Mary:
Czym jest szczęście? Czy to stan posiadania wszystkiego, o czym zawsze się marzyło przy jednoczesnym spełnieniu zawodowym, udanym życiu rodzinnym i pełni zdrowia?
Co jest jego wyznacznikiem? Wysokie zarobki? Liczba markowych ciuchów w szafie? Dom rodem z najlepszego katalogu? Ilość osiągniętych orgazmów? Idealne ciśnienie krwi? Brak aktywnych komórek rakowych? Tysiące ludzi, którzy skandują twoje imię i powtarzają twoje słowa?
Czym jest szczęście? Czy to stan posiadania wszystkiego, o czym zawsze się marzyło przy jednoczesnym spełnieniu zawodowym, udanym życiu rodzinnym i pełni zdrowia?
Co jest jego wyznacznikiem? Wysokie zarobki? Liczba markowych ciuchów w szafie? Dom rodem z najlepszego katalogu? Ilość osiągniętych orgazmów? Idealne ciśnienie krwi? Brak aktywnych komórek rakowych? Tysiące ludzi, którzy skandują twoje imię i powtarzają twoje słowa?
Szczęście to ludzki przywilej czy obowiązek? Pragnienie czy raczej coś, co się nam należy z tytułu bycia człowiekiem? Czy każdy musi go chcieć? Czy można zmusić do szczęścia kogoś, kto wcale nie chce lub też nie potrafi być szczęśliwy?
Przez wiele lat pragnęłam szczęścia, choć tak naprawdę nie wiedziałam, co może mi je dać. Patrzyłam na innych ludzi, na to, co ich cieszy i zakładam, że to samo da radość i mi. Wiele razy się myliłam, wiele też razy zbyt szybko nudziłam się tym, co z założenia miało być źródłem wiecznego spełnienia. Choć tak naprawdę to nie była nuda, ja po prostu nie umiałam być szczęśliwa. Kiedy los się do mnie uśmiechał, robiłam, co mogłam, by ten uśmiech zamienić w gorzki grymas. Budowałam coś, a potem bez mrugnięcia okiem obracałam to w gruz. Zasadzałam ziarno i pielęgnowałam je, tylko po to, żeby ostatecznie roślinę, która z niego wyrosła, zostawić na samym środku suchej pustyni bez choćby kropelki wody. Sabotowałam samą siebie, bałam się jak ognia zbyt długo trwającej pomyślności, nic więc dziwnego, że prawdziwe szczęście osiągnęłam, leżąc na łożu śmierci.
Mam czterdzieści cztery lata, rak trawi moje narządy wewnętrzne, po mojej "oszałamiającej" urodzie nie ma już nawet śladu, zamiast we własnym łóżku leżę w szpitalu, nie spełniłam swojego największego marzenia, lada dzień osierocę dwie wspaniałe dziewczynki, z jedynego mężczyzny, którego kochałam uczynię wdowca, nie mogę jeść, nie mogę się kochać, nie panuję nad własnym pęcherzem, czuję głównie ból, a mimo to jestem szczęśliwa. Naprawdę szczęśliwa.
Co daje mi to szczęście? Na tę konkretną chwilę obecność siostry, starszej córki i ojca. Są smutni, martwią się o mnie, nie chcą mnie stracić, w ich oczach szklą się łzy.
Więc skąd moja radość? To wszystko jest wyrazem głębokiej miłości i to właśnie ona tak na mnie działa. Nie narkotyki, nie bujne życie erotyczne, nie wielkie sceny i nie piękne suknie. Rodzina. Ta silna więź, która przetrwała wiele ciężkich prób. To uczucie, które spotkało na swojej drodze mnóstwo przeszkód.
Dwadzieścia lat temu bym to wyśmiała, ale dwadzieścia lat temu byłam zupełnie innym człowiekiem - zgorzkniałą smarkulą, której wydawało się, że cynizm to jedyna słuszna postawa. Byłam pewna, że świat mnie nienawidzi, więc i ja nienawidziłam świata, jednak gdzieś w głębi umysłu zawsze słyszałam głos mamy powtarzający, że najważniejsza w życiu jest rodzina i miłość łącząca jej członków. Wtedy to była dla mnie kiczowata, przesłodzona gadka, dziś widzę w tych słowach prawdę. Tę jedyną słuszną.
Uśmiechnęłam się sama do siebie i spojrzałam na Lil. Razem z Emily szykowały się do wyjścia. Choćby chciały, nie mogły przebywać tu dwadzieścia cztery godziny na dobę, musiały jeść, musiały spać i mimo wszystko żyć też swoim własnym życiem. Ludzie się rodzą i umierają, to naturalna kolej rzeczy, tak było, jest i będzie. Nawet kiedy umiera najbliższa nam osoba, życie toczy się dalej. Czas nie staje w miejscu, Ziemia nie przestaje się obracać, wszystko biegnie swoim stałym torem. Ja to wiem i one to wiedzą, i w końcu przejdą z tym do porządku dziennego.
- Tato, a ty nie idziesz? - odezwała się Lily tuż po tym, jak mocno mnie przytuliła i wyszeptała do ucha, że mnie kocha.
- Chciałbym jeszcze chwilę zostać z Mary.
- W porządku.
Emily, podobnie jak jej ciotka, wtuliła się we mnie najmocniej jak tylko potrafiła, po czym obie zniknęły za drzwiami. Tata wstał z krzesła i podszedł do mojego łóżka. Mimo silnego bólu kolan wywołanego przez reumatyzm, uklęknął na podłodze i złapał mnie za dłoń. Najpierw ją pogłaskał, a potem pocałował.
- Boisz się, Mary? - zapytał, masując kościste palce.
- Czego? Śmierci?
Przytaknął skinieniem głowy.
- Nie - odpowiedziałam zgodnie z prawdą. - A ty?
- Śmierci samej w sobie się nie boję, boję się tylko tego, że kiedy już umrę, spotkam twoją mamę, a ona nie wybaczy mi tego, co ci zrobiłem. Nie wybaczy mi tego, że zabiłem jej małą tancereczkę. - W jednej chwili rozpłakał się jak małe dziecko. Łzy płynęły po jego bladych polikach, szlochał głośno z czołem przyciśniętym do mojej ręki.
Zacisnęłam mocno wargi i powieki, by sama się nie rozpłakać. To, co mogłam wypłakać, wypłakałam wczoraj przy Jaredzie, teraz nie zamierzam uronić już ani jednej łzy. Nie dlatego, że gdy płaczę, pieką mnie oczy, a dlatego, że chcę umrzeć w spokoju, bez niepotrzebnych dramatów. Przez tych ponad czterdzieści lat urządziłam masę scen, w ostatnich dniach swojego życia pragnę zaznać jakiejś odmiany.
- Tato, co ty mówisz? Jakie zabiłem? - Zebrałam całą siłę, jaka jeszcze mi została i położyłam dłonie na jego twarzy, zmuszając go tym, by spojrzał mi w oczy.
- To przeze mnie tu leżysz. To ja cię doprowadziłem do takiego stanu.
- Nieprawda. To wina choroby, nie twoja.
- A przez kogo zachorowałaś, co? Przeze mnie.
- Nie przez ciebie tylko przez swój stary tryb życia - oznajmiłam. Nie po to, by go pocieszyć, taka jest po prostu prawda.
- Mary, nie broń mnie, nie zasłużyłem na to. Wszyscy dobrze wiemy, że to przeze mnie zaczęłaś brać narkotyki.
- Nie, tato, nie przez ciebie. Zaczęłam brać narkotyki, bo byłam głupia i chciałam dopasować się do towarzystwa, w którym się obracałam. Gdybym miała trochę więcej oleju w głowie, zamiast ćpać, szukałabym pomocy. Dla siebie i dla ciebie. Oboje byliśmy ofiarami, oboje straciliśmy ważną osobę i nie potrafiliśmy sobie z tym poradzić. Wydawało się nam, że nienawidzimy siebie nawzajem, a tak naprawdę każdy z nas nienawidził samego siebie.
- Boże święty, jesteś taka mądra.
- Szkoda tylko, że nie byłam kiedyś. Ale jak to mówią, lepiej późno niż wcale. - Zaśmiałam się cicho mimo bólu. Ojciec wygiął usta w zachowawczym uśmiechu, po czym znów przycisnął je do mojej skóry.
- Kocham cię, Mary.
- Ja ciebie też, tatusiu.
Przez wiele lat pragnęłam szczęścia, choć tak naprawdę nie wiedziałam, co może mi je dać. Patrzyłam na innych ludzi, na to, co ich cieszy i zakładam, że to samo da radość i mi. Wiele razy się myliłam, wiele też razy zbyt szybko nudziłam się tym, co z założenia miało być źródłem wiecznego spełnienia. Choć tak naprawdę to nie była nuda, ja po prostu nie umiałam być szczęśliwa. Kiedy los się do mnie uśmiechał, robiłam, co mogłam, by ten uśmiech zamienić w gorzki grymas. Budowałam coś, a potem bez mrugnięcia okiem obracałam to w gruz. Zasadzałam ziarno i pielęgnowałam je, tylko po to, żeby ostatecznie roślinę, która z niego wyrosła, zostawić na samym środku suchej pustyni bez choćby kropelki wody. Sabotowałam samą siebie, bałam się jak ognia zbyt długo trwającej pomyślności, nic więc dziwnego, że prawdziwe szczęście osiągnęłam, leżąc na łożu śmierci.
Mam czterdzieści cztery lata, rak trawi moje narządy wewnętrzne, po mojej "oszałamiającej" urodzie nie ma już nawet śladu, zamiast we własnym łóżku leżę w szpitalu, nie spełniłam swojego największego marzenia, lada dzień osierocę dwie wspaniałe dziewczynki, z jedynego mężczyzny, którego kochałam uczynię wdowca, nie mogę jeść, nie mogę się kochać, nie panuję nad własnym pęcherzem, czuję głównie ból, a mimo to jestem szczęśliwa. Naprawdę szczęśliwa.
Co daje mi to szczęście? Na tę konkretną chwilę obecność siostry, starszej córki i ojca. Są smutni, martwią się o mnie, nie chcą mnie stracić, w ich oczach szklą się łzy.
Więc skąd moja radość? To wszystko jest wyrazem głębokiej miłości i to właśnie ona tak na mnie działa. Nie narkotyki, nie bujne życie erotyczne, nie wielkie sceny i nie piękne suknie. Rodzina. Ta silna więź, która przetrwała wiele ciężkich prób. To uczucie, które spotkało na swojej drodze mnóstwo przeszkód.
Dwadzieścia lat temu bym to wyśmiała, ale dwadzieścia lat temu byłam zupełnie innym człowiekiem - zgorzkniałą smarkulą, której wydawało się, że cynizm to jedyna słuszna postawa. Byłam pewna, że świat mnie nienawidzi, więc i ja nienawidziłam świata, jednak gdzieś w głębi umysłu zawsze słyszałam głos mamy powtarzający, że najważniejsza w życiu jest rodzina i miłość łącząca jej członków. Wtedy to była dla mnie kiczowata, przesłodzona gadka, dziś widzę w tych słowach prawdę. Tę jedyną słuszną.
Uśmiechnęłam się sama do siebie i spojrzałam na Lil. Razem z Emily szykowały się do wyjścia. Choćby chciały, nie mogły przebywać tu dwadzieścia cztery godziny na dobę, musiały jeść, musiały spać i mimo wszystko żyć też swoim własnym życiem. Ludzie się rodzą i umierają, to naturalna kolej rzeczy, tak było, jest i będzie. Nawet kiedy umiera najbliższa nam osoba, życie toczy się dalej. Czas nie staje w miejscu, Ziemia nie przestaje się obracać, wszystko biegnie swoim stałym torem. Ja to wiem i one to wiedzą, i w końcu przejdą z tym do porządku dziennego.
- Tato, a ty nie idziesz? - odezwała się Lily tuż po tym, jak mocno mnie przytuliła i wyszeptała do ucha, że mnie kocha.
- Chciałbym jeszcze chwilę zostać z Mary.
- W porządku.
Emily, podobnie jak jej ciotka, wtuliła się we mnie najmocniej jak tylko potrafiła, po czym obie zniknęły za drzwiami. Tata wstał z krzesła i podszedł do mojego łóżka. Mimo silnego bólu kolan wywołanego przez reumatyzm, uklęknął na podłodze i złapał mnie za dłoń. Najpierw ją pogłaskał, a potem pocałował.
- Boisz się, Mary? - zapytał, masując kościste palce.
- Czego? Śmierci?
Przytaknął skinieniem głowy.
- Nie - odpowiedziałam zgodnie z prawdą. - A ty?
- Śmierci samej w sobie się nie boję, boję się tylko tego, że kiedy już umrę, spotkam twoją mamę, a ona nie wybaczy mi tego, co ci zrobiłem. Nie wybaczy mi tego, że zabiłem jej małą tancereczkę. - W jednej chwili rozpłakał się jak małe dziecko. Łzy płynęły po jego bladych polikach, szlochał głośno z czołem przyciśniętym do mojej ręki.
