04.03.2021
Status archiwalnego bloga - siedemdziesiąt cztery rozdziały.

sobota, 23 sierpnia 2014

168. Szlag trafił moją reputację idealnego idola

Jared:

    W sali zrobiło się nagle tłoczno jak pod sceną, pracownicy kliniki wpadali jeden na drugiego w akompaniamencie głośnego pisku jednej z maszyn.
Ktoś kazał mi wyjść. Nie chciałem, jednak bezceremonialnie mnie stamtąd wypchnięto i zatrzaśnięto drzwi przed nosem.
Potraktowali mnie jak natrętnego gapia, ale nie to było najgorsze. Z Mary dzieje się coś niedobrego, coś znacznie gorszego niż poprzednim razem, czuję to całym sobą, każdą pojedynczą komórką.
    Próbowałem coś podejrzeć, podsłuchać, niestety do moich uszu dochodził jedynie bezładny zgiełk. Przytłoczony swoją bezradnością to siadałem, to wstawałem z ustawionych pod ścianą krzeseł, które miałem ochotę rozwalić w drobny mak jedno po drugim. W końcu jednak zapanowałem nad tym gniewnym pragnieniem i znów usiadłem, tym razem na dłużej niż dwie sekundy.
Próbowałem skupić na czymś myśli - na czymś innym niż to, co działo się za zamkniętymi drzwiami - ale bez powodzenia. Wszystko, każda rzecz i tak ostatecznie kojarzyła mi się z Mary.
Jeszcze chwila i stracę rozum, jeszcze sekunda i zacznę wyrywać sobie włosy.
    Znów zerwałem się z miejsca, zacząłem chodzić w kółko od krzeseł do drzwi, od drzwi do krzeseł. Nie mogłem przecież odejść za daleko, w każdej chwili mógł wyjść stamtąd Pullman. Ale nie wychodził. Jak na złość, ta wstrętnie błyszcząca czystością klamka nie chciała nawet drgnąć.
- To nieludzkie torturować tak człowieka. Nieludzkie - mamrotałem pod nosem, wlepiając wzrok w posadzkę tak czystą, że aż nabrałem ochoty na to, by na nią zwymiotować. Chciałem zrobić cokolwiek, by ktoś w końcu zwrócił na mnie uwagę, powiedział mi, co te szarlatany wyrabiają z moją żoną i dlaczego nie chcą mnie tam wpuścić. Mam chyba prawo wiedzieć, co dzieje się z moją własną żoną!
Umiera, usłyszałem i aż skręciło mi żołądek.
Zwariowałem?
Zaczynam słyszeć głosy?!
Odpowiedź przyszła w formie przysadzistego mężczyzny, który właśnie obok mnie przechodził i informował przez telefon osobę X o stanie osoby Y.
Bezwolnie odetchnąłem z ulgą, równie bezwiednie opadłem na jedno z krzeseł, zatapiając twarz w dłoniach.
To czekanie jest zbyt wykańczające, ta nieświadomość za moment doprowadzi mnie do szału. Nienawidzę nie mieć kontroli nad sytuacją, nie cierpię być zdany na łaskę losu.
    Zamknąłem oczy; w mojej głowie pojawiła się niecodzienna myśl, a raczej gorliwe pragnienie - po ponownym uniesieniu powiek znaleźć się w Bellingham, w ciele dziewiętnastoletniego chłopaka. Odkryć, że to wszystko, te dwadzieścia pięć lat, to był tylko sen, obudzić Mary czułym pocałunkiem i zacząć tworzyć z nią nową, lepszą przyszłość. Taką bez rozłąki, bez choroby. I nieważne, że nie byłbym pieprzoną gwiazdą, liczy się tylko to, że Mary by teraz nie umierała.
- Ona nie umiera, ty kretynie! - wrzasnąłem na samego siebie tak głośno, że każdy znajdujący się w promieniu kilkunastu stóp zaczął mi się uważnie przyglądać.
Czy to nie zabawne, że kiedy człowiek prawie wydeptuje dziurę w podłodze ze zgryzoty nikt nawet nie zwróci na niego uwagi, a kiedy zacznie wrzeszczeć jak wariat, nagle każdy przygląda się mu, jakby był pieprzoną atrakcją turystyczną?
Pewnie, po co pocieszyć drugiego człowieka, po co zapytać, co się dzieje, skoro można powytykać go sobie palcem, kiedy w końcu dojdzie do kresu wytrzymałości psychicznej.
Już miałem powiedzieć to na głos, ale odwiódł mnie od tego odgłos otwieranych drzwi. Po raz enty zerwałem się na równe nogi i jak błyskawica ruszyłem w stronę Pullmana. 
Dopiero stając z nim twarzą w twarz, dostrzegłem wyraz, jaki okupował jego oblicze. Nie wróżył on nic dobrego.
- Przykro mi, Jared.
Nie musiał mówić nic więcej, wszystko już było tak oczywiste, jak to tylko możliwe - Mary umarła.
Jak cienki patyczek wystawiony na działanie silnego wiatru, wpadłem na ścianę, tracąc poczucie wspólnoty z powłoką cielesną, w której się znajdowałem. Zupełnie, jakbym nagle przestał być człowiekiem i stał się kulą negatywnej energii, która ma ochotę zniszczyć wszystko, co napotka na swojej drodze, a potem zginąć w zbawiennym akcie autodestrukcji.
- Wszystko w porządku? - Onkolog położył mi dłoń na ramieniu i spojrzał w oczy wzrokiem tak przeraźliwie smutnym, że nie mogłem go znieść. - Usiądź.
Zamiast posłuchać, wyrwałem swoje ramie spod jego dotyku.
- Chcę ją zobaczyć - wydukałem głosem stłumionym tak bardzo, że sam ledwo się słyszałem.
Pullman nic nie powiedział, przesunął się w bok, oczyszczając mi drogę do pustej już sali. 
Po przestąpieniu progu uderzyła mnie ta okropna cisza, której nawet człowiek zmęczony zgiełkiem wielkiego miasta nie mógłby znieść.
Zrobiłem kolejny krok; im bliżej byłem łóżka, tym bardziej trzęsły mi się nogi, a oddech niebezpiecznie się spłycał. Chciałem uciec, ale jakaś siła wciąż pchała mnie do przodu, dopóki nie znalazłem się przy swoim celu.
Przez chwilę bałem się na nią spojrzeć, w końcu jednak uniosłem powieki, choć nie bez wysiłku.
- Mary - szepnąłem, przebiegając palcami po jej czole. Wyglądała, jakby spała, jakby zmorzył ją spokojny, wręcz błogi sen. Nie dostrzegłem na jej twarzy bólu, przez sekundę miałem nawet wrażenie, że się do mnie uśmiecha. Zapewne mylne.
- Nie zgarnęli jej włosów z twarzy - oznajmiłem, słysząc kroki za swoimi plecami. - Nie lubi, kiedy nachodzą jej na policzki. Ja też nie, bo wtedy nie widać, jaka jest piękna. - Drżącymi palcami zsunąłem kilka kosmyków z bladego polika, które przylepiły się do stróżek zimnego potu. - Emily miała jej dzisiaj pokazać zdjęcia z Arizony, a Courtney zatańczyć nowy układ. Uczyła się go całe trzy dni. Nie jest zbyt skomplikowany, ale Mary na pewno by się spodobał.
- Z całą pewnością - odpowiedział Shannon, obejmując mnie ramieniem.
- Nie zdążyłem jej powiedzieć, że ją kocham.
- Ona o tym wiedziała.
- Nie pocałowałem jej na pożegnanie - kontynuowałem, nie zwracając uwagi na słowa brata. - Myślisz, że jeśli teraz to zrobię, to będzie się liczyło?
- Chyba tak.
Pochyliłem się lekko i musnąłem delikatnie usta żony. Były zimne, nieruchome, jakbym całował plastikowego manekina.
Było już za późno na pożegnanie...
Pozwoliłem kilku łzom wypłynąć z piekących jak diabli oczu i na powrót się wyprostowałem.
- Ciekawe czy się bała.
- Wątpię. Pewnie myślała o tobie i o dzieciach.
- Naprawdę tak myślisz? - zapytałem, posyłając bratu to samo spojrzenie, które wlepiałem w niego jako dziecko, gdy pocieszał mnie przed każdą kolejną przeprowadzką. 
Na pewno poznasz wielu nowych kolegów, będziemy mieć piękny dom z wielkim podwórkiem, na które będziesz ich zapraszał, żeby grać w baseball i bawić się w chowanego.
- Naprawdę.
Uśmiechnąłem się nieznacznie i wtuliłem w jego ramiona. Znów poczułem się tak, jakby nie obejmowało mnie prawo grawitacji, jakbym wyzbył się ciała i zamienił w ducha. Czułem się taki lekki, taki nieobecny...
- Doktorze, chyba traci przytomność!



