Jared:
Siedząc na skrawku kanapy, przełożyłem telefon z lewej ręki do prawej i przyjrzałem się uważniej stojącemu za szybą bratu. Przycisnął mocniej komórkę do ucha, wyraźnie pobladł. Jego z początku radosna twarz przybrała poważny wyraz, w oczach dało się dostrzec przerażenie. Patrzył przed siebie, ale zdawał się niczego nie dostrzegać, zupełnie jakby ktoś go zahipnotyzował.
To nie było normalne, coś musiało się stać...
- Jared, czy ty mnie w ogóle słuchasz? - głos Sary w końcu przedarł się przez barykadę myśli i uderzył we mnie jak obuch. Wzdrygnąłem się lekko, czując niemały wstyd.
- Przepraszam, zamyśliłem się.
- Cały Jared... - Westchnęła głęboko i, sądząc po odgłosie, podobnie jak ja chwilę wcześniej zmieniła ucho. - Mam mówić od początku?
- Jakbyś mogła.
- Właśnie zrobiłam ostatni przelew na konto tego faceta od Juicy Joy, zgodnie z umową zgłosił się do naczelnego portalu i powiedział, że West ich oszukał, bo w jego lokalu nigdy nie pracowała żadna Mary King. Oczywiście dla pewności pokazali mu zdjęcie twojej żony, ale kategorycznie zaprzeczył temu, jakoby kiedykolwiek miał z nią jakąś styczność. Sprostowanie razem z oficjalnymi przeprosinami powinno się pojawić za kilka minut. Wtedy też skontaktuję się z dyrekcją wszystkich pism, które o tym pisały i zagrożę, że jeśli nie opublikują podobnych sprostowań, złożymy przeciwko nim pozew o zniesławienie.
Odetchnąłem z ulgą i bezwolnie się uśmiechnąłem. Mam niesamowite szczęście do asystentek; zawsze trafiają mi się takie, które wyciągają mnie nawet z największych opresji.
Kiedy przypomnę sobie, ile razy Emma uchroniła mnie przed skandalem obyczajowym, mam ochotę przepłynąć ocean wpław i rzucić się jej do stóp. Sara w niczym jej nie ustępuje, jest tak samo zaradna i nie zna słowa niemożliwy.
- Zadowolony?
- Bardzo.
- Nie słyszę jakiegoś specjalnego entuzjazmu, ale niech ci będzie.
- Po prostu trochę mi się spieszy, muszę pilnie porozmawiać z Shannonem - wyjaśniłem swoją powściągliwą reakcję, dając jej jednocześnie do zrozumienia, że chcę jak najszybciej zakończyć tę rozmowę.
Jak na bystrą osobę przystało, zrozumiała aluzję i bez zbędnych wywodów urażonej niewiasty pożegnała się ze mną i rozłączyła. Wieczorem ją za to przeproszę i wyślę jej bukiet kwiatów, ale to wieczorem, teraz priorytet stanowi Shannon.
Wsunąłem telefon do kieszeni spodni i wszedłem do okupowanego przez brata studia. Już nie rozmawiał, ale wciąż wyglądał tak, jakby właśnie zobaczył ducha.
- Co się dzieje? Kto dzwonił?
Potrząsnął głową, jakoby wyrwany z głębokiego zamyślenia i spojrzał na mnie pytająco. Powtórzyłem więc swoje pytanie, tym razem jeszcze bardziej niespokojnym tonem.
Shann wziął głęboki oddech i zmniejszył dzielący nas dystans. Jego rozedrgana dłoń dotknęła mojego ramienia.
- To była Marion. Chodzi o Mary. Jest w szpitalu.
Drugi raz w ciągu pięciu minut poczułem się tak, jakbym otrzymał cios w głowę ciężkim przedmiotem, z tą różnicą, że teraz był on sto, jak nie tysiąc razy silniejszy. Zachwiałem się i gdyby nie ręka Shannona, wpadłabym na ścianę.