Zacisnęłam mocno wargi i powieki, by sama się nie rozpłakać. To, co mogłam wypłakać, wypłakałam wczoraj przy Jaredzie, teraz nie zamierzam uronić już ani jednej łzy. Nie dlatego, że gdy płaczę, pieką mnie oczy, a dlatego, że chcę umrzeć w spokoju, bez niepotrzebnych dramatów. Przez tych ponad czterdzieści lat urządziłam masę scen, w ostatnich dniach swojego życia pragnę zaznać jakiejś odmiany.
- Tato, co ty mówisz? Jakie zabiłem? - Zebrałam całą siłę, jaka jeszcze mi została i położyłam dłonie na jego twarzy, zmuszając go tym, by spojrzał mi w oczy.
- To przeze mnie tu leżysz. To ja cię doprowadziłem do takiego stanu.
- Nieprawda. To wina choroby, nie twoja.
- A przez kogo zachorowałaś, co? Przeze mnie.
- Nie przez ciebie tylko przez swój stary tryb życia - oznajmiłam. Nie po to, by go pocieszyć, taka jest po prostu prawda.
- Mary, nie broń mnie, nie zasłużyłem na to. Wszyscy dobrze wiemy, że to przeze mnie zaczęłaś brać narkotyki.
- Nie, tato, nie przez ciebie. Zaczęłam brać narkotyki, bo byłam głupia i chciałam dopasować się do towarzystwa, w którym się obracałam. Gdybym miała trochę więcej oleju w głowie, zamiast ćpać, szukałabym pomocy. Dla siebie i dla ciebie. Oboje byliśmy ofiarami, oboje straciliśmy ważną osobę i nie potrafiliśmy sobie z tym poradzić. Wydawało się nam, że nienawidzimy siebie nawzajem, a tak naprawdę każdy z nas nienawidził samego siebie.
- Boże święty, jesteś taka mądra.
- Szkoda tylko, że nie byłam kiedyś. Ale jak to mówią, lepiej późno niż wcale. - Zaśmiałam się cicho mimo bólu. Ojciec wygiął usta w zachowawczym uśmiechu, po czym znów przycisnął je do mojej skóry.
- Kocham cię, Mary.
- Ja ciebie też, tatusiu.
***
Czym jest piękno? Czy to mocno zarysowane kości policzkowe i pełne usta? Idealnie wyrzeźbiony tors i perfekcyjna postawa? Pełne piersi i talia osy? Czy piękno to ciepło, które człowiek nosi w swoim wnętrzu i obdarowuje nim innych ludzi? Czy to walory fizyczne, czy coś, czego nie da się zobaczyć?
Czy da się je w ogóle zdefiniować? Pokazać za pomocą jakiegoś przykładu? A może rację mają ci, którzy twierdzą, że to pojęcia względne?
Czy faktycznie można je znaleźć wszędzie: w każdym przedmiocie, w każdym człowieku, w każdej sytuacji?
W moim odczuciu idealny przykład piękna to to, na co właśnie patrzę - mój mąż siedzący na krześle z naszą córką śpiącą na jego kolanach.
Jej spokojny oddech, małe paluszki zaciśnięte na maskotce, główka przyciśnięta do piersi ojca, zupełnie jakby bicie jego serca było gwarancją spokojnego snu.
Zastanawia mnie, o czym śni, jakie obrazy kłębią się w jej głowie.
A o czym myśli Jared? O mnie, czy o tym samym, co ja? Co czuje, kiedy widzi jej spokój i zdaje sobie sprawę z tego, że już niedługo zostanie on zakłócony?
Pozornie wygląda na spokojnego, pogodzonego z losem - ciało mu nie drży, klatka piersiowa porusza się rytmicznie, oddechy nie są ani zbyt płytkie, ani przesadnie głębokie - zdradzają go jednak oczy. Nieważne, jak bardzo się stara, nie potrafi ukryć swojego smutku, bo kiedy się smuci, jego tęczówki z błękitnych robią się szare. I właśnie dziś takie są, szare i matowe. Bez błysku, bez iskierek, które urzekły mnie, kiedy pierwszy raz go zobaczyłam. Ale przynajmniej nie płacze, chyba tak jak ja zdecydował się za wszelką cenę powstrzymywać potoki łez. Zapewne robi to dla Courtney, nie chce, by ta wyczuła w nim słabość, chce być dla niej ostoją, a ostoja musi być silna. Podziwiam go za to i nie tylko za to.
- Pewnie ci niewygodnie, co? - zwróciłam się do Jaya, dostrzegając grymas, który przez krótką chwilę gościł na jego twarzy.
- Trochę. Ręka mi zdrętwiała, ale nie chcę jej budzić. Pierwszy raz, odkąd tu jesteś, śpi tak spokojnie - odpowiedział, głaszcząc delikatnie jej jasne włosy.
- Cieszę się. Wiesz, tak na ciebie teraz patrzę i coś mi się przypomniało.
- Co takiego? - Przeniósł wzrok z naszej córki na moją twarz. Z pewnością ciężko mu się teraz na mnie patrzy. I to nie tylko dlatego, że nie wyglądam już tak, jak w dniach swojej świetności, a przez to, że tak samo jak on nie potrafię ukrywać bólu i emocji. Wszystko, co czuję, odbija się w moich oczach jak w tafli lustra, a teraz odczuwam przede wszystkim ból.
- Pamiętasz moją babcię Heather? - kontynuowałam swój wywód półszeptem.
- Nawet gdybym chciał, nie mógłbym jej zapomnieć. To była najbardziej zbzikowana starsza kobieta, jaką kiedykolwiek spotkałem.
- Zgadza się. Zanim umarła, zawołała mnie do siebie, kazała usiąść przy swoim łóżku. Kiedy to zrobiłam, złapała mnie za rękę i powiedziała coś, czego nigdy nie spodziewałem się od niej usłyszeć: że jest ze mnie dumna. Zdębiałam. Myślałam, że majaczy, co jej się często zdarzało, w końcu miała już swoje lata i była jedną nogą na tamtym świecie. Ale ona mówiła poważnie; ze łzami w oczach dukała, jak bardzo ją zaskoczyłam tym, że w końcu uwolniłam się od nałogu, że zdecydowałam się na samotne macierzyństwo i tym razem myślę przede wszystkim o dziecku i o tym, by zapewnić mu godne i szczęśliwe życie, kiedy już się urodzi. To było miesiąc przed ślubem Lily, byłam wtedy dopiero w czwartym miesiącu ciąży, a już urządzałam małej pokoik i odkładałam zarobione pieniądze na ubranka i wszystko, co będzie jej potrzebne. Teraz mówię jej, ale wtedy myślałam, że to będzie chłopczyk, nasz upragniony synek...
- Ethan - dokończył za mnie Jared, uśmiechając się ciepło.
- Tak, Ethan. To, co powiedziała Heather, to był największy komplement, jaki w życiu usłyszałam. Nie często mówiła takie rzeczy, praktycznie wcale. I ja rzadko je słyszałam, co raczej nie dziwiło, bo nie dawałam nikomu zbyt wielu powodów do dumy. Wiesz, czemu ci to mówię? - dodałam, gdy zorientowałam się, że nie bardzo wie, co mają na celu te wspominki.
- Czemu?
- Bo teraz ja jestem na miejscu babci, a ty na moim i chcę ci powiedzieć, że jestem z ciebie cholernie dumna. Naprawdę. I nie chodzi tylko o to, jak dzielnie to wszystko znosisz, a o to, co w życiu osiągnąłeś. Spełniłeś swoje największe marzenie, zostałeś sławnym muzykiem. Mimo całego tego gówna, jakie ci zafundowałam, kiedy byliśmy nastolatkami, wyszedłeś na ludzi. Odbiłeś się od dna, pokazałeś wszystkim, ile jesteś wart. Założę się, że nauczyciel od matematyki z liceum, który twierdził, że nic w życiu nie osiągniesz, spalił się ze wstydu, kiedy zobaczył cię w telewizji.
Jerry zaśmiał się głośno, na co Court mruknęła coś pod nosem, jednak szybko wróciła do głębokiego snu.
- Tak, jestem z ciebie niezwykle dumna.
- A ja z ciebie, Mary. I wcale nie mówię tego po to, by się rewanżować. Udowodniłaś całemu światu i przede wszystkim sobie, że jesteś wartościową i silną kobietą, i że nawet najgorsze cholerstwo nie jest w stanie złamać twojego ducha. Nawet ten pieprzony rak.
- Z tym bym się kłóciła, w końcu leżę tutaj pod kroplówką, zamiast w domu w sypialni.
- Ale nie płaczesz, nie użalasz się nad sobą, nie dajesz temu kurestwu pieprzonej satysfakcji.
- Po prostu pogodziłam się z losem, miałam na to sporo czasu.
- I tego ci zazdroszczę, bo ja jakoś nie umiem przejść z tym do porządku dziennego.
- Wiem, ale w końcu przejdziesz, zobaczysz. Jak człowiek nie ma innego wyjścia, przywyka nawet do najpodlejszych warunków.
- Do pseudomieszkania bez ogrzewania, sprzętu sanitarnego i kuchenki - powiedział z nostalgicznym półuśmiechem.
- Ale jacy byliśmy wtedy szczęśliwi.
- Najszczęśliwsi na świecie.
Czy da się je w ogóle zdefiniować? Pokazać za pomocą jakiegoś przykładu? A może rację mają ci, którzy twierdzą, że to pojęcia względne?
Czy faktycznie można je znaleźć wszędzie: w każdym przedmiocie, w każdym człowieku, w każdej sytuacji?
W moim odczuciu idealny przykład piękna to to, na co właśnie patrzę - mój mąż siedzący na krześle z naszą córką śpiącą na jego kolanach.
Jej spokojny oddech, małe paluszki zaciśnięte na maskotce, główka przyciśnięta do piersi ojca, zupełnie jakby bicie jego serca było gwarancją spokojnego snu.
Zastanawia mnie, o czym śni, jakie obrazy kłębią się w jej głowie.
A o czym myśli Jared? O mnie, czy o tym samym, co ja? Co czuje, kiedy widzi jej spokój i zdaje sobie sprawę z tego, że już niedługo zostanie on zakłócony?
Pozornie wygląda na spokojnego, pogodzonego z losem - ciało mu nie drży, klatka piersiowa porusza się rytmicznie, oddechy nie są ani zbyt płytkie, ani przesadnie głębokie - zdradzają go jednak oczy. Nieważne, jak bardzo się stara, nie potrafi ukryć swojego smutku, bo kiedy się smuci, jego tęczówki z błękitnych robią się szare. I właśnie dziś takie są, szare i matowe. Bez błysku, bez iskierek, które urzekły mnie, kiedy pierwszy raz go zobaczyłam. Ale przynajmniej nie płacze, chyba tak jak ja zdecydował się za wszelką cenę powstrzymywać potoki łez. Zapewne robi to dla Courtney, nie chce, by ta wyczuła w nim słabość, chce być dla niej ostoją, a ostoja musi być silna. Podziwiam go za to i nie tylko za to.
- Pewnie ci niewygodnie, co? - zwróciłam się do Jaya, dostrzegając grymas, który przez krótką chwilę gościł na jego twarzy.
- Trochę. Ręka mi zdrętwiała, ale nie chcę jej budzić. Pierwszy raz, odkąd tu jesteś, śpi tak spokojnie - odpowiedział, głaszcząc delikatnie jej jasne włosy.
- Cieszę się. Wiesz, tak na ciebie teraz patrzę i coś mi się przypomniało.
- Co takiego? - Przeniósł wzrok z naszej córki na moją twarz. Z pewnością ciężko mu się teraz na mnie patrzy. I to nie tylko dlatego, że nie wyglądam już tak, jak w dniach swojej świetności, a przez to, że tak samo jak on nie potrafię ukrywać bólu i emocji. Wszystko, co czuję, odbija się w moich oczach jak w tafli lustra, a teraz odczuwam przede wszystkim ból.
- Pamiętasz moją babcię Heather? - kontynuowałam swój wywód półszeptem.
- Nawet gdybym chciał, nie mógłbym jej zapomnieć. To była najbardziej zbzikowana starsza kobieta, jaką kiedykolwiek spotkałem.
- Zgadza się. Zanim umarła, zawołała mnie do siebie, kazała usiąść przy swoim łóżku. Kiedy to zrobiłam, złapała mnie za rękę i powiedziała coś, czego nigdy nie spodziewałem się od niej usłyszeć: że jest ze mnie dumna. Zdębiałam. Myślałam, że majaczy, co jej się często zdarzało, w końcu miała już swoje lata i była jedną nogą na tamtym świecie. Ale ona mówiła poważnie; ze łzami w oczach dukała, jak bardzo ją zaskoczyłam tym, że w końcu uwolniłam się od nałogu, że zdecydowałam się na samotne macierzyństwo i tym razem myślę przede wszystkim o dziecku i o tym, by zapewnić mu godne i szczęśliwe życie, kiedy już się urodzi. To było miesiąc przed ślubem Lily, byłam wtedy dopiero w czwartym miesiącu ciąży, a już urządzałam małej pokoik i odkładałam zarobione pieniądze na ubranka i wszystko, co będzie jej potrzebne. Teraz mówię jej, ale wtedy myślałam, że to będzie chłopczyk, nasz upragniony synek...
- Ethan - dokończył za mnie Jared, uśmiechając się ciepło.