***



    Nafaszerowany środkami uspakajającymi i witaminami z kroplówki wróciłem do domu w asyście brata. Nie zwracałem jednak na niego uwagi, myślałem tylko o tym, jak cholernie pusty wydaje się teraz mój dom i co powiem Courtney.
Mamusia jest teraz razem z aniołkami i babcią w niebie?
A co jeśli zapyta, po co tam poszła i kiedy wróci? Co jej wtedy odpowiem? Nigdy, bo stamtąd się nie wraca?
Jak spojrzę jej w oczy? Jak zniosę jej histeryczny płacz? Czy ona w ogóle to zrozumie? Dopuści do siebie myśl, że Mary już nigdy więcej jej nie przytuli, czy jutro rano będzie zawzięcie oczekiwała jej powrotu?
Przez moment przeszło mi przez myśl to, by zapytać Marka, jak on powiedział Lily o śmierci matki, ale szybko zdałem sobie sprawę z tego, że mój teść to ostatnia osoba, jakiej powinienem się w tej kwestii radzić.
Może pomoże mi Elizabeth? Może zna się trochę na psychologii dziecięcej i mnie w tym wyręczy?
Nie, to głupi pomysł, bardzo głupi. Przecież nie jest nawet rodziną Courtney, nie w sensie biologicznym To musi zrobić ktoś bardzo jej bliski, najlepiej najbliższy - ojciec. Ale jak, skoro nie mam teraz siły być ojcem? No jak?!
- Jared!
Zanim się zorientowałem, znalazłem się w ramionach trzęsącej się, zapłakanej mamy. Tuliła mnie tak mocno, jak jeszcze nigdy, głaskała czule po plecach. Przez moment poczułem się tak, jakbym znów miał pięć lat, a ona pocieszała mnie po tym, jak spadłem z roweru, ścigając się z Shannonem, który znowu okazał się ode mnie lepszy.
Wtedy całowała też moje rany, dziś nie może tego zrobić - są zbyt głęboko, poza zasięgiem jej pełnych miłości warg.
- Muszę wziąć prysznic - oznajmiłem, gdy wypuściła mnie ze swoich ramion. - A potem powiem o wszystkim Courtney, choć nie mam bladego pojęcia jak.
- Ona już wie.
- Powiedziałaś jej? - Spojrzałem na bladą, opuchnięta twarz matki.
- Wiedziałam, że dla ciebie będzie to zbyt trudne. Chciałam cię trochę odciążyć. - Przez moment miała taką minę, jakby bała się, że zaraz urządzę jej dziką awanturę, zarzucę nadopiekuńczość albo i nawet uderzę za zrobienie tego, co powinienem był zrobić ja.
Zamiast się wściec, po prostu jej podziękowałem. Szczerze, z głębi ledwo bijącego, rozszarpanego na kawałki serca.
- Sam nie byłbym w stanie tego zrobić - dodałem, znów się w nią wtulając.
Shannon obserwował wszystko z boku, nie był jednak zazdrosny, tak jak kiedyś. Nie mordował mnie wzrokiem, nie zaciskał pięści. Płakał. Nie przez nas, ale razem z nami.