- Żyje? - Tylko to zdołało przejść przez moje ściśnięte gardło i wysuszone usta. Od czasu do czasu pragnąłem śmierci Mary, dzieliłem się tym nawet z Shannonem, ale pragnienie to jedno, rzeczywistość to zupełnie inna para kaloszy. Przecież można czegoś chcieć i jednocześnie nie chcieć, można, do cholery!
- Żyje, ale nic więcej nie wiadomo. Lekarz powiedział, że będzie rozmawiał tylko z tobą - wyjaśnił już bardziej składnie niż poprzednio, a w myślach dodał, że to nie wróży nic dobrego. Widzę to w jego oczach, czuję we wzmocnionym uścisku. I sam to doskonale wiem...
- Jedziemy tam.
- A co z dziećmi? - W odróżnieniu ode mnie myślał jeszcze na tyle trzeźwo, by wziąć ten istotny aspekt pod uwagę.
Spojrzałem w stronę znajdującej się za szybą reżyserki - Courtney tańczyła na środku pomieszczenia z Lolą w ramionach, a Scotty pokazywał Tomo sztuczkę z palcami, którą widział w telewizji. Nie wychodziła mu, ale on się nie poddawał, zbywał to śmiechem i próbował od początku.
Tylko potwór wyrwałby ich z tego stanu cudownej nieświadomości, a ja nie jestem potworem. Przynajmniej tak mi się wydaje...
- Co z dziećmi? - powtórzył Shannon, myśląc, że nie usłyszałem go za pierwszym razem.
- Na razie nic im nie powiemy, wtajemniczymy tylko Tomo i poprosimy, by chwilę z nimi został, a potem po nich przyjedziesz i odwieziesz do domu.
- W porządku. Wprowadź Mili w temat, a ja odpalę samochód.
Nawet nie zaprotestowałem, mimo iż w gruncie rzeczy nie lubię, kiedy ktoś prowadzi moje auto. Szczególnie Shannon. Ma zbyt dużą tendencję do popisów na drodze i bezmyślnego szarżowania, ale teraz to zupełnie nieistotne, bo sam nie jestem w stanie wsiąść za kółko i dowieźć nas bezpiecznie do celu.
W pośpiechu opuściliśmy studio A - Shann od razu skierował się do wyjścia, ja wszedłem do reżyserki. Tomo już wiedział, że coś się stało, jest równie dobrym obserwatorem co ja.
Od razu wstał z kanapy i zapytał, w czym dokładnie rzecz. Wyjaśniłem mu całą sytuację, szybko i zwięźle. Obiecał zostać z dziećmi i nic im nie mówić.
- Scotty!
Mały zsunął się z kolorowego obicia i stanął przede mną z pytającym wyrazem twarzy. I on coś wyczuł, jest zbyt bystry, by nie zorientować się, że coś jest na rzeczy.
- Zostaniecie tu chwilę z wujkiem Tomo, a...
- Milką - przerwał mi.
Milka to nowy pseudonim naszego gitarzysty wymyślony oczywiście przez mojego syna w oparciu o jego nazwisko, którego nie był w stanie poprawnie wymówić. Łamiąc sobie swój czteroletni język na Miličeviću, w końcu się zdenerwował i powiedział Tomo Milka. I tak już zostało.
- Tak, zostaniecie w wujkiem Milką, a potem przyjedzie po was wujek Shannoneks.
- A ty, gdzie będziesz? Jesteś chory?
- Nie jestem, po prostu muszę załatwić coś ważnego z ciocią Sarą - wymyśliłem na poczekaniu, siląc się na uprzejmy uśmiech. To zabolało, głęboko pod żebrami. Wymuszanie uśmiechu w takiej sytuacji to tortura i nie pomagają nawet umiejętności aktorskie.
- Myślałem, że jesteś, bo się taki bladziutki zrobiłeś.
- Zawsze taki jestem, mistrzu. - Zmierzwiłem mu włosy, mimo iż wiem, że wybitnie tego nie lubi. Zmarszczył tylko czoło. - Pilnuj siostry, żeby znowu nie powyrywała wujkowi włosów.