- Tak, Ethan. To, co powiedziała Heather, to był największy komplement, jaki w życiu usłyszałam. Nie często mówiła takie rzeczy, praktycznie wcale. I ja rzadko je słyszałam, co raczej nie dziwiło, bo nie dawałam nikomu zbyt wielu powodów do dumy. Wiesz, czemu ci to mówię? - dodałam, gdy zorientowałam się, że nie bardzo wie, co mają na celu te wspominki.
- Czemu?
- Bo teraz ja jestem na miejscu babci, a ty na moim i chcę ci powiedzieć, że jestem z ciebie cholernie dumna. Naprawdę. I nie chodzi tylko o to, jak dzielnie to wszystko znosisz, a o to, co w życiu osiągnąłeś. Spełniłeś swoje największe marzenie, zostałeś sławnym muzykiem. Mimo całego tego gówna, jakie ci zafundowałam, kiedy byliśmy nastolatkami, wyszedłeś na ludzi. Odbiłeś się od dna, pokazałeś wszystkim, ile jesteś wart. Założę się, że nauczyciel od matematyki z liceum, który twierdził, że nic w życiu nie osiągniesz, spalił się ze wstydu, kiedy zobaczył cię w telewizji.
Jerry zaśmiał się głośno, na co Court mruknęła coś pod nosem, jednak szybko wróciła do głębokiego snu.
- Tak, jestem z ciebie niezwykle dumna.
- A ja z ciebie, Mary. I wcale nie mówię tego po to, by się rewanżować. Udowodniłaś całemu światu i przede wszystkim sobie, że jesteś wartościową i silną kobietą, i że nawet najgorsze cholerstwo nie jest w stanie złamać twojego ducha. Nawet ten pieprzony rak.
- Z tym bym się kłóciła, w końcu leżę tutaj pod kroplówką, zamiast w domu w sypialni.
- Ale nie płaczesz, nie użalasz się nad sobą, nie dajesz temu kurestwu pieprzonej satysfakcji.
- Po prostu pogodziłam się z losem, miałam na to sporo czasu.
- I tego ci zazdroszczę, bo ja jakoś nie umiem przejść z tym do porządku dziennego.
- Wiem, ale w końcu przejdziesz, zobaczysz. Jak człowiek nie ma innego wyjścia, przywyka nawet do najpodlejszych warunków.
- Do pseudomieszkania bez ogrzewania, sprzętu sanitarnego i kuchenki - powiedział z nostalgicznym półuśmiechem.
- Ale jacy byliśmy wtedy szczęśliwi.
- Najszczęśliwsi na świecie.
***
Stałam w ciemnym kącie, spięta i jednocześnie nad zwyczaj podekscytowana. Ktoś dał mi znak ręką, niski mężczyzna z słuchawką w uchu i plikiem kartek w dłoni.
Wzięłam głęboki wdech i lekkim krokiem ruszyłam w stronę pogrążonej w półmroku sceny. Do subtelnych skrzypiec dołączyły głośne bębny, altówki i wiolonczele, reflektory umiejscowione na dole i na górze zapaliły się wszystkie naraz, synchronizując z instrumentami. Policzyłam w myślach do trzech i zaczęłam tańczyć.
Figury, które wykonywałam, wzbudzały zachwyt zebranej w teatrze publiczności - wyraźnie słyszałam pełne podziwu westchnienia i widziałam fascynację w ich oczach. Przyszli tu dla mnie, kupili bilety tylko po to, by podziwiać moje piruety. Tancerze, którzy pojawili się w połowie utworu byli jedynie dodatkiem. Byli tłem, podczas gdy ja stanowiłam główny obiekt tego pięknego obrazu.
Przechodziłam z ramion jednego do drugiego, moje stopy praktycznie w ogóle nie dotykały podłoża, z daleka wyglądało to tak, jakbym latała. I tak się właśnie czułam - jak fruwający w przestworzach, wolny od wszelkich zmartwień, barwny ptak, którego wszyscy podziwiają, którym pragną być.
W środku się śmiałam, uśmiechałam radośnie, jednak kąciki ust nawet mi nie drgnęły, zachowałam śmiertelną powagę, której wymagała odtwarzana rola. Ta napisana specjalnie dla mnie, stworzoną z myślą, że tylko Mary King będzie w stanie ją zatańczyć. Dopracowana i przemyślana w najdrobniejszym calu, idealna pod każdym względem.
Z dumą przyjęłam ten prezent, tak samo jak oklaski, które rozbrzmiały, gdy tylko zakończył się ostatni akt. Ten, w którym niczym anielica zawisłam nad sceną z rozłożonymi ramionami.
Kurtyna opadła, techniczni bardzo sprawnie i bardzo ostrożnie sprowadzili mnie z powrotem na deski, odpięli linki asekuracyjne, po czym zostawili mnie samą, bym mogła ukłonić się rozentuzjazmowanemu tłumowi.
Zrobiłam to, gdy tylko podniósł się bordowy materiał. Wszyscy stali, wiwatowali, klaskali w dłonie i rzucali mi pod nogi czerwone róże. Dziękowałam i uśmiechałam się szeroko, choć wolałam te różowe. Jednak nie liczył się kolor kwiatów, same kwiaty były nieważne, najważniejsze było to bezgraniczne uwielbienie i równie bezkresny podziw, który kierował tymi wszystkimi ludźmi.
Kochali mnie, pragnęli, stawiali na złotym piedestale. Dla nich byłam największą gwiazdą, najwspanialszą artystką współczesnego baletu.
Schlebiało mi to, było balsamem dla mej duszy. Wspaniała nagroda za lata wyrzeczeń, intensywnych ćwiczeń, litrów wylanego potu, krwi i łez.
Musiałam im za to podziękować więcej niż raz, bo raz to byłoby zdecydowanie za mało. Dziękuję padło więc z mych ust czternaście razy, a potem udałam się do garderoby, gdzie w spokoju i upragnionej samotności starłam z twarzy grubą warstwę makijażu.
Po otrzymaniu burzy oklasków i zebraniu gratulacji od współpracowników i specjalnych gości lubiłam pobyć sama. To pozwalało zachować mi wewnętrzną równowagę, bo zamiast kąpać się w morzu pochwał, poddawałam swój występ autoanalizie, znajdowałam jego słabe punkty i w ten sposób zachowywałam odpowiedni dystans. To dzięki temu nie popadłam w skrajne samouwielbienie. Tak mi się przynajmniej zdawało.
Kojącą zmysły ciszę przerwało nagłe pukanie do drzwi. Niechętnie podniosłam się z krzesła, przewiązałam jedwabny szlafrok i przekręciłam mosiężny kluczyk. Na progu stała młoda kobieta z wielkim bukietem róż w rękach.
- Panno King, kwiaty od pana Leto.
Moją twarz przeciął szeroki uśmiech, jeszcze szerszy niż ten, którym obdarowałam swoich miłośników. Natychmiast przejęłam od niej ten piękny prezent, podziękowałam za dostawę i znów zamknęłam się w przytulnym pokoju, który oświetlał jedynie nikły blask niedużych lampek przytwierdzonych do ścian. Lubiłam takie subtelne oświetlenie, pozwalało mi się ono wyciszyć.
Wciąż uśmiechnięta od ucha do ucha położyłam kwiaty na blacie toaletki i wyjęłam dołączony do nich bilecik:
Wzięłam głęboki wdech i lekkim krokiem ruszyłam w stronę pogrążonej w półmroku sceny. Do subtelnych skrzypiec dołączyły głośne bębny, altówki i wiolonczele, reflektory umiejscowione na dole i na górze zapaliły się wszystkie naraz, synchronizując z instrumentami. Policzyłam w myślach do trzech i zaczęłam tańczyć.
Figury, które wykonywałam, wzbudzały zachwyt zebranej w teatrze publiczności - wyraźnie słyszałam pełne podziwu westchnienia i widziałam fascynację w ich oczach. Przyszli tu dla mnie, kupili bilety tylko po to, by podziwiać moje piruety. Tancerze, którzy pojawili się w połowie utworu byli jedynie dodatkiem. Byli tłem, podczas gdy ja stanowiłam główny obiekt tego pięknego obrazu.
Przechodziłam z ramion jednego do drugiego, moje stopy praktycznie w ogóle nie dotykały podłoża, z daleka wyglądało to tak, jakbym latała. I tak się właśnie czułam - jak fruwający w przestworzach, wolny od wszelkich zmartwień, barwny ptak, którego wszyscy podziwiają, którym pragną być.
W środku się śmiałam, uśmiechałam radośnie, jednak kąciki ust nawet mi nie drgnęły, zachowałam śmiertelną powagę, której wymagała odtwarzana rola. Ta napisana specjalnie dla mnie, stworzoną z myślą, że tylko Mary King będzie w stanie ją zatańczyć. Dopracowana i przemyślana w najdrobniejszym calu, idealna pod każdym względem.
Z dumą przyjęłam ten prezent, tak samo jak oklaski, które rozbrzmiały, gdy tylko zakończył się ostatni akt. Ten, w którym niczym anielica zawisłam nad sceną z rozłożonymi ramionami.
Kurtyna opadła, techniczni bardzo sprawnie i bardzo ostrożnie sprowadzili mnie z powrotem na deski, odpięli linki asekuracyjne, po czym zostawili mnie samą, bym mogła ukłonić się rozentuzjazmowanemu tłumowi.
Zrobiłam to, gdy tylko podniósł się bordowy materiał. Wszyscy stali, wiwatowali, klaskali w dłonie i rzucali mi pod nogi czerwone róże. Dziękowałam i uśmiechałam się szeroko, choć wolałam te różowe. Jednak nie liczył się kolor kwiatów, same kwiaty były nieważne, najważniejsze było to bezgraniczne uwielbienie i równie bezkresny podziw, który kierował tymi wszystkimi ludźmi.
Kochali mnie, pragnęli, stawiali na złotym piedestale. Dla nich byłam największą gwiazdą, najwspanialszą artystką współczesnego baletu.
Schlebiało mi to, było balsamem dla mej duszy. Wspaniała nagroda za lata wyrzeczeń, intensywnych ćwiczeń, litrów wylanego potu, krwi i łez.
Musiałam im za to podziękować więcej niż raz, bo raz to byłoby zdecydowanie za mało. Dziękuję padło więc z mych ust czternaście razy, a potem udałam się do garderoby, gdzie w spokoju i upragnionej samotności starłam z twarzy grubą warstwę makijażu.
Po otrzymaniu burzy oklasków i zebraniu gratulacji od współpracowników i specjalnych gości lubiłam pobyć sama. To pozwalało zachować mi wewnętrzną równowagę, bo zamiast kąpać się w morzu pochwał, poddawałam swój występ autoanalizie, znajdowałam jego słabe punkty i w ten sposób zachowywałam odpowiedni dystans. To dzięki temu nie popadłam w skrajne samouwielbienie. Tak mi się przynajmniej zdawało.
Kojącą zmysły ciszę przerwało nagłe pukanie do drzwi. Niechętnie podniosłam się z krzesła, przewiązałam jedwabny szlafrok i przekręciłam mosiężny kluczyk. Na progu stała młoda kobieta z wielkim bukietem róż w rękach.
- Panno King, kwiaty od pana Leto.
Moją twarz przeciął szeroki uśmiech, jeszcze szerszy niż ten, którym obdarowałam swoich miłośników. Natychmiast przejęłam od niej ten piękny prezent, podziękowałam za dostawę i znów zamknęłam się w przytulnym pokoju, który oświetlał jedynie nikły blask niedużych lampek przytwierdzonych do ścian. Lubiłam takie subtelne oświetlenie, pozwalało mi się ono wyciszyć.
Wciąż uśmiechnięta od ucha do ucha położyłam kwiaty na blacie toaletki i wyjęłam dołączony do nich bilecik:
Żałuję, że nie mogłem obejrzeć dzisiejszego występu, ale jestem pewien, że wypadłaś niesamowicie, jak zawsze. Mam nadzieję, że kwiaty się podobają i że podobnie jak ja, nie możesz doczekać się naszego spotkania - Jared.
P.S: nie zapomnij zabrać tutu, ta fantazja, o której ci opowiadałem, to wcale nie był żart.
P.S: nie zapomnij zabrać tutu, ta fantazja, o której ci opowiadałem, to wcale nie był żart.
Zaśmiałam się głośno i schowałam złożoną na pół karteczkę z powrotem do koperty. Pachniała jego perfumami. Tymi, które na sobie miał, kiedy przyszedł po raz pierwszy do naszego studia.
To była standardowa próba, rozwalił ją swoim nietypowym, przynajmniej dla mnie, ogłoszeniem. Poprosił pianistę, by ten przestał grać i za pozwoleniem dyrektora oznajmił nam, że szuka tancerki do teledysku. W tym celu obserwował nas przez resztę zajęć. Na koniec oznajmił, że widziałby w tej roli właśnie mnie. Odmówiłam, nie miałam zwyczaju chałturzyć. Był zawiedziony, podobnie jak dyrektor Albert. Ten drugi był moim największym fanem i jednocześnie najsurowszym krytykiem - zarzucał mi brak nowoczesności. Twierdził, że jeśli chcę być znaną tancerką, muszę od czasu do czasu wyjść poza balet, poudzielać się w Internecie, pokazać w jakimś filmie czy klipie muzycznym. Dla mnie to był absurd, ale prosił mnie tak gorliwie i tak natrętnie, że w końcu zgodziłam się podjąć współpracę z 30 Seconds to Mars. I nie żałuję. I nie ze względu na wpływ, jaki może to mieć na moją karierę, a przez wzgląd na to, że Jared okazał się być wspaniałym mężczyzną, który bez reszty mnie zafascynował.