***




    Mijały kolejne minuty, a ja wciąż stałem nieruchomo w kabinie, patrząc tępo w jeden punkt. Woda spływała po moim ciele, ale nie czułem jej ciepła. Nie poczułem też ulgi, choć to na niej zależało mi najbardziej. Bardziej niż na zmyciu z siebie smrodu szpitala i śmierci, który wciąż drażnił moje nozdrza. Mogłem go stłumić żelem, ale zabrakło mi siły, by go chwycić. Ledwo co zakręciłem wodę. Nawet się nie wytarłem - nałożyłem bokserki na mokrą skórę i wyszedłem z zaparowanej łazienki. Zaraz potem wszedłem na schody i nim się obejrzałem, siedziałem już przy łóżku Courtney.
Spała. Jedną rączkę miała przyciśnięta do twarzy, drugą zaciskała na Panu Ciastku. Oddychała równo i spokojnie, a jej wargi oplatały kciuka. Mogłem go wyciągnąć, ale wtedy by się obudziła - pobudka oznaczała kolejną falę bólu, na który nie zasłużyła. Bólu, którego się bałem, na który nie byłem gotowy.
    Podłoga cicho skrzypnęła, do pokoju weszła mama opatulona w puchowy szlafrok, drugi, tak samo beżowy, trzymała w dłoniach.
- Nałóż go, skarbie - poprosiła mnie łagodnym tonem. Odmówiłem. - Chociaż się nakryj.
- Nie jest mi zimno.
Westchnęła głęboko i mimo wszystko narzuciła mi go na ramiona. Nie odczułem żadnej różnicy.
- Bardzo płakała? - spytałem, wbijając zmęczone spojrzenie w zaciśnięte mocno oczy córki.
- Płakała.
- Pytałem, czy bardzo.
- Jak to dwuletnie dziecko. Powinieneś się położyć - zmieniła szybko temat.
- I tak nie zasnę. Dusiła się?
- Przynajmniej spróbuj. Sen na pewno ci pomoże. - Przykucnęła tuż obok mnie, ale nawet na nią nie spojrzałem.
- Dusiła się? - powtórzyłem raz jeszcze.
- Nie. Jared, proszę...
- Zadawała dużo pytań?
- Trochę. Mo...
- Nie prosiła o smoczek?
Mama westchnęła ze zrezygnowaniem i z powrotem wstała.
- Wykończysz się, Jared.
- Wszystko mi jedno.
Chciała coś powiedzieć, poznałem to po szybkim wdechu, który zaczerpnęła, ale ostatecznie porzuciła swój zamiar i wyszła na korytarz.
Znów płakała. Ja znów płakałem. Płakaliśmy oboje. Płakaliśmy wszyscy. 




***




    - Courtney, kochanie, zjedź trochę, przecież to twoja ulubiona kaszka - mama z uporem maniaka próbowała wmusić w Court choćby łyżeczkę śniadania, ale bez powodzenia. Mała odsuwała się i zasłaniała usta.
I mi nie dopisywał apetyt - mieszałem łyżką w płatkach, przelewałem mleko, wyławiałem owce tylko po ty, by zaraz z powrotem je zatopić.
    Wpadające przez okno promienie słoneczne raziły mnie w oczy, ale nie grzały twarzy. Próbując zasłonić się ręką, strąciłem ze stołu karton mleka sojowego.
Mama niczym rażona prądem zerwała się z krzesła i zaczęła wycierać panele papierowym ręcznikiem chwyconym na szybkiego ze stołu.
Zamiast jej pomóc, patrzyłem, jak biała ciecz wsiąka w papier i myślałem o Mary, o tym, jak bardzo nie lubiła mleka sojowego.
Smakuje jak rozmokły karton!, rozbrzmiało mi w uszach, a przed oczami stanęła twarz wykrzywiona w grymasie najwyższego obrzydzenia.
    Courtney zaczęła się głośno śmiać; przeniosłem na nią zdezorientowane spojrzenie. Zaraz potem zerknąłem na mamę. Patrzyła na mnie i uśmiechała się z aprobatą.
- Co?
Uśmiech matki zamienił się w śmiech.
- Dlaczego się śmiejecie? Tak wam, do cholery, wesoło?!
- Sam zacząłeś - odpowiedziała zakłopotana mama, przerywając sprzątanie.
- Ja zacząłem? - Mimowolnie zacisnąłem ułożone na stole pięści i ścisnąłem mocno szczękę.
- Dobrze się czujesz, synku? - Wstała z kolan i położyła mi wilgotną dłoń na ramieniu. Moje ciało przeszedł dreszcz obrzydzenia.
- Czułbym się znacznie lepiej, gdybyś nie próbowała robić ze mnie pieprzonego wariata! - odburknąłem wściekle i wyszedłem z kuchni.
Naszła mnie ogromna ochota na to, żeby coś zniszczyć, rozwalić na kawałeczki; powstrzymał ją jednak dzwoniący telefon. Zamierzałem odrzucić to połączenie, tak jak sto poprzednich, ale zmieniłem plan, kiedy zobaczyłem imię swojej byłej narzeczonej na wyświetlaczu.
- Tak?
- Cześć, Jared. Właśnie dowiedziałam się o twojej żonie, strasznie mi przykro.
- Mi też - odpowiedziałem, siadając na kancie niskiej ławy.
- Tak się składa, że jestem teraz w Los Angeles i pomyślałam, że może mogłabym do ciebie wpaść. - Cameron odkaszlnęła nerwowo. Zawsze to robiła w niekomfortowych sytuacjach. - Co prawda nie poznałam Mary, ale tyle mi o niej opowiadałeś, że czuję, że powinnam przeżywać tę żałobę razem z tobą, być na jej pogrzebie.
- Bardzo miło z twojej strony.
- Mogę przyjechać za godzinę?
- Jasne, przyjeżdżaj.
- Constance nie będzie miała nic przeciwko? - zapytała niepewnie.
- Już nic do ciebie nie ma. Tak mi się wydaje.
Mama nie lubiła Cammy, bo za bardzo przypominała jej Mary, ale skoro w końcu pokochała moją żonę, nie powinna już mieć problemu z Diaz. Choć po niej można spodziewać się wszystkiego: jednego dnia jest czułą, kochającą matką, a drugiego próbuje robić ze mnie świra.
Przecież gdybym się śmiał, to bym o tym wiedział, to jasne jak słońce.
- W takim razie, do zobaczenia.
- Do zobaczenia. - Odsunąłem telefon od ucha i westchnąłem głęboko.
Cameron po raz kolejny udowodniła mi, że prawdziwa przyjaźń nie umiera, nawet gdy ludzi dzielą setki mil, a ich kontakt jest znikomy. Cudowna kobieta...