- Dobrze.
Naszym stałym zwyczajem przybiłem synowi piątkę, wysłałem kilka buziaków Courtney i w końcu wyszedłem z budynku.
Byłem pewien, że na świeżym powietrzu znów będę mógł normalnie odetchnąć, ale nic z tego. Płuca ścisnęły się na amen, szybkie i płytkie oddechy to wszystko, na co mogłem sobie pozwolić.
- Niech wszystko będzie dobrze - wydukałem pełnym nadziei tonem i pociągnąłem za klamkę drzwi samochodu, w którym już czekał na mnie brat.
Siedząc na skrawku kanapy, przełożyłem telefon z lewej ręki do prawej i przyjrzałem się uważniej stojącemu za szybą bratu. Przycisnął mocniej komórkę do ucha, wyraźnie pobladł. Jego z początku radosna twarz przybrała poważny wyraz, w oczach dało się dostrzec przerażenie. Patrzył przed siebie, ale zdawał się niczego nie dostrzegać, zupełnie jakby ktoś go zahipnotyzował.
To nie było normalne, coś musiało się stać...
- Jared, czy ty mnie w ogóle słuchasz? - głos Sary w końcu przedarł się przez barykadę myśli i uderzył we mnie jak obuch. Wzdrygnąłem się lekko, czując niemały wstyd.
- Przepraszam, zamyśliłem się.
- Cały Jared... - Westchnęła głęboko i, sądząc po odgłosie, podobnie jak ja chwilę wcześniej zmieniła ucho. - Mam mówić od początku?
- Jakbyś mogła.
- Właśnie zrobiłam ostatni przelew na konto tego faceta od Juicy Joy, zgodnie z umową zgłosił się do naczelnego portalu i powiedział, że West ich oszukał, bo w jego lokalu nigdy nie pracowała żadna Mary King. Oczywiście dla pewności pokazali mu zdjęcie twojej żony, ale kategorycznie zaprzeczył temu, jakoby kiedykolwiek miał z nią jakąś styczność. Sprostowanie razem z oficjalnymi przeprosinami powinno się pojawić za kilka minut. Wtedy też skontaktuję się z dyrekcją wszystkich pism, które o tym pisały i zagrożę, że jeśli nie opublikują podobnych sprostowań, złożymy przeciwko nim pozew o zniesławienie.
Odetchnąłem z ulgą i bezwolnie się uśmiechnąłem. Mam niesamowite szczęście do asystentek; zawsze trafiają mi się takie, które wyciągają mnie nawet z największych opresji.
Kiedy przypomnę sobie, ile razy Emma uchroniła mnie przed skandalem obyczajowym, mam ochotę przepłynąć ocean wpław i rzucić się jej do stóp. Sara w niczym jej nie ustępuje, jest tak samo zaradna i nie zna słowa niemożliwy.
- Zadowolony?
- Bardzo.
- Nie słyszę jakiegoś specjalnego entuzjazmu, ale niech ci będzie.
- Po prostu trochę mi się spieszy, muszę pilnie porozmawiać z Shannonem - wyjaśniłem swoją powściągliwą reakcję, dając jej jednocześnie do zrozumienia, że chcę jak najszybciej zakończyć tę rozmowę.
Jak na bystrą osobę przystało, zrozumiała aluzję i bez zbędnych wywodów urażonej niewiasty pożegnała się ze mną i rozłączyła. Wieczorem ją za to przeproszę i wyślę jej bukiet kwiatów, ale to wieczorem, teraz priorytet stanowi Shannon.
Wsunąłem telefon do kieszeni spodni i wszedłem do okupowanego przez brata studia. Już nie rozmawiał, ale wciąż wyglądał tak, jakby właśnie zobaczył ducha.
- Co się dzieje? Kto dzwonił?
Potrząsnął głową, jakoby wyrwany z głębokiego zamyślenia i spojrzał na mnie pytająco. Powtórzyłem więc swoje pytanie, tym razem jeszcze bardziej niespokojnym tonem.