Nasze relacje były stricte zawodowe, ale chemię, która była między nami, dało się wyczuć z odległości kilku mil. Oboje zdawaliśmy sobie z tego sprawę i zdecydowaliśmy się przenieść naszą znajomość na wyższy poziom.
To spotkanie, o którym wspomniał w liściku, będzie naszym pierwszym prywatnym obiadem, pierwszą randką. I mam ogromną nadzieję, że nie ostatnią.
Próba przedłużyła się o półgodziny, cały mój plan legł w gruzach. Musiałam zrobić wszystko w szybszym tempie niż pierwotnie założyłam. Nawet taksówkarzowi kazałam jechać z nieprzepisową prędkością tylko po to, by zamiast o dwadzieścia spóźnić się tylko o pięć minut, co i tak było dla mnie wielkim wstydem. Zwykle byłam wszędzie na czas, ewentualnie przed czasem, ale nigdy po.
Denerwowałam się. Miałam większą tremę niż przed występem. To pewnie dlatego, że przed publicznością występowałam niemal codziennie, a na randki chodziłam niezwykle rzadko, szczególnie na te z mężczyznami, którzy aż tak bardzo mnie intrygowali.
Chodząc w środku jak mały samochodzik, spojrzałam przez szybę, by wiedzieć mniej więcej, jaka odległość dzieli mnie od wybranej przez Jareda restauracji.
Dwie przecznice.
Odetchnęłam z ulgą i oparłam się o biały fotel, istniała szansa, że to będzie tylko trzyminutowe spóźnienie.
- Niech się pani nie martwi, już prawie jesteśmy na miejscu - odezwał się taksówkarz. Miał przyjemny, ciepły głos i o dziwo nie był cudzoziemcem.
Odpowiedziałam mu uprzejmym uśmiechem, który dostrzegł w lusterku i natychmiast odwzajemnił. Zaraz potem z jego ust padło głośne "cholera jasna" i zapiszczały hamulce.
Szarpnęło mną z taką siłą, że gdyby nie pas, prawdopodobnie znalazłabym się na przodzie szarego mercedesa.
- Co za głupia baba! - warknął wściekle i popukał się w czoło. Wychyliłam się nieco i zobaczyłam młodą kobietę pchającą wózek dziecięcy. Przechodziła na czerwonym świetle, kierowca o mało jej nie uderzył. - Jezu Chryste, niektórzy ludzie aż się proszą o śmierć. Jeszcze, żeby dziecko narażać...
Już miałam mu odpowiedzieć, ale wtedy poczułam kolejny wstrząs. Znacznie silniejszy. Towarzyszył mu brzęk tłuczonego szkła, odgłos pękającego metalu i smród paliwa. Dół stał się górą, góra dołem, wszystko w zwolnionym tempie.
Parę obrotów i kolejny wstrząs, a po nim już zupełnie nic...
~*~
Głośna klubowa muzyka dudniła mi w uszach, irytując niemiłosiernie; miałam wrażenie, jakby ktoś o ogromnej sile fizycznej uderzał wielkim młotem w moją czaszkę. Nie dałam jednak tego po sobie poznać, tak samo jak tego, że migające światła przyprawiały mnie o zawroty głowy, szłam przed siebie pewnym, rytmicznym krokiem, który wpędzał w kompleksy wszystkie moje koleżanki po fachu.
Nikt nie chodził po wybiegu tak dobrze i zmysłowo jak ja. Nawet pieprzona Naomi Campbell.
Postawiłam kolejne dwa kroki, zatrzymałam się na sekundę z wysuniętym biodrem, obróciłam się energicznie, wprowadzając w ruch obrzydliwą, plisowaną sukienkę, której normalnie nie ubrałabym nawet do spania i ruszyłam z powrotem w stronę garderoby.
Modelka, którą mijałam, szczerzyła się jak głupi do sera i podskakiwała jak pieprzona małpa. Amatorki, żadna z nich nie pojmuje, że nie ma nic gorszego niż modelka roześmiana od ucha do ucha. Uśmiech na wybiegu to zbrodnia. Nie sprzedajesz siebie, sprzedajesz ciuchy. Jesteś żywym manekinem, chodzącym wieszakiem, nie księżniczką z parku Disneya.
Gdy tylko zniknęłam z pola widzenia publiczności, pokręciłam głową z dezaprobatą i bez zbędnych słów oddałam się w ręce głównej gwiazdy wieczoru, projektanta Ludwika Melunre*.
- Wyglądasz bosko, Marie - oznajmił Francuz zaraz po tym, jak zapiął suwak beżowej sukienki wykonanej z materiału, który przypominał ptasie pióra.
- Wyglądam jak ptak z Ulicy Sezamkowej - odpowiedziałam, patrząc na swoje odbicie w stojącym lustrze. Tak na dobrą sprawę odpowiadał mi tylko makijaż, uwielbiałam mocne, czarne kreski przełamane złotem na powiekach. Choć fryzura w sumie też była niczego sobie, luźny kok i dwa skręcone pasma na skroniach. Buty, gdyby nie odkryte palce, też byłyby w porządku. - Poza tym tyle razy cię prosiłam, żebyś nie mówił do mnie Marie. Źle mi się to kojarzy.
- Wybacz, Marie.
Przewróciłam oczami, po czym razem z resztą dziewczyn znów wyszłam na wybieg. Tym razem pojawił się też na nim Ludwik; kłaniał się nisko oklaskującym go i jego projekty ludziom. Wśród nich znajdowały się modelki, projektanci, dziennikarze modowi, krytycy, fotografowie, aktorki, piosenkarki i wszelkiej maści celebryci, którzy słynęli z tego, że niemal codziennie pojawiali się na tego typu imprezach, fotografując się z każdym, kim tylko się dało.
W owym urozmaiconym tłumie z łatwością wypatrzyłam Jareda - jak zwykle był najgorzej ubranym facetem na sali, ale mając taką twarz, mógł sobie na to pozwolić.
Mimowolnie przygryzłam wargę, zauważył to. Posłał mi jedno z tych swoich brudnych spojrzeń i zrobił zdjęcie telefonem. Miał na tym punkcie prawdziwą obsesję - fotografował wszystko: jedzenie, samego siebie, znajomych, chodniki, budynki, zwierzęta, swojego fiuta i cipki wszystkich kobiet, które posuwał. Niektórymi zdjęciami dzielił się z internautami, inne wrzucał do folderu XXX i pokazywał tylko dwóm osobom - mi i Shannonowi. Tylko my nie czuliśmy się zgorszeni widokiem rozepchanych wagin. Shanna to nawet podniecało. Wnioskowałam to po tym, że po każdej takiej prezentacji zawsze znikał na kilka minut w łazience.
Podziękowania nie trwały zbyt długo, po kilku minutach byłyśmy już wolne i w końcu mogłyśmy się wyluzować. Jedne wracały do domów, by w końcu się porządnie wyspać, a inne wciągały kreski, wlewały w siebie szampana i bawiły się przy muzyce. Ja należałam do tej drugiej grupy, jednak zamiast tańczyć, wolałam robić coś nieco innego.
W tym celu odszukałam w gęstym tłumie, jak zwykle bawiącego się telefonem Leto, i zaciągnęłam go do niedużego pomieszczenia, gdzie mogliśmy być tylko we dwoje. Nie musiałam nic mówić, doskonale wiedział, po co go tam zabrałam.
Zrobiliśmy to trzy razy: najpierw przy ścianie, potem na sofie, a na końcu na podłodze. Po wszystkim poprawiłam włosy i makijaż, on wytarł nasienie z czerwonego obicia niziutkiej kanapy.
- Możemy już iść? - zapytał, ocierając pot z czoła.
- Najpierw mi zapłać.
- Nie mam przy sobie drobnych. Same dolary, żadnych centów.
- Świnia! - Pchnęłam jego ramię, głośno się przy tym śmiejąc. I on się zaśmiał, a następnie otworzył drzwi. Nie puścił mnie przodem, nie miał takiego zwyczaju, nie był gentlemanem. Nie przeszkadzało mi to, bo i ja nie byłam damą. Liczyło się tylko to, że potrafił mnie zaspokoić, w odróżnieniu od Adriana.
Haze wchodził, kilka sekund później wychodził i wielce zadowolony zasypiał z fiutem oblepionym nasieniem, w którym nie było wystarczająco dużej ilości plemników.
Winę ponosił stresujący tryb życia i wiek. Jeszcze dwa lata temu potrafił mnie przerżnąć tak, że nie mogłam chodzić, teraz dochodzi w trzy sekundy albo w ogóle mu nie staje. W tej sytuacji nie miałam innego wyjścia, musiałam znaleźć kogoś, kto dałby mi to, do czego przywykłam. Tym kimś okazał się być Jared Leto.
Czy byłam w nim zakochana? Raczej nie, choć czasami patrzyłam mu głęboko w oczy i do gardła mimowolnie cisnęło mi się wyznanie miłości. Na szczęście w porę gryzłam się w język.
Do domu wróciłam kilka minut przed trzecią. O dziwo, nie było tam całkowicie ciemno. Zaskoczona ruszyłam w stronę źródła światła czyli do gabinetu Adriana, który wbrew temu, do czego przywykłam, nie był zamknięty.
Przestąpiłam niepewnie próg przepełnionej projektami pracowni; pierwszym, co rzuciło mi się w oczy, była opróżniona butelka czterdziestoletniej whiskey, która jeszcze dzień wcześniej była praktycznie pełna. Haze pił ją oszczędnie, zbyt cenił sobie drogie, wykwintne trunki, by pochłaniać je, jak pierwszy lepszy menel z rynsztoka.
Już miałam go wołać, ale zdążył się odezwać:
- Wróciłaś - oznajmił bezbarwnym tonem, obkręcając się na skórzanym fotelu. Dłonie miał złączone, przytknięte do ust, pozbawione wyrazu oczy zdawały się patrzeć przeze mnie zamiast na mnie.
- Dlaczego nie śpisz? Przecież jutro rano masz ważne spotkanie.
- Czekałem na ciebie.
- Na mnie? Ale po co? - zapytałam z niemałym zdziwieniem. Nigdy wcześniej tego nie robił.
- Chcę ci coś pokazać.
- Teraz?
- Tak, teraz.
- A nie możesz zrobić tego jutro? Jestem strasznie zmęczona, chciałabym się położyć.
- Domyślam się, ale nie, to nie może czekać do jutra.
Westchnęłam ospale i podeszłam do biurka, na którym stał otwarty laptop.
- Popatrz, co dostałem na maila dwie godziny temu.
Spojrzałam na ekran i zamarłam. To było zdjęcie. Moje zdjęcie. Moje i Jareda wykonane podczas dzisiejszej imprezy. Nie na parkiecie, a w pomieszczeniu, które miało nam zapewnić prywatność.
Kto je zrobił? Jak? Nie miałam zielonego pojęcia, czułam tylko strach, bo Adrian był w stanie znieść wszystko, ale nie zdradę. Zwłaszcza z młodszym, sprawniejszym seksualnie i znacznie przystojniejszym mężczyzną niż on sam.
- Ty podła, niewdzięczna suko! - wrzasnął, łapiąc mnie za włosy w ten sam sposób, co niegdyś ojciec. - Dałem ci wszystko, podniosłem cię z dna, zrobiłem z ciebie jedną z najsławniejszych modelek w Stanach, zapewniłem bogactwo i wygodę, kazałem sprzątnąć twojego psychopatycznego ojczulka, załatwiłem najlepsze wykształcenie twojej siostrze, zaakceptowałem twoje ciągoty do prochów, to dzięki mnie z zera stałaś się kimś i tak mi się za to odwdzięczasz? Tak?!
- To był tylko jeden raz, przysięgam! - zaczęłam się bronić najlepiej jak potrafiłam: kłamiąc jak najęta. - Za dużo wypiłam, a on od samego początku imprezy próbował się do mnie dobrać.
- Przestań łżeć! - wrzasnął jeszcze głośniej, a chwilę później moja twarz uderzyła w twardy mebel. Ogarnął mnie przeszywający ból, z nosa wyciekła krew, kość trzasnęła głośno. - Dobrze wiem, że już od dawna się z nim spotykasz. Na początku w to nie wierzyłem, myślałem, że ktoś próbuje mi grać na nosie, bo przecież moja Mary nigdy by mi czegoś takiego nie zrobiła. Teraz mam wszystko czarne na białym.
- Przepraszam, naprawdę. Nie wiem, dlaczego to zrobiłam. Po prostu ciebie tak często nie było w domu, a ja czułam się taka samotna i...
- Nie pieprz, Mary - warknął pogardliwie. - Jesteś po prostu zwykłą dziwką, taką samą jak wtedy, kiedy cię poznałem. Nic się nie zmieniłaś. Nic, a nic.
Trzęsąc się jak osika na wietrze, spojrzałam na niego błagalnie.
- Przysięgam, że już nigdy więcej tego nie zrobię. Już nigdy, przenigdy się z nim nie spotkam, tylko nie rób mi krzywdy, błagam! - Padłam na kolana, wyrzekając się resztek godności i objęłam jego nogi.