***




    Dochodziło południe, słońce z całą swoją mocą wepchało się do sypialni, oświetlając portret Mary. Tak jakby ktoś, jakaś siła wyższa bardzo chciała, bym na niego spojrzał.
Spojrzałem. Patrzyłem z wielkim bólem rozsadzającym mnie od środka - próbował nawet zmusić mnie do krzyku, ale w porę zagryzłem pięść.
Poczułem metaliczny smak krwi i ból, tym razem fizyczny. Nie stłumił on jednak cierpienia psychicznego, na co w głębi ducha ogromnie liczyłem.
Skłamał ten, który stwierdził, że kalecząc ciało, goisz rany na duszy. Kłamał też autor słów: śmierć, której się spodziewasz, mniej boli. Cały świat to jeden wielki kłamca! Parszywy i paskudny!
- Można?
Oderwałem wzrok od rysunku i przeniosłem go w stronę, z której dobiegł mnie delikatny, kobiecy głos. Cameron stała na progu pokoju z niepewnym wyrazem twarzy. Skinąłem twierdząco głową, a ta od razu podeszła do łóżka i usiadła tuż obok mnie.
Jej spojrzenie spoczęło tam, gdzie moje, na portrecie Mary.
- Była piękna - oznajmiła półszeptem, tak jakby obawiała się tego, że uznam głośne mówienie za nietakt.
- Owszem - potwierdziłem, patrząc jej w oczy. I ona była piękna, dopóki nie zaczęła majstrować przy twarzy. To przykre, że ugięła się pod presją, jaką Hollywood nakłada na kobiety po czterdziestce. Nie powiedziałem jednak tego na głos; to dopiero byłby prawdziwy nietakt.
- To okrutne, że znów musisz przez to wszystko przechodzić.
- Tak. I teraz nie zdarzy się już żaden cud. Tym razem nie zmartwychwstanie. - Zacisnąłem mocno szczękę, by się nie rozpłakać. Bezskutecznie, łzy i tak spłynęły po polikach, a z piersi wyrwał się jęk rozpaczy.
    Diaz bez słowa przycisnęła moją głowę do swojego ramienia, jak za starych czasów, kiedy to budziłem się z krzykiem po kolejnym koszmarze, w którym Lopez gwałcił Mary na moich oczach. Wtedy jej dotyk przynosił mi ulgę i teraz też ją dał.
Swojego czasu Cameron była doskonałą następczynią Mary, dziś może być jedynie pocieszycielką, bo już nie pachnie jak ona i nie ma jej łobuzerskiego uśmiechu. 




***




Trzy dni później:

    Dwudziesty szósty dzień maja nawet w zwykle deszczowym Bellingham był słoneczny; pojedyncze chmury pojawiały się tylko na chwilę, rzucały okiem na to, co się działo i szybko uciekały, jakby szukając jakiegoś lepszego miejsca.
Nie dziwiłem się im, sam najchętniej znalazłbym się teraz zupełnie gdzie indziej.
    Kiedy tu mieszkałem i odwiedzałem razem z Mary grób jej matki, owy cmentarz wydawał mi się być niezwykle piękny - te wszystkie drzewa, krzewy i pomniki przypominające dzieła sztuki! - dziś napawa mnie odrazą. Zamiast dreszczu zachwytu, po przekroczeniu stalowej bramy, przeszedł mnie dreszcz przerażenia, bo po raz pierwszy spojrzałem na to cmentarzysko jak na miejsce, gdzie spoczywają czyiś bliscy - matki, dzieci, żony...
- Gotowy?
Poczułem lekkie szturchnięcie i spojrzałem zdezorientowany na brata. W ręku trzymał moją gitarę akustyczną, w jego oczach szkliły się łzy.
Zresztą nie tylko w jego; płakali wszyscy zgromadzeni wokół mogiły mojej teściowej, najbardziej Mark, który właśnie skończył przemawiać.
Nie usłyszałem ani słowa. Do mojej świadomości nie trafiły też wcześniejsze przemowy Lily i Tima.
Poczułem wstyd, ale nie dałem tego po sobie poznać, przytaknąłem tylko pospiesznie i przejąłem instrument.
    Trzęsące się dłonie znacznie utrudniały mi odpowiednie ułożenie palców na gryfie i utrzymanie białej kostki. Tej, którą Mary złapała na koncercie Alice in Chains i podarowała mi w prezencie. Dzisiejszego ranka dała mi ją Lisa, przeleżała w jej rodzinnym domu dwadzieścia pięć lat. Zostawiłem ją tam, gdy świętowaliśmy razem z Olson jej dziewiętnaste urodziny.
    Wziąłem głęboki oddech, który powstrzymał falę płaczu i cicho odchrząknąłem.
- Nie jestem dobry w wygłaszaniu przemówień, więc nie będę mówił zbyt długo. Na kilka tygodni przed śmiercią Mary poprosiła mnie, bym zaśpiewał na jej pogrzebie piosenkę, którą o niej napisałem. Wątpię, czy mi wyjdzie, jak słyszycie, ledwo mówię, ale nie chcę jej zawieść, nie w takiej chwili. Zbyt wiele razy robiłem to za jej życia, nie mogę jej rozczarować i po śmierci.
Zacisnąłem mocno wargi, po czym uderzyłem w struny i już bez zbędnych wywodów zacząłem śpiewać Buddhę, mimo iż o wiele bardziej pasowałoby tu A Modern Myth...
- Mary była inną dziewczyną...
Słowa wyśpiewywały się same, wszystko robiłem mechanicznie, bezwiednie. Szło gładko, aż do dialogu - wtedy wróciła mi świadomość i od razu pomyliłem tekst; zamiast on zaśpiewałem ona, albo odwrotnie, a przy wersie Nie wierzę w Boga całkowicie się rozkleiłem.
Głos odmówił posłuszeństwa, palce zesztywniały, jednak nikt nie miał mi tego za złe. Na twarzach najbliższej rodziny i przyjaciół zobaczyłem wyraz, który mówił: i tak byłeś twardy, jesteśmy z ciebie dumni.
Ja nie jestem, dodałem w myślach i oddałem bratu gitarę.