Shann wziął głęboki oddech i zmniejszył dzielący nas dystans. Jego rozedrgana dłoń dotknęła mojego ramienia.
- To była Marion. Chodzi o Mary. Jest w szpitalu.
Drugi raz w ciągu pięciu minut poczułem się tak, jakbym otrzymał cios w głowę ciężkim przedmiotem, z tą różnicą, że teraz był on sto, jak nie tysiąc razy silniejszy. Zachwiałem się i gdyby nie ręka Shannona, wpadłabym na ścianę.
- Żyje? - Tylko to zdołało przejść przez moje ściśnięte gardło i wysuszone usta. Od czasu do czasu pragnąłem śmierci Mary, dzieliłem się tym nawet z Shannonem, ale pragnienie to jedno, rzeczywistość to zupełnie inna para kaloszy. Przecież można czegoś chcieć i jednocześnie nie chcieć, można, do cholery!
- Żyje, ale nic więcej nie wiadomo. Lekarz powiedział, że będzie rozmawiał tylko z tobą - wyjaśnił już bardziej składnie niż poprzednio, a w myślach dodał, że to nie wróży nic dobrego. Widzę to w jego oczach, czuję we wzmocnionym uścisku. I sam to doskonale wiem...
- Jedziemy tam.
- A co z dziećmi? - W odróżnieniu ode mnie myślał jeszcze na tyle trzeźwo, by wziąć ten istotny aspekt pod uwagę.
Spojrzałem w stronę znajdującej się za szybą reżyserki - Courtney tańczyła na środku pomieszczenia z Lolą w ramionach, a Scotty pokazywał Tomo sztuczkę z palcami, którą widział w telewizji. Nie wychodziła mu, ale on się nie poddawał, zbywał to śmiechem i próbował od początku.
Tylko potwór wyrwałby ich z tego stanu cudownej nieświadomości, a ja nie jestem potworem. Przynajmniej tak mi się wydaje...
- Co z dziećmi? - powtórzył Shannon, myśląc, że nie usłyszałem go za pierwszym razem.
- Na razie nic im nie powiemy, wtajemniczymy tylko Tomo i poprosimy, by chwilę z nimi został, a potem po nich przyjedziesz i odwieziesz do domu.
- W porządku. Wprowadź Mili w temat, a ja odpalę samochód.
Nawet nie zaprotestowałem, mimo iż w gruncie rzeczy nie lubię, kiedy ktoś prowadzi moje auto. Szczególnie Shannon. Ma zbyt dużą tendencję do popisów na drodze i bezmyślnego szarżowania, ale teraz to zupełnie nieistotne, bo sam nie jestem w stanie wsiąść za kółko i dowieźć nas bezpiecznie do celu.
W pośpiechu opuściliśmy studio A - Shann od razu skierował się do wyjścia, ja wszedłem do reżyserki. Tomo już wiedział, że coś się stało, jest równie dobrym obserwatorem co ja.
Od razu wstał z kanapy i zapytał, w czym dokładnie rzecz. Wyjaśniłem mu całą sytuację, szybko i zwięźle. Obiecał zostać z dziećmi i nic im nie mówić.
- Scotty!
Mały zsunął się z kolorowego obicia i stanął przede mną z pytającym wyrazem twarzy. I on coś wyczuł, jest zbyt bystry, by nie zorientować się, że coś jest na rzeczy.
- Zostaniecie tu chwilę z wujkiem Tomo, a...
- Milką - przerwał mi.
Milka to nowy pseudonim naszego gitarzysty wymyślony oczywiście przez mojego syna w oparciu o jego nazwisko, którego nie był w stanie poprawnie wymówić. Łamiąc sobie swój czteroletni język na Miličeviću, w końcu się zdenerwował i powiedział Tomo Milka. I tak już zostało.
- Tak, zostaniecie w wujkiem Milką, a potem przyjedzie po was wujek Shannoneks.