- Co do tego, że już się z nim nie spotkasz, nie mam nawet najmniejszych wątpliwości, skarbie. Wiesz czemu?
Pomachałam przecząco głową.
- Bo już nie będziesz miała okazji. Pozdrów ode mnie szanownych rodziców.
Zanim się zorientowałam, podniósł z biurka mosiężną statuetkę i uderzył mnie nią z całej siły w głowę.
Nikt nie chodził po wybiegu tak dobrze i zmysłowo jak ja. Nawet pieprzona Naomi Campbell.
Postawiłam kolejne dwa kroki, zatrzymałam się na sekundę z wysuniętym biodrem, obróciłam się energicznie, wprowadzając w ruch obrzydliwą, plisowaną sukienkę, której normalnie nie ubrałabym nawet do spania i ruszyłam z powrotem w stronę garderoby.
Modelka, którą mijałam, szczerzyła się jak głupi do sera i podskakiwała jak pieprzona małpa. Amatorki, żadna z nich nie pojmuje, że nie ma nic gorszego niż modelka roześmiana od ucha do ucha. Uśmiech na wybiegu to zbrodnia. Nie sprzedajesz siebie, sprzedajesz ciuchy. Jesteś żywym manekinem, chodzącym wieszakiem, nie księżniczką z parku Disneya.
Gdy tylko zniknęłam z pola widzenia publiczności, pokręciłam głową z dezaprobatą i bez zbędnych słów oddałam się w ręce głównej gwiazdy wieczoru, projektanta Ludwika Melunre*.
- Wyglądasz bosko, Marie - oznajmił Francuz zaraz po tym, jak zapiął suwak beżowej sukienki wykonanej z materiału, który przypominał ptasie pióra.
- Wyglądam jak ptak z Ulicy Sezamkowej - odpowiedziałam, patrząc na swoje odbicie w stojącym lustrze. Tak na dobrą sprawę odpowiadał mi tylko makijaż, uwielbiałam mocne, czarne kreski przełamane złotem na powiekach. Choć fryzura w sumie też była niczego sobie, luźny kok i dwa skręcone pasma na skroniach. Buty, gdyby nie odkryte palce, też byłyby w porządku. - Poza tym tyle razy cię prosiłam, żebyś nie mówił do mnie Marie. Źle mi się to kojarzy.
- Wybacz, Marie.
Przewróciłam oczami, po czym razem z resztą dziewczyn znów wyszłam na wybieg. Tym razem pojawił się też na nim Ludwik; kłaniał się nisko oklaskującym go i jego projekty ludziom. Wśród nich znajdowały się modelki, projektanci, dziennikarze modowi, krytycy, fotografowie, aktorki, piosenkarki i wszelkiej maści celebryci, którzy słynęli z tego, że niemal codziennie pojawiali się na tego typu imprezach, fotografując się z każdym, kim tylko się dało.
W owym urozmaiconym tłumie z łatwością wypatrzyłam Jareda - jak zwykle był najgorzej ubranym facetem na sali, ale mając taką twarz, mógł sobie na to pozwolić.
Mimowolnie przygryzłam wargę, zauważył to. Posłał mi jedno z tych swoich brudnych spojrzeń i zrobił zdjęcie telefonem. Miał na tym punkcie prawdziwą obsesję - fotografował wszystko: jedzenie, samego siebie, znajomych, chodniki, budynki, zwierzęta, swojego fiuta i cipki wszystkich kobiet, które posuwał. Niektórymi zdjęciami dzielił się z internautami, inne wrzucał do folderu XXX i pokazywał tylko dwóm osobom - mi i Shannonowi. Tylko my nie czuliśmy się zgorszeni widokiem rozepchanych wagin. Shanna to nawet podniecało. Wnioskowałam to po tym, że po każdej takiej prezentacji zawsze znikał na kilka minut w łazience.
Podziękowania nie trwały zbyt długo, po kilku minutach byłyśmy już wolne i w końcu mogłyśmy się wyluzować. Jedne wracały do domów, by w końcu się porządnie wyspać, a inne wciągały kreski, wlewały w siebie szampana i bawiły się przy muzyce. Ja należałam do tej drugiej grupy, jednak zamiast tańczyć, wolałam robić coś nieco innego.
W tym celu odszukałam w gęstym tłumie, jak zwykle bawiącego się telefonem Leto, i zaciągnęłam go do niedużego pomieszczenia, gdzie mogliśmy być tylko we dwoje. Nie musiałam nic mówić, doskonale wiedział, po co go tam zabrałam.
Zrobiliśmy to trzy razy: najpierw przy ścianie, potem na sofie, a na końcu na podłodze. Po wszystkim poprawiłam włosy i makijaż, on wytarł nasienie z czerwonego obicia niziutkiej kanapy.
- Możemy już iść? - zapytał, ocierając pot z czoła.
- Najpierw mi zapłać.
- Nie mam przy sobie drobnych. Same dolary, żadnych centów.
- Świnia! - Pchnęłam jego ramię, głośno się przy tym śmiejąc. I on się zaśmiał, a następnie otworzył drzwi. Nie puścił mnie przodem, nie miał takiego zwyczaju, nie był gentlemanem. Nie przeszkadzało mi to, bo i ja nie byłam damą. Liczyło się tylko to, że potrafił mnie zaspokoić, w odróżnieniu od Adriana.
Haze wchodził, kilka sekund później wychodził i wielce zadowolony zasypiał z fiutem oblepionym nasieniem, w którym nie było wystarczająco dużej ilości plemników.
Winę ponosił stresujący tryb życia i wiek. Jeszcze dwa lata temu potrafił mnie przerżnąć tak, że nie mogłam chodzić, teraz dochodzi w trzy sekundy albo w ogóle mu nie staje. W tej sytuacji nie miałam innego wyjścia, musiałam znaleźć kogoś, kto dałby mi to, do czego przywykłam. Tym kimś okazał się być Jared Leto.
Czy byłam w nim zakochana? Raczej nie, choć czasami patrzyłam mu głęboko w oczy i do gardła mimowolnie cisnęło mi się wyznanie miłości. Na szczęście w porę gryzłam się w język.
Do domu wróciłam kilka minut przed trzecią. O dziwo, nie było tam całkowicie ciemno. Zaskoczona ruszyłam w stronę źródła światła czyli do gabinetu Adriana, który wbrew temu, do czego przywykłam, nie był zamknięty.
Przestąpiłam niepewnie próg przepełnionej projektami pracowni; pierwszym, co rzuciło mi się w oczy, była opróżniona butelka czterdziestoletniej whiskey, która jeszcze dzień wcześniej była praktycznie pełna. Haze pił ją oszczędnie, zbyt cenił sobie drogie, wykwintne trunki, by pochłaniać je, jak pierwszy lepszy menel z rynsztoka.
Już miałam go wołać, ale zdążył się odezwać:
- Wróciłaś - oznajmił bezbarwnym tonem, obkręcając się na skórzanym fotelu. Dłonie miał złączone, przytknięte do ust, pozbawione wyrazu oczy zdawały się patrzeć przeze mnie zamiast na mnie.
- Dlaczego nie śpisz? Przecież jutro rano masz ważne spotkanie.
- Czekałem na ciebie.
- Na mnie? Ale po co? - zapytałam z niemałym zdziwieniem. Nigdy wcześniej tego nie robił.
- Chcę ci coś pokazać.
- Teraz?
- Tak, teraz.
- A nie możesz zrobić tego jutro? Jestem strasznie zmęczona, chciałabym się położyć.
- Domyślam się, ale nie, to nie może czekać do jutra.
Westchnęłam ospale i podeszłam do biurka, na którym stał otwarty laptop.
- Popatrz, co dostałem na maila dwie godziny temu.
Spojrzałam na ekran i zamarłam. To było zdjęcie. Moje zdjęcie. Moje i Jareda wykonane podczas dzisiejszej imprezy. Nie na parkiecie, a w pomieszczeniu, które miało nam zapewnić prywatność.
Kto je zrobił? Jak? Nie miałam zielonego pojęcia, czułam tylko strach, bo Adrian był w stanie znieść wszystko, ale nie zdradę. Zwłaszcza z młodszym, sprawniejszym seksualnie i znacznie przystojniejszym mężczyzną niż on sam.
- Ty podła, niewdzięczna suko! - wrzasnął, łapiąc mnie za włosy w ten sam sposób, co niegdyś ojciec. - Dałem ci wszystko, podniosłem cię z dna, zrobiłem z ciebie jedną z najsławniejszych modelek w Stanach, zapewniłem bogactwo i wygodę, kazałem sprzątnąć twojego psychopatycznego ojczulka, załatwiłem najlepsze wykształcenie twojej siostrze, zaakceptowałem twoje ciągoty do prochów, to dzięki mnie z zera stałaś się kimś i tak mi się za to odwdzięczasz? Tak?!
- To był tylko jeden raz, przysięgam! - zaczęłam się bronić najlepiej jak potrafiłam: kłamiąc jak najęta. - Za dużo wypiłam, a on od samego początku imprezy próbował się do mnie dobrać.
- Przestań łżeć! - wrzasnął jeszcze głośniej, a chwilę później moja twarz uderzyła w twardy mebel. Ogarnął mnie przeszywający ból, z nosa wyciekła krew, kość trzasnęła głośno. - Dobrze wiem, że już od dawna się z nim spotykasz. Na początku w to nie wierzyłem, myślałem, że ktoś próbuje mi grać na nosie, bo przecież moja Mary nigdy by mi czegoś takiego nie zrobiła. Teraz mam wszystko czarne na białym.
- Przepraszam, naprawdę. Nie wiem, dlaczego to zrobiłam. Po prostu ciebie tak często nie było w domu, a ja czułam się taka samotna i...
- Nie pieprz, Mary - warknął pogardliwie. - Jesteś po prostu zwykłą dziwką, taką samą jak wtedy, kiedy cię poznałem. Nic się nie zmieniłaś. Nic, a nic.
Trzęsąc się jak osika na wietrze, spojrzałam na niego błagalnie.
- Przysięgam, że już nigdy więcej tego nie zrobię. Już nigdy, przenigdy się z nim nie spotkam, tylko nie rób mi krzywdy, błagam! - Padłam na kolana, wyrzekając się resztek godności i objęłam jego nogi.
- Co do tego, że już się z nim nie spotkasz, nie mam nawet najmniejszych wątpliwości, skarbie. Wiesz czemu?
Pomachałam przecząco głową.
- Bo już nie będziesz miała okazji. Pozdrów ode mnie szanownych rodziców.
Zanim się zorientowałam, podniósł z biurka mosiężną statuetkę i uderzył mnie nią z całej siły w głowę.
~*~
Kolejny flesz uderzył mnie prosto w twarz, do moich rąk trafiła kolejna czysta kartka czekająca na podpis. Mimo zmęczenia i pulsującego bólu głowy, uśmiechałam się szeroko i dziękowałam za wszystkie słowa uznania, jakie padały z ust zebranych przed hotelem młodych ludzi.
Jared robił to samo, tyle że był o wiele bardziej przekonywujący i otwarty. Potrafił owinąć sobie swoich sympatyków wokół malutkiego palca, zresztą nie tylko ich.
- Jared, Mary, czy to prawda, że planujecie wspólną trasę koncertową? - padło z ust młodego dziennikarza, któremu towarzyszył niewiele starszy fotograf.
- Nie łączymy życia prywatnego z zawodowym - odpowiedział mu mój mąż, podpisując egzemplarz najnowszego krążka Marsów. Nie lubiłam tej płyty, była słaba, sztuczna, pozbawiona prawdziwych emocji. Tak samo jak gówno, które sygnowałam swoim własnym nazwiskiem.
- Szkoda, przyciągnęlibyście tłumy.
- I tak już przyciągamy, prawda, kochanie? - Jay objął mnie ramieniem i musnął czoło wargami. Przytaknęłam z lekkim uśmiechem.
- Para idealna - powiedział ktoś w tłumie, na co znów się uśmiechnęłam, a w środku zaśmiałam ironicznie.
Idealna para, brzmi jak pieprzona kpina.
Kiedy Jared uznał, że poświęcił fanom wystarczająco dużo czasu, weszliśmy do obszernego budynku razem z dwoma ochroniarzami.
W windzie wiozącej nas na piąte piętro jechała też młoda dziewczyna, wysoka blondynka. Przez całą drogę Jared gapił się to na jej biust, to na tyłek, a ona, udając, że wcale tego nie widzi, posyłała mu kokieteryjne półuśmieszki.
Gdyby nie kamera przemysłowa, obiłabym jej tę nafaszerowaną botoksem buźkę. A potem stłukłabym jego.
Miałam serdecznie dosyć tych wszystkich flirtów i romansików. Tych poniżeń i plucia w twarz. Nie zasłużyłam na takie traktowanie, nie po tym, co dla niego zrobiłam.
Winda stanęła, nieznajoma wyszła z niej pierwsza.
- Świetny tyłek, co nie, panowie? - zwrócił się do swoich goryli. Pierwszy przytaknął, drugi spojrzał na mnie ze współczuciem w oczach.
Wszyscy, którzy znali kulisy naszego "idealnego życia" mi współczuli.