***



    Zgodnie z życzeniem Mary przy jej ostatnim pożegnaniu nie było księdza, nie było modlitw. Po ostatniej przemowie wygłoszonej przez Shannona włożyłem urnę z prochami do dorobionej na tę okazję czary, a mój teść zaprosił wszystkich do swojego starego domu na obiad.
Udaliśmy się tam po złożeniu kwiatów i przyjęciu kondolencji, których było zdecydowanie za dużo. Dużo było też jedzenia, długi stół ustawiony na środku salonu aż się pod nim uginał.
Carrie naprawdę się postarała i gdzieś w głębi ducha bardzo to doceniłem, ale nie dałem rady jej pochwalić; po przekroczeniu progu domu Kingów udało mi się wypluć tylko jedno pytanie:
- Jak Courtney?
- Nadal śpi.
Bardzo zależało mi na tym, by Court uczestniczyła w pogrzebie matki, jednak jej organizm, przytłoczony stresem i podrożą, odmówił posłuszeństwa. Zasnęła mojej mamie na rękach, gdy ta nakładała jej błękitną sukieneczkę tuż przed wyjściem.
Korzystając z tego, że ciotka Mary źle znosi pogrzeby i chciała jak najlepiej przygotować się do przyjęcia gości, zostawiliśmy małą pod jej opieką.
- To dobrze. - Posłałem kobiecie grymas, który z założenia miał być uśmiechem i po wzięciu czterech głębokich wdechów wszedłem do zatłoczonego pokoju dziennego. Usiadłem pomiędzy mamą i Elizabeth i rozejrzałem się w poszukiwaniu brata.
- Gdzie jest Shannon? - zapytałem, nigdzie go nie widząc.
- Poszedł zapalić z Cameron. Swoją drogą to bardzo miło z jej strony, że tu przyjechała. Źle ją oceniłam.
- Tak jak i Mary.
Uprzejmy uśmiech natychmiast zszedł z twarzy mamy, odwróciła ode mnie wzrok i wbiła go w pusty jeszcze talerz.
- Przepraszam, nie chciałem być złośliwy. Po prostu nie jestem dziś sobą - zreflektowałem się w mgnieniu oka, uświadomiwszy sobie, jak podle się zachowałem.
- Wiem, synku, wiem. - Znów na mnie spojrzała i poklepała serdecznie po dłoni. W tym samym czasie do salonu weszli Shann i Diaz i zajęli miejsca obok siebie na przeciwko mnie i Beth.
Zwykle w swoim towarzystwie chichotali jak małe dziewczynki rozśmieszane przez swojego ulubionego wujka, dziś zachowali powagę, oboje zdawali się być autentycznie przygnębieni.
- Wlać ci trochę rosołu?
Potrząsnąłem głową i znów skupiłem się na matce. W prawej dłoni trzymała chochelkę, lewą dotykała dużej, białej wazy.
- Nie, dziękuję, nie jestem głodny.
- Skarbie, od dwóch dni nic nie jadłeś, spróbuj chociaż kapkę. - Patrzyła na mnie z taką troską, że nie mogłem jej odmówić.
- Dobrze, ale tylko troszkę, nawet nie całą chochelkę.
Wlała mi tyle, że ledwo zdołało zakryć dno głębokiego talerza pochodzącego z tej samej zastawy co waza, a nawet to było za dużo. Mimo iż zupa smakowała wybornie, przełknąłem jedynie dwie łyżki, jedna więcej i ściśnięty do oporu żołądek zacząłby się buntować.
Po twarzy Marka widziałem, że on też ledwo przełykał kolejne porcje, zapewne gdyby nie siedząca po jego prawej Elizabeth, też poprzestałby na dwóch łykach.
Reszta nie miała podobnego problemu, szybko pochłonęli gorący rosół i zabrali się za tłuczone ziemniaki i pieczonego kurczaka (opcja dla wegetarian obejmowała grilowane warzywa).
    Nagle szczęk widelców i noży przerwało delikatne tupanie malutkich lakierków; w salonie pojawiła się zaspana Courtney.
Obeszła stół dookoła, przyjrzała się wszystkim siedzącym przy nim ludziom i w końcu zwróciła się do mnie:
- Gdzie jest musia?
Zamarłem. Całe ciało mi zdrętwiało, a głos uwiązł w gardle.
- Chcę do mojej musi.
- Courtney, skarbie... - zaczęła jej babcia, jednak ta przerwała jej głośnym krzykiem:
- Chcę do musi! - Do wrzasku doszły łzy i głośny szloch: mała stała na przeciwko mnie, zanosząc się histerycznym płaczem. - Chcę do musi! - powtórzyła raz jeszcze, tym razem o wiele bardziej żarliwym tonem.
Nie wytrzymałem, rozpłakałem się tak samo jak ona i nie wiele myśląc, wyszedłem z salonu, a potem z domu.
Nie myślałem, dokąd idę, gnałem przed siebie, czując się tak, jakby ktoś wyrwał mi serce gołymi rękami.
    Kiedy minąłem furtkę, usłyszałem odgłos zatrzaskiwanych drzwi: to pewnie Shannon na polecenie mamy ruszył za mną w pogoń, bym nie zrobił nic głupiego, cokolwiek to znaczyło.
Przyspieszyłem, ale brat wcale mnie nie gonił; szybko doszedłem do wniosku, że nie to było jego celem. Wiedział, że w takich chwilach potrzebowałem samotności i to uszanował, chciał tylko mieć na mnie oko. To było bardziej niż oczywiste, uskuteczniał takie zachowania już w dzieciństwie.
    Przetarłem mokrą twarz dłonią i skręciłem w wąską uliczkę prowadzącą do parku, w którym niegdyś ja, Mary, Shannon i Lisa przesiadywaliśmy godzinami.
Kiedy zbliżałem się już do "naszej" ławki, ktoś złapał mnie za ramię. Jak oparzony podskoczyłem w miejscu i prędko się odwróciłem. Przede mną stał młody, zupełnie obcy chłopak.
- Cześć, mógłbym prosić o wspólne zdjęcie i autograf?
Nagle jakby coś we mnie zawrzało; mięśnie się napięły, a skroń i dolna powieka zaczęły pulsować jak szalone. Zacisnąłem mocno szczękę i kierowany silnymi emocjami złapałem nastolatka za kołnierz czerwono-czarnej koszuli. Z użyciem całej siły przyszpiliłem go do pnia wysokiego dębu i już podnosiłem pięść, ale wtedy zainterweniował Shannon. Chwycił mnie za ramiona i odciągnął od zdezorientowanego bruneta.
- Stary, co z tobą?! - wrzasnął mi prosto w twarz, a drobinki jego śliny opryskały mi poliki.
- Co ze mną? Właśnie pochowałem żonę, a ten złamas prosi mnie o pieprzony autograf!
- P-przepraszam, nie wiedziałem - wyjąkał zakłopotany.
- W porządku, nic nie szkodzi - uspokoił go Shannon. - Wszystko gra? - Brat wypuścił mnie ze swojego chwytu i położył dłoń na ramieniu mojej ofiary.
Przytaknął, wciąż będąc w ogromnym szoku.
- Przepraszam za niego, to paskudny okres dla nas wszystkich.
- W porządku - wydukał młodziak i jak wyrzucony z procy rzucił się w stronę alejki wylotowej.
Shannon znów na mnie spojrzał.
- Nie chciałem tego, samo wyszło. - Wypuściłem szybko powietrze i oparłem się o tabliczkę przypominającą o tym, by sprzątać po swoich psach.
- Wierzę ci.
- Wygląda na to, że szlag trafił moją reputację idealnego idola.
- Kogo?
I nagle się roześmiałem. Głośno, szczerze i przede wszystkim świadomie.
- Lepiej?
- Lepiej.
Shannon objął mnie ramieniem i obaj ruszyliśmy w stronę wolnej ławki.