- A ty, gdzie będziesz? Jesteś chory?
- Nie jestem, po prostu muszę załatwić coś ważnego z ciocią Sarą - wymyśliłem na poczekaniu, siląc się na uprzejmy uśmiech. To zabolało, głęboko pod żebrami. Wymuszanie uśmiechu w takiej sytuacji to tortura i nie pomagają nawet umiejętności aktorskie.
- Myślałem, że jesteś, bo się taki bladziutki zrobiłeś.
- Zawsze taki jestem, mistrzu. - Zmierzwiłem mu włosy, mimo iż wiem, że wybitnie tego nie lubi. Zmarszczył tylko czoło. - Pilnuj siostry, żeby znowu nie powyrywała wujkowi włosów.
- Dobrze.
Naszym stałym zwyczajem przybiłem synowi piątkę, wysłałem kilka buziaków Courtney i w końcu wyszedłem z budynku.
Byłem pewien, że na świeżym powietrzu znów będę mógł normalnie odetchnąć, ale nic z tego. Płuca ścisnęły się na amen, szybkie i płytkie oddechy to wszystko, na co mogłem sobie pozwolić.
- Niech wszystko będzie dobrze - wydukałem pełnym nadziei tonem i pociągnąłem za klamkę drzwi samochodu, w którym już czekał na mnie brat.
***
Podróż, mimo iż nie jechaliśmy więcej niż piętnaście minut, dłużyła mi się w nieskończoność, a kiedy już zatrzymaliśmy się przed kliniką, nie byłem w stanie wysiąść z auta - zupełnie, jakbym dostał nagłego paraliżu.
Mózg wysyłał odpowiednie sygnały, ale ciało na nie nie reagowało. Dopiero szarpnięcie Shannona wyrwało mnie ze szponów chwilowej katatonii.
Idąc przez parking, walczyłem sam ze sobą, walczyłem z głosem, który mówił mi: wróć do samochodu i jedź prosto przed siebie. Nie zatrzymuj się, cały czas jedź. Pojedź gdzieś daleko stąd i odetnij się od tego wszystkiego. Nie myśl o szpitalu, nie myśl o Mary, zamknij się w swoim własnym jestestwie.
Kusił, kusił jak diabli, tak bardzo, że raz się nawet zatrzymałem, ale brat pchnął mnie delikatnie do przodu i nie ściągał ręki z mojego ramienia, dopóki nie doszliśmy do rozsuwanych drzwi.
- Nie ma już odwrotu - szepnąłem pod nosem, by nikt poza mną tego nie usłyszał i przekroczyłem próg tego znienawidzonego miejsca.
W środku od razu uderzył mnie ten charakterystyczny dla wszystkich placówek medycznych zapach - odór środków odkażających i ludzkiego bólu.
Znów naszła mnie ochota na to, by zawrócić i uciec jak najdalej stąd, jednak znowu ją opanowałem i zamiast w tył ruszyłem przed siebie. Minęliśmy recepcję i weszliśmy do przeszklonej windy. Dokładnie wiedziałem, które piętro wybrać; to samo, co poprzednio, piąte.
Shannon coś do mnie mówił, ale nie jestem w stanie powiedzieć, co - zamiast słów słyszałem bezładne dźwięki. Uśmiechnąłem się więc gorzko, by nie poczuł się ignorowany i z walącym sercem patrzyłem na zmieniające się szybko numerki. Za szybko. Zanim zdążyłem wyprosić siłę wyższą o zatrzymanie się między piętrami, winda dojechała do celu i otworzyła przed nami swoje wrota.
Nim z niej wyszliśmy, wszedł do niej młody chłopak; identyfikator przyczepiony do piersi powiedział nam, że to stażysta. W dodatku pozbawiony kultury - nawet dziecko wie, że najpierw czeka się aż ktoś wyjdzie, dopiero potem się wchodzi. On miał to gdzieś - zrobił balona z arbuzowej gumy i wetknął słuchawki w uszy.