Pozornie miałam wszystko: sławę, pieniądze, pierwsze miejsca na listach przebojów, przystojnego męża i ekscytujące życie; od wewnątrz nie wyglądało to już tak dobrze.
Sława, pieniądze i uznanie krytyków, to wszystko było zbudowane na kłamstwie, na fałszywym obrazie stworzonym przez sztab specjalistów, którym zależało tylko na tym, by oglądać jak największe sumy na czekach. Przystojny mąż okazał się być zaborczym, władczym sukinsynem, który przerobił mnie na swoją modłę, zamknął w złotej klatce, a sam skakał z kwiatka na kwiatek jak pieprzona pszczółka. A to ekscytujące życie to tak naprawdę wymysł ludzi od PRu; dziewięćdziesiąt dziewięć procent rzeczy, które mówię w wywiadach to bajka mająca utrzymać wizerunek idealnej pary stworzony przez Jareda. Sam łgał jak najęty. Jeszcze zanim go poznałam, na łamach mediów udawał ascetę, a tak naprawdę balował ostrzej i posuwał więcej parszywych dziwek niż niejeden naczelny imprezowicz Hollywood. Gdybym wtedy to wiedziała, nigdy, przenigdy bym za niego nie wyszła.
Jego asystentka zapytała mnie kiedyś, dlaczego się z nim nie rozwiodę; powiedziałam jej to, co powiedziała mi niegdyś mama: związek małżeński to rzecz święta i tylko śmierć może go zakończyć. Nawet gdy małżeństwo jest nieudane, kobieta musi w nim trwać, bo kobieta wychodzi za mąż z miłości, a w imię miłości gotowa jest znieść największe cierpienie.
I ja to właśnie robiłam - cierpiałam, bo ulokowałam uczucia w mężczyźnie, który na nie nie zasługiwał.
Gdy tylko przekroczyliśmy próg luksusowego apartamentu, w którym czułam się tak nieswojo, że miałam ochotę go zdemolować, rzuciłam skórzaną kurtkę na fotel.
- A ty co taka zła jesteś? - spytał Jared, dostrzegając furię ukrytą w tym z pozoru nieistotnym geście.
- Nie udawaj, że nie wiesz.
- Chodzi o tę dziewczynę w windzie? - Posłał mi kolejne pytające spojrzenie i usiadł na skraju białej sofy. Nienawidziłam bieli, tak samo jak innych zimnych kolorów, w których lubował się mój małżonek; pasowały idealnie do jego lodowatego serca.
- Nie, chodzi o wszystkie dziewczyny we wszystkich windach, te pieprzone małolaty za kulisami, rzekome współpracowniczki, które posuwasz w naszym domu i o te, o których nie wiem! - zaczęłam krzyczeć, choć nie miałam tego w planach. Chciałam, by dostrzegł moją złość, ale nie miałam ani siły, ani ochoty się z nim kłócić, bo wiedziałam, że i tak bym przegrała, zawsze przegrywałam. Jednak moje ciało zadecydowało inaczej i było już za późno, by się z tego wycofać.
- No i znowu się zaczyna... - Przewrócił pogardliwie oczami i wstał powoli z miejsca. Tak jak myślałam, skierował się prosto do barku. - Tyle razy ci mówiłem, że te twoje sceny zazdrości mnie cholernie irytują, więc po co znów drążysz ten temat?
- Pieprzony hipokryta - wycedziłam wściekle, patrząc z obrzydzeniem na to, jak napełnia niską szklankę swoją ulubioną whiskey.
- Hipokryta?
- A kto kazał mi wyrzucić z zespołu basistę, bo rzekomo rozbierał mnie wzrokiem? Kto zabraniał mi spotkań z kolegami? Ty możesz mi robić bezpodstawne sceny zazdrości, a ja mam w milczeniu przyglądać się twoim zdradom, tak?!
Pokręcił głową i wypił większą część zawartości przezroczystego naczynia, w którym stukały kostki lodu.
- Nie podniecaj się tak, bo ci silikony popękają - powiedział przesiąkniętym kpiną tonem.
- Podły chuj.
- Ulżyło ci? Jeśli tak, to się rozbierz, muszę rozładować amunicję.
- Chyba sobie kpisz. - Spojrzałam na niego jak na wariata, gotując się w środku ze złości. Jego bezczelność przekraczała wszelkie granice. - Nie jestem dziwką, która rozkłada nogi na komendę!
- I ty się dziwisz, że posuwam inne. Skoro nie chcesz się ze mną kochać, to muszę korzystać z dobroci innych kobiet. Twoja wina, nie moja.
Zacisnęłam mocno pięści, gotowa rzucić się na niego i zatłuc na śmierć.
- Mam cię już dosyć, Jared, rozumiesz? Dosyć. Jestem twoją żoną, nie pieprzoną zabawką. Nie masz prawa mnie tak traktować.
- Jak ci coś nie pasuje, zawsze możesz się ze mną rozwieść. A nie, przepraszam, to wbrew twoim zasadom. Twoja przyzwoitość nie pozwala złamać ci złożonej przed Bogiem przysięgi. Dopóki śmierć nas nie rozłączy! Jak widać, oboje żyjemy i mamy się świetnie, więc odpuść sobie to feministyczne pieprzenie i ściągaj majtki. W końcu seks z mężem to twój pieprzony obowiązek. - Dopił drinka, odstawił pustą szklankę na marmurowy blat i zaczął rozpinać spodnie.
Dopóki śmierć nas nie rozłączy, powtórzyłam w myślach i spojrzałam w stronę uchylonych drzwi balkonowych.
Śmierć; to będzie tylko formalność, w końcu w głębi duszy już dawno jestem martwa.
Już więcej nie myśląc, ruszyłam w stronę obszernego balkonu wychodzącego na plac kąpielowy. Nie widząc na dole żadnego człowieka, przełożyłam najpierw lewą, a potem prawą nogę przez beżową barierkę. Nie umknęło to uwadze Jareda - od razu zmienił ton:
- Jezu Chryste, Mary, co ty wyprawiasz?!
- Jak to co? Kończę tę farsę.
- Przestań się wygłupiać, to wcale nie jest zabawne - oznajmił przerażony nie na żarty. - Daj mi rękę. - Wyciągnął w moją stronę dłoń, jednak zupełnie ją zignorowałam.
- Ale po co?
- Jak to po co? Przecież nie możesz się zabić tylko po to, by zrobić mi na złość!
- A ty, jak zwykle, tylko o sobie. Robię to dla siebie, Jared, dla swojego własnego świętego spokoju.
- Mary, błagam cię...
- Żegnaj, kochanie - powiedziałam i skoczyłam. Bez żalu, bez bólu i bez jakichkolwiek innych emocji.
Jared robił to samo, tyle że był o wiele bardziej przekonywujący i otwarty. Potrafił owinąć sobie swoich sympatyków wokół malutkiego palca, zresztą nie tylko ich.
- Jared, Mary, czy to prawda, że planujecie wspólną trasę koncertową? - padło z ust młodego dziennikarza, któremu towarzyszył niewiele starszy fotograf.
- Nie łączymy życia prywatnego z zawodowym - odpowiedział mu mój mąż, podpisując egzemplarz najnowszego krążka Marsów. Nie lubiłam tej płyty, była słaba, sztuczna, pozbawiona prawdziwych emocji. Tak samo jak gówno, które sygnowałam swoim własnym nazwiskiem.
- Szkoda, przyciągnęlibyście tłumy.
- I tak już przyciągamy, prawda, kochanie? - Jay objął mnie ramieniem i musnął czoło wargami. Przytaknęłam z lekkim uśmiechem.
- Para idealna - powiedział ktoś w tłumie, na co znów się uśmiechnęłam, a w środku zaśmiałam ironicznie.
Idealna para, brzmi jak pieprzona kpina.
Kiedy Jared uznał, że poświęcił fanom wystarczająco dużo czasu, weszliśmy do obszernego budynku razem z dwoma ochroniarzami.
W windzie wiozącej nas na piąte piętro jechała też młoda dziewczyna, wysoka blondynka. Przez całą drogę Jared gapił się to na jej biust, to na tyłek, a ona, udając, że wcale tego nie widzi, posyłała mu kokieteryjne półuśmieszki.
Gdyby nie kamera przemysłowa, obiłabym jej tę nafaszerowaną botoksem buźkę. A potem stłukłabym jego.
Miałam serdecznie dosyć tych wszystkich flirtów i romansików. Tych poniżeń i plucia w twarz. Nie zasłużyłam na takie traktowanie, nie po tym, co dla niego zrobiłam.
Winda stanęła, nieznajoma wyszła z niej pierwsza.
- Świetny tyłek, co nie, panowie? - zwrócił się do swoich goryli. Pierwszy przytaknął, drugi spojrzał na mnie ze współczuciem w oczach.
Wszyscy, którzy znali kulisy naszego "idealnego życia" mi współczuli.
Pozornie miałam wszystko: sławę, pieniądze, pierwsze miejsca na listach przebojów, przystojnego męża i ekscytujące życie; od wewnątrz nie wyglądało to już tak dobrze.
Sława, pieniądze i uznanie krytyków, to wszystko było zbudowane na kłamstwie, na fałszywym obrazie stworzonym przez sztab specjalistów, którym zależało tylko na tym, by oglądać jak największe sumy na czekach. Przystojny mąż okazał się być zaborczym, władczym sukinsynem, który przerobił mnie na swoją modłę, zamknął w złotej klatce, a sam skakał z kwiatka na kwiatek jak pieprzona pszczółka. A to ekscytujące życie to tak naprawdę wymysł ludzi od PRu; dziewięćdziesiąt dziewięć procent rzeczy, które mówię w wywiadach to bajka mająca utrzymać wizerunek idealnej pary stworzony przez Jareda. Sam łgał jak najęty. Jeszcze zanim go poznałam, na łamach mediów udawał ascetę, a tak naprawdę balował ostrzej i posuwał więcej parszywych dziwek niż niejeden naczelny imprezowicz Hollywood. Gdybym wtedy to wiedziała, nigdy, przenigdy bym za niego nie wyszła.
Jego asystentka zapytała mnie kiedyś, dlaczego się z nim nie rozwiodę; powiedziałam jej to, co powiedziała mi niegdyś mama: związek małżeński to rzecz święta i tylko śmierć może go zakończyć. Nawet gdy małżeństwo jest nieudane, kobieta musi w nim trwać, bo kobieta wychodzi za mąż z miłości, a w imię miłości gotowa jest znieść największe cierpienie.
I ja to właśnie robiłam - cierpiałam, bo ulokowałam uczucia w mężczyźnie, który na nie nie zasługiwał.
Gdy tylko przekroczyliśmy próg luksusowego apartamentu, w którym czułam się tak nieswojo, że miałam ochotę go zdemolować, rzuciłam skórzaną kurtkę na fotel.
- A ty co taka zła jesteś? - spytał Jared, dostrzegając furię ukrytą w tym z pozoru nieistotnym geście.
- Nie udawaj, że nie wiesz.
- Chodzi o tę dziewczynę w windzie? - Posłał mi kolejne pytające spojrzenie i usiadł na skraju białej sofy. Nienawidziłam bieli, tak samo jak innych zimnych kolorów, w których lubował się mój małżonek; pasowały idealnie do jego lodowatego serca.
- Nie, chodzi o wszystkie dziewczyny we wszystkich windach, te pieprzone małolaty za kulisami, rzekome współpracowniczki, które posuwasz w naszym domu i o te, o których nie wiem! - zaczęłam krzyczeć, choć nie miałam tego w planach. Chciałam, by dostrzegł moją złość, ale nie miałam ani siły, ani ochoty się z nim kłócić, bo wiedziałam, że i tak bym przegrała, zawsze przegrywałam. Jednak moje ciało zadecydowało inaczej i było już za późno, by się z tego wycofać.
- No i znowu się zaczyna... - Przewrócił pogardliwie oczami i wstał powoli z miejsca. Tak jak myślałam, skierował się prosto do barku. - Tyle razy ci mówiłem, że te twoje sceny zazdrości mnie cholernie irytują, więc po co znów drążysz ten temat?
- Pieprzony hipokryta - wycedziłam wściekle, patrząc z obrzydzeniem na to, jak napełnia niską szklankę swoją ulubioną whiskey.
- Hipokryta?
- A kto kazał mi wyrzucić z zespołu basistę, bo rzekomo rozbierał mnie wzrokiem? Kto zabraniał mi spotkań z kolegami? Ty możesz mi robić bezpodstawne sceny zazdrości, a ja mam w milczeniu przyglądać się twoim zdradom, tak?!
Pokręcił głową i wypił większą część zawartości przezroczystego naczynia, w którym stukały kostki lodu.
- Nie podniecaj się tak, bo ci silikony popękają - powiedział przesiąkniętym kpiną tonem.
- Podły chuj.
- Ulżyło ci? Jeśli tak, to się rozbierz, muszę rozładować amunicję.
- Chyba sobie kpisz. - Spojrzałam na niego jak na wariata, gotując się w środku ze złości. Jego bezczelność przekraczała wszelkie granice. - Nie jestem dziwką, która rozkłada nogi na komendę!
- I ty się dziwisz, że posuwam inne. Skoro nie chcesz się ze mną kochać, to muszę korzystać z dobroci innych kobiet. Twoja wina, nie moja.