.....................................
    - Wielkie podziękowania dla Alex - to poniekąd dzięki niej fragment, w którym Jared dowiaduje się o śmierci Mary wygląda tak, jak wygląda. Pierwsza wersja była zupełnie inna, znacznie gorsza. Poprosiłam Alex o opinię, zasugerowała, że stać mnie na coś lepszego. W wielkich bólach (jeszcze nigdy w życiu nie ślęczałam tyle czasu nad jednym fragmentem i nie usuwałam tylu różnych wersji) powstało to, co mieliście okazję przed chwilą przeczytać. Ogólnie pisanie tego rozdziału szło mi tak opornie, jak jeszcze nigdy. Pisałam go osiemnaście dni, choć jego długość na to nie wskazuje.
    - Pisząc ostatnie rozdziały, byłam wewnętrznie rozdarta: z jednej strony chciałam, by Mary umarła bez pogodzenia się z Jaredem, ale z drugiej tak cholernie się z nimi zżyłam, że po prostu nie mogłam im tego zrobić, nie po raz drugi. Wiem, że pierwsza opcja byłaby znacznie oryginalniejsza, ale cóż, serce by mi pękło, gdybym pozwoliła Jaredowi i Mary rozstać się na zawsze w gniewie. Generalnie jestem realistką, skłaniam się nawet ku pesymizmowi, ale w tym przypadku postawiłam na naiwny pozytyw. Jakaś cząstka mnie ma mi to za złe, tak jak i zapewne niektórzy czytelnicy, ale co mogę powiedzieć, życie jest podłe, więc niech przynajmniej fikcja ma w sobie coś z idylli.

20 komentarzy:

  1. Nie spodziewałam się dziś rozdziału. Wiem, że mam tu jeszcze jeden do nadrobienia, ale to nie dziś. Mój komentarz zapewne nie będzie zbyt elokwentny, ale jestem świeżo po przeczytaniu i chcę powiedzieć, co czuję, To był piękny rozdział na swój sposób. Na początku myślałam, że to jeszcze nie ta chwila, że znowu to tylko "straszak", ale jednak Mary umarła. Muszę powiedzieć, że to mnie wzruszyło. Nie płakałam, nie umiałabym, ale było mi ich żal. Jareda, Mary, Shannona i całej reszty. Nigdy nie jest się gotowym na śmierć bliskiej nam osoby, na to po prostu nie można się przygotować. Moim zdaniem Jared i tak to dzielnie znosi. Aż nazbyt dzielnie jak na niego. Szykujesz nam jakieś atrakcje na później? Zaskoczyłaś mnie obecnością Cameron. Ale coś w tym jest. Pokazała się, by towarzyszyć Jaredowi w chwilach bólu, pokazała swoją przyjaźń. To też jest piękne, chociaż nie pałam do niej sympatią. Mimo wszystko to smutne, że Mary odeszła. Śmierć zawsze jest smutna. To był dobry rozdział, możesz być z siebie dumna. Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja przyznam się szczerzę, że uroniłam jedną łzę, kiedy to pisałam: moment, w którym Courtney pyta o Mary.
      Do końca pozostały jeszcze dwa rozdziały ( nie licząc epilogu), coś tam się w nich dzieje, ale czy to będzie coś, czemu można nadać miano atrakcji, ciężko mi powiedzieć, to już ocenią czytelniczy (a przynajmniej taką mam nadzieję, w końcu zawsze ktoś może się wykruszyć po tym, jak już wiadomo, co spotkało Mary).
      Pomysł z przyjazdem Cameron przyszedł mi do głowy spontanicznie, można powiedzieć, że wyszedł w praniu, na początku go nie planowałam.
      I chyba jestem dumna. To, co wyżej zaprezentowałam to było wszystko, na co było mnie stać. Włożyłam w to masę serca i wysiłku.
      Również pozdrawiam :)

      Usuń
  2. Rozdział przeczytałam na jednym wdechu i nadal w głowie mam jedno zdanie "Przykro mi" Boże! To już?! Nie, nie wierzę! Nie płakałam jak czytałam ale teraz ryczę jak bóbr kiedy tylko to wszystko do mnie dotarło. A scena kiedy Court pyta o mamę ... Ale rozdział mimo wszystko świetny, taki realistyczny.
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zanim zaczęłam pisać ten rozdział, postawiłam sobie jeden warunek: nie może być zbyt ckliwy i jednocześnie bezpłciowy. Wczucie się w mężczyznę, który właśnie stracił kobietę, którą kochał jak wariat przez ćwierć wieku, było dla mnie sporym wyzwaniem, bałam się, że nie wyjdzie naturalnie, że przesadzę albo w jedną, albo w drugą stronę, więc tym bardziej cieszę się z opinii, że wyszło realistycznie.
      Bardzo się cieszę, że rozdział się podobał i wywołał choć minimalne emocje, i również pozdrawiam!