Normalnie ja i Shannon urządzilibyśmy mu przyspieszony kurs dobrych manier, jednak dziś żaden z nas nie ma do tego głowy. Nie posłaliśmy sobie nawet wymownych spojrzeń, po prostu ruszyliśmy wgłąb korytarza.
Na jego końcu zobaczyłem mamę, Marion i Harry'ego, jednak nie zdążyłem do nich dojść, w połowie drogi wpadłem na doktora Pullmana. I to dosłownie - upuścił na podłogę plik kartek, które podniósł za niego Shannon, ja nawet nie przeprosiłem, choć doskonale wiem, że powinienem był to zrobić.
- Dobrze, że już pan jest, panie Leto. Zapraszam do mojego gabinetu.
- Ja pójdę do mamy. - Shann położył mi dłoń na ramieniu, co znów sprowadziło mnie na ziemię, po czym wyminął onkologa i podszedł do mamy, która od razu mocno się do niego przytuliła.
Chciałbym znaleźć się w tej chwili na jego miejscu, czuć matczyne ramiona na swoim ciele, jej ciepło w zbolałym sercu. Zamiast tego podążyłem za Pullmanem do tak dobrze mi znanego pomieszczenia, w którym miałem naiwną nadzieję już nigdy się nie znaleźć.
- Nie będę owijał w bawełnę, jest źle. Bardzo źle - zaczął lekarz, gdy tylko obaj zajęliśmy swoje miejsca po dwóch stronach mahoniowego biurka.
Przymknąłem bezradnie powieki i wziąłem głęboki oddech. Byłem pewien, że coś powiem, jednak z moich ust nie wydobyło się ani jedno słowo.
Pullman odebrał to jako pozwolenie na kontynuowanie swojego wywodu. Wywodu, którego już pierwsze słowa nie pozostawiły mi żadnych złudzeń - Mary umiera. Tym razem tak definitywnie.
- Wątroba jest już praktycznie na wykończeniu, dzień, góra dwa i wysiądzie całkowicie. Nowotwór zaatakował też obie nerki, lewa jest w niemal tak kiepskim stanie jak wątroba, prawej niewiele brakuje. Za kilka minut rozpoczniemy dializę, ale to będzie tylko odwlekanie nieuniknionego. Musi się pan liczyć z tym, że pańska żona nie opuści już tego szpitala.
Przełknąłem głośno ślinę i wyplułem z siebie jedno pytanie:
- Ile?
- Trzy, może cztery dni, maksymalnie tydzień - odpowiedział, przecierając szkła swoich okularów. Jako dla męża umierającej kobiety, było dla mnie zdumiewające to, że Pullman był w stanie robić coś tak trywialnego podczas wygłaszania tego wyroku, jednak jako człowiek, który wie to i owo, nie miałem mu tego za złe. W końcu codziennie przeprowadza takie rozmowy, mówienie komuś, że najbliższa mu osoba umrze, to jego chleb powszedni. - Przykro mi.
- Mary już wie?
- Jeszcze nie. Wciąż jest nieprzytomna, poinformuję ją o wszystkim, gdy tylko się wybudzi i dojdzie do siebie. Dobrze by było, gdyby był pan wtedy przy niej, obecność bliskiej osoby jest w takim momencie bezcenna.
- Będę. A czy mógłbym teraz ją zobaczyć?
- Oczywiście.
Mózg wysyłał odpowiednie sygnały, ale ciało na nie nie reagowało. Dopiero szarpnięcie Shannona wyrwało mnie ze szponów chwilowej katatonii.
Idąc przez parking, walczyłem sam ze sobą, walczyłem z głosem, który mówił mi: wróć do samochodu i jedź prosto przed siebie. Nie zatrzymuj się, cały czas jedź. Pojedź gdzieś daleko stąd i odetnij się od tego wszystkiego. Nie myśl o szpitalu, nie myśl o Mary, zamknij się w swoim własnym jestestwie.