Zacisnęłam mocno pięści, gotowa rzucić się na niego i zatłuc na śmierć.
- Mam cię już dosyć, Jared, rozumiesz? Dosyć. Jestem twoją żoną, nie pieprzoną zabawką. Nie masz prawa mnie tak traktować.
- Jak ci coś nie pasuje, zawsze możesz się ze mną rozwieść. A nie, przepraszam, to wbrew twoim zasadom. Twoja przyzwoitość nie pozwala złamać ci złożonej przed Bogiem przysięgi. Dopóki śmierć nas nie rozłączy! Jak widać, oboje żyjemy i mamy się świetnie, więc odpuść sobie to feministyczne pieprzenie i ściągaj majtki. W końcu seks z mężem to twój pieprzony obowiązek. - Dopił drinka, odstawił pustą szklankę na marmurowy blat i zaczął rozpinać spodnie.
Dopóki śmierć nas nie rozłączy, powtórzyłam w myślach i spojrzałam w stronę uchylonych drzwi balkonowych.
Śmierć; to będzie tylko formalność, w końcu w głębi duszy już dawno jestem martwa.
Już więcej nie myśląc, ruszyłam w stronę obszernego balkonu wychodzącego na plac kąpielowy. Nie widząc na dole żadnego człowieka, przełożyłam najpierw lewą, a potem prawą nogę przez beżową barierkę. Nie umknęło to uwadze Jareda - od razu zmienił ton:
- Jezu Chryste, Mary, co ty wyprawiasz?!
- Jak to co? Kończę tę farsę.
- Przestań się wygłupiać, to wcale nie jest zabawne - oznajmił przerażony nie na żarty. - Daj mi rękę. - Wyciągnął w moją stronę dłoń, jednak zupełnie ją zignorowałam.
- Ale po co?
- Jak to po co? Przecież nie możesz się zabić tylko po to, by zrobić mi na złość!
- A ty, jak zwykle, tylko o sobie. Robię to dla siebie, Jared, dla swojego własnego świętego spokoju.
- Mary, błagam cię...
- Żegnaj, kochanie - powiedziałam i skoczyłam. Bez żalu, bez bólu i bez jakichkolwiek innych emocji.
***
Obudziłam się zlana potem, spięta i odrobinę przerażona powstałymi w mojej głowie obrazami, jednak wszystkie te odczucia odeszły, gdy tylko zobaczyłam Jareda i zorientowałam się, że trzyma mnie za rękę.
- Krzyczałam? - zapytałam niepewnie.
- Nie, coś mówiłaś, ale nic nie zrozumiałem.
- Miałam zły sen, a raczej sny.
- Biedactwo - mruknął i musnął moją dłoń wargami.
- Pamiętasz, jak zapytałam cię kiedyś, dlaczego Budda? - zmieniłam nagle temat, przypominając sobie o odkryciu, którego dokonałam, zanim trafiłam do szpitala, a którym nie zdążyłam się z nim wcześniej podzielić.
- Pamiętam.
- Już wiem, dlaczego.
Posłał mi zachęcające spojrzenie.
- Buddyzm skupia się na człowieku, na dążeniu do samodoskonalenia, nie na kulcie wszechmocnej, wyimaginowanej jednostki. Religia idealna dla egocentrycznej cholery.
Jay zaśmiał się cicho.
- Strzał w dziesiątkę. Cameron podsunęła mi kiedyś książkę na ten temat, od razu pomyślałem, że to byłoby idealne wyznanie dla mojej Mary King.
Posłałam mu delikatny półuśmiech. Chciałam coś jeszcze dodać, ale dopadło mnie nagłe zmęczenie. Zupełnie jakbym w ogóle nie spała, choć dopiero co obudziłam się z kilkugodzinnego snu.
- Mary, wszystko w porządku? - Jared zmienił ton i wyraz twarzy na znacznie poważniejszy, dotknął mojego polika drżącą ręką.
- Tak, w porządku, jestem tylko strasznie zmęczona. Chciałabym trochę pospać, jeśli to ci nie przeszkadza. Nie będę spać długo, tylko chwileczkę. Nabiorę trochę siły i pójdziemy z dziewczynkami na spacer. Najlepiej do wesołego miasteczka; Lily uwielbia jeździć na blaszanych kucykach. Ale najpierw pójdę spać. Tak bardzo chce mi się spać...
*Ludwik Melunre to fikcyjny projektant, który przewinął się już w tym opowiadaniu (w czasach, kiedy było tak kiepskie, że przewertowanie zeszytu, by znaleźć jego nazwisko, bolało). Mary pracowała dla niego zaraz po przyjeździe do Paryża.
.......................................
Ja tak odnośnie snów Mary - każdy z nich planuję przerobić na miniaturkę (seria Sen o życiu, tytuł zainspirowany filmem dokumentalnym o Patti Smith), ale to dopiero po zakończeniu WYRA. Może znajdzie się ktoś, kto chętnie to przeczyta, choć to w sumie nie jest jeszcze nic pewnego. Każdą miniaturkę mam co prawda już rozplanowaną i to od dawna, aczkolwiek nie wiem, czy nie minie mi zapał. Wiecie, jak to czasami bywa - po jakimś czasie coś, co wydawało się dobrym pomysłem, traci sens. Pożyjemy, zobaczymy.
Mam nadzieję, że ten rozdział powyżej był zjadliwy. Do następnego!
- Krzyczałam? - zapytałam niepewnie.
- Nie, coś mówiłaś, ale nic nie zrozumiałem.
- Miałam zły sen, a raczej sny.
- Biedactwo - mruknął i musnął moją dłoń wargami.
- Pamiętasz, jak zapytałam cię kiedyś, dlaczego Budda? - zmieniłam nagle temat, przypominając sobie o odkryciu, którego dokonałam, zanim trafiłam do szpitala, a którym nie zdążyłam się z nim wcześniej podzielić.
- Pamiętam.
- Już wiem, dlaczego.
Posłał mi zachęcające spojrzenie.
- Buddyzm skupia się na człowieku, na dążeniu do samodoskonalenia, nie na kulcie wszechmocnej, wyimaginowanej jednostki. Religia idealna dla egocentrycznej cholery.
Jay zaśmiał się cicho.
- Strzał w dziesiątkę. Cameron podsunęła mi kiedyś książkę na ten temat, od razu pomyślałem, że to byłoby idealne wyznanie dla mojej Mary King.
Posłałam mu delikatny półuśmiech. Chciałam coś jeszcze dodać, ale dopadło mnie nagłe zmęczenie. Zupełnie jakbym w ogóle nie spała, choć dopiero co obudziłam się z kilkugodzinnego snu.
- Mary, wszystko w porządku? - Jared zmienił ton i wyraz twarzy na znacznie poważniejszy, dotknął mojego polika drżącą ręką.
- Tak, w porządku, jestem tylko strasznie zmęczona. Chciałabym trochę pospać, jeśli to ci nie przeszkadza. Nie będę spać długo, tylko chwileczkę. Nabiorę trochę siły i pójdziemy z dziewczynkami na spacer. Najlepiej do wesołego miasteczka; Lily uwielbia jeździć na blaszanych kucykach. Ale najpierw pójdę spać. Tak bardzo chce mi się spać...
*Ludwik Melunre to fikcyjny projektant, który przewinął się już w tym opowiadaniu (w czasach, kiedy było tak kiepskie, że przewertowanie zeszytu, by znaleźć jego nazwisko, bolało). Mary pracowała dla niego zaraz po przyjeździe do Paryża.
.......................................
Ja tak odnośnie snów Mary - każdy z nich planuję przerobić na miniaturkę (seria Sen o życiu, tytuł zainspirowany filmem dokumentalnym o Patti Smith), ale to dopiero po zakończeniu WYRA. Może znajdzie się ktoś, kto chętnie to przeczyta, choć to w sumie nie jest jeszcze nic pewnego. Każdą miniaturkę mam co prawda już rozplanowaną i to od dawna, aczkolwiek nie wiem, czy nie minie mi zapał. Wiecie, jak to czasami bywa - po jakimś czasie coś, co wydawało się dobrym pomysłem, traci sens. Pożyjemy, zobaczymy.
Mam nadzieję, że ten rozdział powyżej był zjadliwy. Do następnego!
Rozdział trochę krótki ale te sny! Najbardziej spodobał mi się ostatni! Nie mogę się doczekać miniaturki! :D.
OdpowiedzUsuńCzy Mary już umarła?!
Pozdrawiam! I życzę weny! :D
Teraz wszystkie będą takie krótkie, tak w imię zasady liczy się jakość, nie ilość :) A tak poważnie, ostatnio za każdym razem wychodzi mi góra dziewięć stron. Nie wiem, z czego to wynika, bo wyciskam wszystko, co mogę z każdego podpunktu planu, ale odpowiada mi ten stan rzeczy - o wiele sprawniej idzie później przepisywanie :). Jeśli chodzi o sny, to przyznam się szczerze, że trójka też jest moim ulubionym, to właśnie na nią mam najwięcej pomysłów, najbardziej rozwinięty plan.
UsuńWszystkiego dowiecie się z kolejnego rozdziału.
Również pozdrawiam i dziękuję za życzenia; wena się teraz bardzo przyda :)
Pomysł z przerobieniem snów na miniaturki bardzo mi się podoba, mam nadzieję, że nie straci to dla Ciebie sensu po skończeniu WYRA ;)) Co do rozdziału - standardowo, uwielbiam. Czytanie opowiadań o Jaredzie zaczęłam właśnie od Twoich (konkretnie od MWADG) i zawsze z niecierpliwością czekam na kolejne rozdziały :)
OdpowiedzUsuńNo cóż, szkoda mi Mary, mimo wszystko. Może i zepsuła się narkotykami, może gdyby nie one, to by nie zachorowała. Ale bez nich na pewno nie byłaby "tą" Mary.
Mam pewne obawy spowodowane końcówką rozdziału... no, ale poczekam do kolejnego.
Pozdrawiam i weny życzę :)
Również na to liczę, bo mam naprawdę rozbudowane plany na te historie i chciałabym je wprowadzić w życie, i to możliwie jak najszybciej :)
UsuńW takim razie bardzo mi miło, zawsze przyjemnie jest czytać i słyszeć, że zaszczepiło się w kimś sympatię do jakieś rzeczy :).
Generalnie wierzę w to, że nic nie dzieje się bez przyczyny i nawet najdrobniejsza rzecz może mieć wpływ na całe ludzkie życie. Między innymi to chcę pokazać tymi miniaturkami - każda będzie taką alternatywą życia Mary. Wszystkie zaczną się w tym samym punkcie, a potem każda pójdzie inną ścieżką. W każdej King będzie zupełnie innym człowiekiem.
Również pozdrawiam i dziękuję za życzenia, jak wspomniałam wyżej, wena bardzo mi się teraz przyda :).
Właśnie skończyłam czytać rozdział. Ledwo włączyłam wifi w telefonie i od razu sprawdziłam czy jest nowy rozdział. Wielki uśmiech pojawił się na mojej twarzy, naprawdę. Bardzo lubię sny Mary, nieważne czy są pozytywne czy negatywne, uwielbiam je.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i życzę przypływu weny :)
Tak więc bardzo cieszy mnie to, że Cię uszczęśliwiłam :)
UsuńA ja bardzo lubię te sny pisać, to takie przyjemne oderwanie się od fabuły.
Również pozdrawiam i dziękuję :)
Nie mam się nad czym za bardzo tym razem rozwodzić, bo moje zdanie na temat Twoich zdolności pisarskich znasz i nic się pod tym względem nie zmieniło. Oby tak dalej!
OdpowiedzUsuńTak czy inaczej, rozdział mi się podoba, aczkolwiek trochę przeciągasz akcję, co? Zastanawiam się czy tym razem Mary naprawdę odeszła, czy znowu wodzisz biednych czytelników za nos ;) Chciałabym, żeby ona już umarła. Jakkolwiek to brzmi. Może jestem okropną osobą (chociaż nocami dobrze sypiam, jakby co), ale męczę się razem z nimi wszystkimi, bo choroba Mary już trwa dość długo i w jakiś sposób dotknęło to ludzi dookoła. Miałam okazję poznać rodziny osób umierających na raka, często w niewyobrażalnych bólach i cierpieniach. Nikt nie powie tego głośno, ale oni często cierpią razem z tą umierającą osobą i po jej śmierci oczywiście są zdruzgotani, a jednak gdzieś w głębi duszy czują ulgę. Bo ukochana osoba już nie cierpi, a oni nie cierpią razem z nią. Mimo że jest ciężko, w końcu zaczynają żyć dalej, zamiast tkwić w miejscu, oczekując aż spełni się wyrok śmierci. Mój dziadek chorował na raka i wiem, że przez cały okres jego leczenia wszyscy byliśmy tacy zdezorientowani, wykluczeni z normalnego życia, podrywaliśmy się nerwowo z miejsca, słysząc dźwięk telefonu. Na szczęście dziadek ma się teraz dobrze. Zresztą nieważne, i tak odbiegłam od tematu. Przejdę od razu do sedna: chodzi mi o to, że czytając, czuję się, jakbym uczestniczyła w chorobie Mary i tym wszystkim, co się dzieje. Wiem, że umrze, ale nie wiem kiedy i ciężko to przeżywać. Wybrałaś sobie ciężki temat. Mam nadzieję, że cokolwiek z tego, co napisałam ma jakiś sens, jeśli nie, to przepraszam. Po prostu obudziły się we mnie wspomnienia i dawne emocje... Jestem ciekawa, jak będzie wyglądała żałoba Jareda i rodziny Mary, mam nadzieję, że to opiszesz chociaż w minimalnym stopniu.