      Usuń
  3. O matko. Dziwnie jest pisać "to już?" biorąc pod uwagę ile rozdziałów temu dowiedzieliśmy się o chorobie Mary. Czuję pustkę, mimo tego, że to czysta fikcja. Zżyłam się z Mary, chociaż momentami była irytująca, ale wiadomo, każdy czasem ma gorszy dzień. Chyba cholernie ciężko było Ci napisać rozdział z perspektywy Jareda, mając na uwadze to, że tak bardzo ją kochał.
    Wiadomo, rozdział smutny, ale pięknie napisany.
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Fakt, minęło trochę czasu, zanim to cholerstwo ją ostatecznie wykończyło. Może trochę za dużo, ale nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem, jak to mówią.
      Przecholernie. Spodziewałam się, że ten rozdział będzie trudny już w momencie, gdy tworzyłam jego plan, ale nie myślałam, że aż tak. Gdy dochodzą emocje, robi się jeszcze gorzej. A ciężko nie czuć emocji, gdy "żyje się" z jakaś postacią cztery lata i gdy prowadzi się narrację pierwszoosobową.
      Bardzo mi miło, że się spodobał, również pozdrawiam :).

      Usuń
  4. Kolejny raz popłakałam się podczas czytania twojego opowiadania. Kiedy napisałam kolejny, miałam na myśli drugi raz. Ciężko jest wywołać u mnie łzy, ale Tobie się to udało. Jako jedynej.

    OdpowiedzUsuń
  5. Siedzę w nocy, oglądam serial i nagle przerywam, bo coś mi podpowiedziało, żeby zajrzeć na Twojego bloga. Myślałam, że nowego rozdziału jeszcze nie będzie, ale sprawdzam w sumie z przyzwyczajenia, a tu co się okazało? Rozdział jest!
    Od razu zabrałam się do czytania i muszę Ci powiedzieć, że bardzo mi się podoba sposób w jaki to wszystko przedstawiłaś. No i przede wszystkim mnie wzruszyłaś.
    Tak jak inni czytelnicy zadaję sobie pytanie "Czyli już niedługo koniec?", ale szczerze mówiąc nie chcę o tym myśleć. Twoje opowiadanie znalazłam jakiś czas temu, nie chcę skłamać, ale wydaje mi się, że jakieś 3-4 miesiące do tyłu. Pamiętam jak od pierwszego rozdziału się wciągnęłam i zamiast wkuwać na test, przeczytałam 30 rozdziałów (licząc cały dzień i noc), a potem często w szkole wyłączałam się na lekcjach i czytałam, czytałam i czytałam... Potem to już tak z górki poszło, że śledziłam losy Mary, Jareda i oczywiście innych bohaterów na bieżąco. Musisz wiedzieć, iż zżyłam się z tą historią i kiedy tylko widzę nowy rozdział zapominam o złym humorze, "odcinam się" i czytam. Tak samo było i z tym.
    Chociaż szczerze mówiąc padam ze zmęczenia, piszę ten komentarz, bo myślę, że zasługujesz na te kilka słów, pochwałę.
    W każdym razie ten rozdział (jak i wszystkie inne) został napisany na poziomie i jak wyżej ktoś napisał- jest realistyczny ;)

    A teraz nie pozostaje mi nic innego jak życzenia Ci wszystkiego dobrego i czekania na rozdział 169! :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czytałam ten komentarz z uśmiechem na twarzy, towarzyszyła mi też ogromna ulga, bo strasznie się bałam, że to, jak opisałam to wszystko, nie spełni oczekiwań czytelników: że będzie zbyt sztywne, za mało emocjonalne i takie tam, ale skoro to kolejny pozytywny komentarz, to obawy były najwyraźniej niepotrzebne :).
      No niestety, wszystko we wszechświecie ma swój początek i koniec, WYRA nie stanowi żadnego wyjątku, właśnie dziś zaczęłam pisać ostatni już rozdział, 170 i przyznam, że trochę mi dziwnie. Ciągle wracam do tego tekstu i wydaje mi się, że wszystko jest nie tak, że ostatni rozdział nie może być byle jaki. Ale to u mnie normalne - wszystko, co napiszę, wydaje mi się być nie takie, jak powinno :D.
      Mam tylko nadzieję, że nie oblałaś tego testu, czułabym się winna :D
      Bardzo miło czytać takie słowa, naprawdę. Dawanie radości innym tym, co samemu się kocha, jest niezwykle piękne. Ja wiem, że to opowiadanie to nie jest szczyt moich umiejętności, masę rzeczy bym w nim zmieniła, gdybym pisała je od początku, ale jest dowodem na to, że jednak potrafię być wytrwała i robić coś wbrew krytyce. A gdy dodać do tego fakt, że sprawiam nim przyjemność innymi, to już w ogóle motylki w brzuchu i te sprawy :).
      Doceniam poświęcenie i jest mi teraz jeszcze milej, o ile to w ogóle możliwe.

      Serdecznie dziękuję, mam nadzieję, że to czekanie nie będzie zbyt długie. W ogóle planuję publikować teraz częściej niż raz w miesiącu, by wyrobić się z epilogiem przed końcem 2014, ale co z tego wyjdzie, przekonamy się z czasem :).