Kusił, kusił jak diabli, tak bardzo, że raz się nawet zatrzymałem, ale brat pchnął mnie delikatnie do przodu i nie ściągał ręki z mojego ramienia, dopóki nie doszliśmy do rozsuwanych drzwi.
- Nie ma już odwrotu - szepnąłem pod nosem, by nikt poza mną tego nie usłyszał i przekroczyłem próg tego znienawidzonego miejsca.
W środku od razu uderzył mnie ten charakterystyczny dla wszystkich placówek medycznych zapach - odór środków odkażających i ludzkiego bólu.
Znów naszła mnie ochota na to, by zawrócić i uciec jak najdalej stąd, jednak znowu ją opanowałem i zamiast w tył ruszyłem przed siebie. Minęliśmy recepcję i weszliśmy do przeszklonej windy. Dokładnie wiedziałem, które piętro wybrać; to samo, co poprzednio, piąte.
Shannon coś do mnie mówił, ale nie jestem w stanie powiedzieć, co - zamiast słów słyszałem bezładne dźwięki. Uśmiechnąłem się więc gorzko, by nie poczuł się ignorowany i z walącym sercem patrzyłem na zmieniające się szybko numerki. Za szybko. Zanim zdążyłem wyprosić siłę wyższą o zatrzymanie się między piętrami, winda dojechała do celu i otworzyła przed nami swoje wrota.
Nim z niej wyszliśmy, wszedł do niej młody chłopak; identyfikator przyczepiony do piersi powiedział nam, że to stażysta. W dodatku pozbawiony kultury - nawet dziecko wie, że najpierw czeka się aż ktoś wyjdzie, dopiero potem się wchodzi. On miał to gdzieś - zrobił balona z arbuzowej gumy i wetknął słuchawki w uszy.
Normalnie ja i Shannon urządzilibyśmy mu przyspieszony kurs dobrych manier, jednak dziś żaden z nas nie ma do tego głowy. Nie posłaliśmy sobie nawet wymownych spojrzeń, po prostu ruszyliśmy wgłąb korytarza.
Na jego końcu zobaczyłem mamę, Marion i Harry'ego, jednak nie zdążyłem do nich dojść, w połowie drogi wpadłem na doktora Pullmana. I to dosłownie - upuścił na podłogę plik kartek, które podniósł za niego Shannon, ja nawet nie przeprosiłem, choć doskonale wiem, że powinienem był to zrobić.
- Dobrze, że już pan jest, panie Leto. Zapraszam do mojego gabinetu.
- Ja pójdę do mamy. - Shann położył mi dłoń na ramieniu, co znów sprowadziło mnie na ziemię, po czym wyminął onkologa i podszedł do mamy, która od razu mocno się do niego przytuliła.
Chciałbym znaleźć się w tej chwili na jego miejscu, czuć matczyne ramiona na swoim ciele, jej ciepło w zbolałym sercu. Zamiast tego podążyłem za Pullmanem do tak dobrze mi znanego pomieszczenia, w którym miałem naiwną nadzieję już nigdy się nie znaleźć.
- Nie będę owijał w bawełnę, jest źle. Bardzo źle - zaczął lekarz, gdy tylko obaj zajęliśmy swoje miejsca po dwóch stronach mahoniowego biurka.
Przymknąłem bezradnie powieki i wziąłem głęboki oddech. Byłem pewien, że coś powiem, jednak z moich ust nie wydobyło się ani jedno słowo.
Pullman odebrał to jako pozwolenie na kontynuowanie swojego wywodu. Wywodu, którego już pierwsze słowa nie pozostawiły mi żadnych złudzeń - Mary umiera. Tym razem tak definitywnie.
- Wątroba jest już praktycznie na wykończeniu, dzień, góra dwa i wysiądzie całkowicie. Nowotwór zaatakował też obie nerki, lewa jest w niemal tak kiepskim stanie jak wątroba, prawej niewiele brakuje. Za kilka minut rozpoczniemy dializę, ale to będzie tylko odwlekanie nieuniknionego. Musi się pan liczyć z tym, że pańska żona nie opuści już tego szpitala.