A teraz bardziej optymistycznie :) Pomysł z miniaturkami bardzo mi się podoba. Uwielbiam alternatywne historie i zakończenia, dlatego uważam, że warto to opisać, zwłaszcza w przypadku Mary. Ja na pewno chętnie przeczytam.
Pozdrawiam, M.
Dziękuję, postaram się nie zaniżyć poziomu, mam wręcz nadzieję, że uda mi się wskoczyć nieco wyżej, bo to wciąż nie jest to, co chciałabym osiągnąć.
UsuńTak, faktycznie przeciągam, ale nie z własnej woli. To znaczy sama stworzyłam sobie kiedyś taką wizję, czego teraz trochę żałuję, bo obecnie poprowadziłabym ten wątek nieco inaczej, ale w którymś momencie uznałam, że już nie będę kombinować i po prostu zakończę to tak, jak sobie pierwotnie założyłam. Tak zwane picie piwa, które samemu się sobie naważyło.
Wiem, o czym mówisz, dwóch moich dziadków zmarło na raka (prawdziwy i przyszywany) i znam te wszystkie uczucia. Mój drugi biologiczny dziadek, zanim zmarł, leżał kilka tygodni pod aparaturą. Z jednej strony nikt nie chciał jego śmierci, ale z drugiej wszyscy doskonale wiedzieliśmy, że on i tak nie przeżyje, a im dłużej utrzymywano go przy życiu, tym było ciężej. Więc tak, czasami śmierć, jak okrutnie to nie zabrzmi, może być prawdziwym błogosławieństwem, zarówno dla chorego, jak i dla jego rodziny.
I tak, muszę przyznać, że zrobiło mi się bardzo miło, kiedy przeczytałam, że czujesz, jakbyś była uczestniczką choroby Mary. To oznacza, że wczuwasz się w to, co piszę, nie czytasz tego dla samego odklepania i to jest przemiłe, taki ogromny komplement. I myślę, że każdy, autor - zarówno amator jak ja i zawodowiec - się z tym zgodzi.
Faktycznie wybrałam ciężki temat, choć w sumie przedstawiłam go dosyć delikatnie. Głównie dlatego - jak już kiedyś pisałam w jakimś komentarzu - że to obyczajówka, nie dramat. Można powiedzieć, że zupełnie świadomie nieco tę chorobę złagodziłam. Pewnie niektórzy uznają to za niewybaczalną ignorancję, ale cóż.
Nie przepraszaj, sens w tym jak najbardziej jest. Jak wspominałam nie raz, nie dwa, lubię kiedy inni dzielą się ze mną przemyśleniami, które zainspirowała moja pisanina, nawet tymi zupełnie z nią niezwiązanymi.
W takim razie, skoro wszyscy komentujący są za, na pewno się za to zabiorę. Może mi to zająć trochę czasu, ale wcześniej czy później owe miniaturki się na blogu pojawią.
Również pozdrawiam :).
Mój pierwszy komentarz od bardzo, bardzo dawna. Zaczęłam nadrabiać zaległości od 158 rozdziału i powiem szczerze, że teraz widzę, że brakowało mi tego opowiadania i bohaterów, nie tylko tych głównych, ale także tych drugoplanowych.
OdpowiedzUsuńW sumie nie wiem dokładnie od czego zacząć, więc zacznę oczywiście od Mary. W miarę jak choroba postępowała i starała się coraz bardziej odtrącać Jareda, coraz bardziej irytowała mnie jej postawa. Będąc w takiej sytuacji człowiek powinien spędzać jak najwięcej czasu z rodziną, z ludźmi których kocha, co chyba przynosi ulgę samą w sobie. Mam nadzieję, że nigdy nie będę musiała tej teorii sprawdzać, ale metoda Mary nie mogła przynieść pozytywnych rezultatów, bo człowiek z dnia na dzień nie może przestać kochać kogoś, kogo kochało się przez całe życie. Przemyślenia Jareda w kaplicy na temat jego zachowania w stosunku do Mary wydawały mi się słuszne, bo on jak nikt inny znał swoją żonę i w jakiś sposób mógł załagodzić ich napięte relacje w ostatnich tygodniach, mimo trudnego charakteru Mary. Pomijając to, że jej postępowanie w stosunku do Jareda mnie denerwowało, to nadal było mi jej szkoda, że choroba wyniszcza ją w taki sposób, że musi znosić tyle bólu z którym nie może sobie poradzić, że dosłownie niknie w oczach i traci wszelkie siły i radość z życia. Mam wrażenie, że gdyby nie Courtney, to nawet by nie miała motywacji, żeby wstać z łóżka.
Odkąd tylko zdiagnozowali u Mary raka miałam nadzieję, że z tego wyjdzie, jakimś cudownym sposobem ozdrowieje. Ale kończąc ten rozdział moja nadzieja się rozwiała.
Teraz taki luźny komentarz, ale nigdy do Mary nie pasowały mi blond włosy, nie wiem czemu się tego czepiłam, ale w moich wyobrażeniach jakoś jej to nie pasuje, ok xD poza tym moje wyobrażenia tej kobiety chyba ograniczają się do momentu, gdy była nastolatką, bo cały czas się dziwię, że ma już 44 lata.
A teraz człowiek, którego nie da się nie lubić, czyli Neil. Sytuacja z powrotem jego ojca rozstrzygnęła się chyba korzystnie dla wszystkich stron, chociaż gdyby nie Kelly, to do spotkania nigdy by nie doszło. Zarówno tego w kawiarni jak i później w szpitalu. Można by się spodziewać, że po tym jak zniknął z ich życia Neil nie zrobi nic, żeby jakkolwiek pomóc mu w trudnej sytuacji w jakiej się znalazł, ale jednak z pomocą innych ma na swoim koncie jakiś dobry uczynek. Chociaż w roli ojca, to ja nadal go nie widzę, bo jego kontakty ze swoimi dziećmi są praktycznie zerowe, więc nie wiem jak ma się spełnić w roli ojca.
Marion i Harry. To chyba nigdy nie przestanie być dla mnie dziwne, że po tak krótkim czasie od rozwodu, znowu się zaręczają, bo to papierek przyniósł im pecha. Nie to, że nie lubię Harry'ego, bo naprawdę jestem do niego przyjaźnie nastawiona mimo tego co zrobił Marion, ale te sytuacje podczas wspólnych spacerów mnie rozwalały, gdy Marion próbowała grać chłodną i zdystansowaną w stosunku do jego osoby w końcu wylądowała z nim w łóżku. Może tak działa prawdziwa miłość, ja tam się nie znam, ale niech im się dobrze wiedzie.
Scotty! Matko, jak ja kocham tego dzieciaka, nie ma w nim chyba nic co by mnie denerwowało albo coś. Prawie każda sytuacja z nim jest zabawna i nie mogę się powstrzymać od uśmiechu. Można by rzec, że dziecko idealne w przeciwieństwie do Courtney, której chyba nigdy nie polubię, albo sama siebie zaskoczę i zacznę ją tolerować.
I dlaczego tak skrzywdziłaś Shannona? Ja wiem, że Oksana się zmieniła i już nie jest tą plastikową barbie co była wcześniej, ale to jednak Oksana i tutaj trzymam stanowisko Scotty'ego.
A co do rozdziału, to czytając rozmowę Mary z ojcem nie chciałabym być na jego miejscu i czuć tego co on w tym momencie przeżywa. Bardzo mi się podobały te fragmenty snów. Naprawdę super wymyślone "alternatywy" życia Mary i końcowy efekt. Poza tym kocham jak piszesz sny, bo masz świetne pomysły i potrafisz to zobrazować w taki sposób, że chyba nikt nie powinien mieć problemów z wyobrażeniem sobie obrazów przekazywanych przez sen.
Na koniec chciałam pogratulować wytrwałości i chęci by pisać tak długie opowiadanie, ale sama widzisz efekty i swoje postępy na przestrzeni tylu napisanych rozdziałów, czasem lepszych, czasem gorszych, bo nie ma szans, żeby cały czas było idealnie i dziękuję, że pod każdym komentarzem gościa dajesz swoją odpowiedź, chyba każdy powinien to docenić, bo widać twoje zaangażowanie w prowadzenie bloga.
OdpowiedzUsuńCzekam na kolejny rozdział, teraz zabieram się za nadrabianie MWADG!
Pozdrawiam!
PS. Po raz pierwszy w życiu napisałam za długi komentarz, który muszę wysyłać na dwa razy, to aż dziwne jak na mnie xD
Tak więc witam z powrotem! Bardzo mi miło, że chciało Ci się to wszystko nadrabiać i jeszcze uwzględnić w komentarzu, sama po sobie wiem, że ciężko się zabrać za nadrabianie zaległości.
UsuńMyślę, że irytacja to pasujące odczucie, nawet ja ją czułam, kiedy to wszystko pisałam. Normalnie ludzie faktycznie woleliby przeżyć te ostatnie dni blisko swoich ukochanych, ale Mary to Mary, zawsze chciałam by trochę odstawała i zachowywała się i reagowała inaczej, niż zakładają to przyjęte schematy.
A ja zawsze widziałam ją jako blondynkę, choć może "widziałam", to nie jest najlepsze słowo. Tak naprawdę potrafię sobie zwizualizować tylko jej zarys - figurę, włosy, kolor oczu - ale nie jestem w stanie zobaczyć jej twarzy, tych wszystkich detali. Mam tak zresztą z każdym fikcyjnym bohaterem, zarówno podczas pisania swoich tworów, jak i czytaniach tekstów autorstwa innych osób. Brak plastycznej wyobraźni.
A tak z ciekawości, jaki ma kolor włosów w twojej wizji? :)
Wątek Neila będzie jeszcze poruszony, więc wszystko będzie tak oczywiste, jak to tylko możliwe :).
Co do Marion i Harry'ego: Cole widzę jako kobietę bardzo stałą w uczuciach, która jak już kocha, to na zawsze i wbrew wszystkiemu, więc stąd takie, a nie inne rozwiązanie całej tej sytuacji.
Scotty'ego kocham tak, jakby był moim własnym dzieckiem, jak egoistycznie to nie brzmi. Z założenia miał być takim komicznym elementem opowiadania i cieszę się, że spełnia swoją rolę. I cieszę się też, że zdecydowałam się na blog z jego "przemyśleniami", bo ciężko by mi się było z nim rozstać po zakończeniu WYRA.
Tak, Courtney to nieco inny typ dziecka, ale osobiście ją też bardzo lubię. To taka dziecięca wersja Mary, więc może być ciężka do przetrawienia :).
Musisz mi to wybaczyć, mimo wszystko lubię Oksanę i jakoś żal mi było ją tak wyrzucić :P
Przyznam się, że sny pisało mi się najlepiej ze wszystkich części tego rozdziału. Z fragmentami rzeczywistymi trochę się męczyłam, ale kiedy doszłam do snów, zaczęłam iść jak burza. Dostałam ogromnego kopa pozytywnej energii. Miło jest się tak od czasu do czasu oderwać od głównego wątku.
Dziękuję serdecznie, sama się sobie trochę dziwie, bo rzadko kiedy doprowadzam coś do końca. Byłam pewna, że nie dojadę nawet do dwudziestu rozdziałów, a tu proszę. Zaskoczyłam samą siebie, nie zaprzeczę :).
Tak, choćby człowiek się dwoił i troił, zawsze zaliczy jakąś wpadkę, zawsze trafi się jakiś słabszy okres. Ale najważniejsze to się tym nie załamywać tylko uczyć się na błędach i iść do przodu.
Obecnie nie wyobrażam sobie, bym mogła nie odpowiedzieć na komentarz. Kiedyś - gdy widziałam to u innych - postrzegałam to jako nabijanie statystki, ale teraz widzę, że to po prostu okazanie szacunku czytelnikowi. Mam wrażenie, że jeśli nie odp, ktoś poczuje się zignorowany, a to nic miłego. Poza tym, nie ma co ukrywać, lubię rozmawiać o tym, co piszę, więc to dla mnie czysta przyjemność.
Ja jestem zdziwiona, jeśli mój komentarz na czyimś blogu mieści się w jednej turze :D
Pasują mi do niej ciemne włosy, może nie czarne, ale na pewno ciemne xD Blog Scotty'ego też oczywiście czytam, dobra zabawa xD
OdpowiedzUsuńJa się zwykle ograniczam do kilku zdań, bo nie potrafię nic więcej z siebie wydusić, ok
Generalnie miałam koncepcję, by w MWADG na jakiś czas przyciemnić jej włosy, ale potem przypomniałam sobie, że w WYRA pisałam, że Mary nigdy nie farbowała włosów, więc musiałam zrezygnować z tego pomysłu.
UsuńDla mnie taką samą zabawą jest pisanie tamtejszych postów :D
U mnie te długie wypowiedzi to pewnie "wina" tego, że ja ogólnie dużo mówię, to się pewnie przekłada też na komentowanie :).