      Usuń
  6. Na początku myślałam, że to kolejny rozdział, w którym nas straszysz, jednak w głębi duszy czułam, że to ten moment, że to już na nią czas. Śmierć zawsze jest czymś przykrym. Śmierć, której się spodziewasz rzeczywiście nie jest lżejsza, wcale nie boli mniej i gdyby się nad tym zastanowić, boli nawet jeszcze bardziej. Widzisz jak osoba, którą kochasz cierpi i przez pewien okres czujesz, że powoli zbliża się do końca. To musi być dobijające. Dlatego strasznie szkoda mi Jareda i chociaż to tylko postać fikcyjna, to potrafię się wczuć w jego sytuację, co jeszcze bardziej mnie smuci. I chociaż płakałam jak bóbr przez cały rozdział to ciągle nie może do mnie dojść, że Mary naprawdę nie żyje, że ona naprawdę umarła. To dla mnie jest takie nierealne. Totalna abstrakcja. Pamiętam, gdy na początku strasznie jej nie lubiłam. Miałam wrażenie, że jest wredna i zabiera Jareda Marion. Teraz, gdy poznałam całą jej historię, gdy "przeszłam z nią" przez tyle rozdziałów, nie mogę jej nie kochać. Nie mogę sobie też wyobrazić Leto bez niej. W sumie niczego nie mogę sobie wyobrazić bez Mary. Była przepiękną postacią. Według mnie wykreowałaś najlepszą główną bohaterkę marsowego ff. Jeszcze na koniec dodam, że rozwaliłaś moje serce na malutkie kawałeczki fragmentem z Courtney pytającą o mamę. Był taki... realny, prawdziwy. Nie wiem. Pisałaś też gdzieś w komentarzach (?), że nie chciałaś przegiąć z reakcją Jareda by nie wyszło zbyt nienaturalnie i ckliwo, więc chcę tylko napisać, że wyszedł bardzo realistycznie. Jak dla mnie idealnie wczułaś się w rolę faceta, który stracił miłość swojego życia. Nie było żadnych nienaturalnych i wręcz śmiesznych scen, było tak jak powinno być. To chyba tyle, idę się otrząsnąć z tego rozdziału (i z nadchodzącego końca opowiadania </3).
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę, że wiele osób spodziewało się kolejnego straszaka z czystej pewności, że jeśli już uśmiercę Mary, to zrobię to w ostatnim rozdziale, a tu proszę, niespodzianka. A tak poważnie, myślę, że kolejny fałszywy alarm byłby już przegięciem i to zdecydowanym.
      Tak, też uważam, że o wiele ciężej jest, kiedy żyje się ze świadomością, że bliska osoba już niedługo umrze. Żadna śmierć nie jest dobra, ale myślę, że ta niespodziewana, nagła, jest mniejszą torturą psychiczną.
      Wiele osób nie lubiło Mary - niektórzy w tym wytrwali, inni tak jak Ty zmienili zdanie. Mnie zawsze cieszy, kiedy ktoś w końcu się do niej przekona, bo jest to postać, którą bardzo kocham. Niesamowicie się z nią zżyłam przez tych pięć lat, poświęciłam jej masę czasu, więc ciężko mi było ją uśmiercić, ale pociesza mnie myśl, że przecież cały czas piszę MWADG, więc ona ciągle żyje.
      Ogromnie mi miło, że uważasz, że to najlepsza główna bohaterka. Ja ze swojej strony mogę powiedzieć, że nigdy wcześniej nie stworzyłam postaci, która byłaby aż tak bliska memu sercu i już do końca życia będę wdzięczna panom z "Marsa" za stworzenie Buddha for Mary. Oczywiście nie zawsze było tak kolorowo, na początku trochę się w jej kreacji gubiłam, ale z czasem w mojej głowie pojawił się konkretny obraz i nie pozwalałam sobie już na nieprzemyślane reakcje i działania.
      Tak, sama płakałam, pisząc ten fragment, dosłownie miałam wrażenie, jakby pękało mi serce. Pewnie dlatego, że siedziałam wtedy w głowie Jareda i patrzyłam na Courtney z perspektywy zagubionego ojca.
      Śmieszności bałam się najbardziej. Często spotykam się ze scenami (w filmach, serialach czy opowiadaniach), gdzie reakcja bohaterów jest tak dramatyczna, że aż śmieszna. Sama nie raz się na tym nacięłam i nie chciałam powtórzyć tego błędu tutaj. I cholernie się cieszę, że mi się to udało.
      Również pozdrawiam!

      Usuń
  7. Miała przez cały czas nadzieje że stanie się jakiś cud i wyzdrowieje, ale jednak cuda się nie zdażają.... Płacze cały czas i nie mogę przestać bo Mary tyle w życiu się nacierpiała a spotkał ją taki koniec, mój płacz jest tym większy bo przed chwilą oglądałam Trzy metry nad niebem ( wspaniały i wzruszający film , polecam). Twoje opowiadania czytam dopiero pół roku gdy Mary była już chora i nie było dla niej pomocy miałam nadzieje że zakończy się szcześliwie . Czekam na zakończenia i życze weny :)
    Pozdrawiam xoxo

    Przepraszam za błędy ale pisze na telefonie :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zależy, jakie cuda, ale myślę, że w życiu Mary zdarzyło się ich tyle, że kolejny to byłby o ten jeden raz za dużo.
      Moja znajoma jest ogromnie zafascynowana tym filmem, ale to nie moje klimaty. Mimo iż piszę w takiej, że tak to ujmę, "tonacji", nie lubię oglądać tego typu filmów czy seriali, za ckliwe to dla mnie.
      Śmierć Mary nie wyklucza szczęśliwego zakończenia, jeszcze wszystko przed nami :).
      Wena się jak najbardziej przyda, bo właśnie jestem na półmetku pisania ostatniego rozdziału i czekają mnie wątki, których bardzo nie chcę spartolić. Również pozdrawiam ;).

      Usuń
  8. Hejka :) kiedy pojawi się nowy rozdział?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiem. Następnym razem proszę takie pytania zostawiać w zakładce spam.

      Usuń
    2. Okejka, przepraszam za kłopot :)

      Usuń
    3. To ja przepraszam, trochę mnie wczoraj poniosło. Po prostu liczyłam na opinię odnośnie rozdziału i kiedy zobaczyłam pytanie o kolejny wpis, aż się we mnie zagotowało ze złości.
      To dla mnie bardzo ważny rozdział i naiwnie liczyłam na trochę więcej komentarzy niż siedem ( i się przeliczyłam, jak zwykle) dlatego też przedwczoraj wystosowałam niezbyt subtelną prośbę. Myślałam, że ten ósmy komentarz to odpowiedź na nią. W takich sytuacjach niestety robię się bardzo drażliwa, czego oczywiście później równie mocno żałuję.
      Nowy rozdział planuję dodać po niedzieli, ale nie wiem, czy mi się uda. Jednak jedno jest pewne - pojawi się jeszcze we wrześniu :).

      Usuń
  9. Dalej nie wierzę, że Mary umarła. Oby to był tylko zły sen..

    Czekam z niecierpliwością na nowy rozdział :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niestety to nie sen, choć Jared pewnie też by sobie tego życzył.

      Rozdział jest już przepisany i na blogu pojawi się jutro, albo pojutrze. :)

      Usuń