Przełknąłem głośno ślinę i wyplułem z siebie jedno pytanie:
- Ile?
- Trzy, może cztery dni, maksymalnie tydzień - odpowiedział, przecierając szkła swoich okularów. Jako dla męża umierającej kobiety, było dla mnie zdumiewające to, że Pullman był w stanie robić coś tak trywialnego podczas wygłaszania tego wyroku, jednak jako człowiek, który wie to i owo, nie miałem mu tego za złe. W końcu codziennie przeprowadza takie rozmowy, mówienie komuś, że najbliższa mu osoba umrze, to jego chleb powszedni. - Przykro mi.
- Mary już wie?
- Jeszcze nie. Wciąż jest nieprzytomna, poinformuję ją o wszystkim, gdy tylko się wybudzi i dojdzie do siebie. Dobrze by było, gdyby był pan wtedy przy niej, obecność bliskiej osoby jest w takim momencie bezcenna.
- Będę. A czy mógłbym teraz ją zobaczyć?
- Oczywiście.
***
Mary leżała w łóżku, prawie że na końcu pomieszczenia, które, gdyby nie rozstawiony gdzieniegdzie sprzęt medyczny i zapach, w ogóle nie przypomniałby szpitalnej sali.
Była blada, pod jej nosem wciąż widniały ślady krwi. Maszyna monitorująca pracę jej serca co jakiś czas zmieniała swoje parametry, ale szybko wracały one do normy. Ekran mniejszej, tej po drugiej stronie łóżka, pokazywał ilość podanej morfiny. Dużo. Znacznie więcej niż przyjmowała na co dzień. Ból musiał być więc wybitnie silny.
Poczułem, jak miękną mi kolana, a serce ściska żal. Silny. Najsilniejszy, jakiego kiedykolwiek doświadczyłem.
Ostatnie tygodnie poświęciliśmy na bezsensowne sprzeczki, unikanie się, wyrzucanie sobie wyolbrzymionych żali. Zamiast tego mogliśmy przecież porozmawiać, mogłem szczerze powiedzieć o tym, jak się czuję w całej tej sytuacji. Mary na pewno by to zrozumiała i zmieniła swoje postępowanie, nie jest w końcu aż tak paskudną egoistką. Może wtedy nie doszłoby do tego wszystkiego.
Gdyby nie te wszystkie nerwy, jakich sobie nawzajem dostarczaliśmy, choroba nie postępowałaby w tak szybkim tempie.
To wszystko moja wina. Wiedziałem, że Mary potrzebny był spokój, a mimo to narażałem ją na ogromny stres. Powinienem był ignorować jej zaczepki. Zamiast odpowiadać na krzyk krzykiem, mogłem ją mocno przytulić i powiedzieć, że rozumiem jej cierpienie i że pomogę jej przez to przejść.
Ale tego nie zrobiłem, bo jestem pieprzonym szajbusem, który nie potrafi kontrolować swoich emocji, zwłaszcza tych negatywnych.
Ona nie myślała logicznie, zaślepiał ją ból, zobojętniała morfina, ja byłem w pełni władz umysłowych i to w mojej gestii leżało to, by w naszym domu panował spokój.
Zawiodłem. Zawiodłem na całej linii. To, że ona tu dzisiaj leży i prawdopodobnie już nigdy nie wstanie, to wyłącznie moja wina. Moja i niczyja inna.
- Przepraszam - wydukałem, wypuszczając spod powiek kilka palących łez. - Przepraszam.
Uklęknąłem przy łóżku i złapałem jej bladą dłoń. Lekka, koścista i szorstka. Nie miała już siły na to, by nawilżać skórę kremem, a ja, mimo iż byłem w pełni sił, nie zauważyłem tego wszystkiego. Widziałem tylko jej złośliwe spojrzenia, chimery, bezpodstawne pretensje i irytujące zachowania. Wiedziałem, że ich przyczyną był ból, ale jego tak naprawdę nie dostrzegałem.
Skupiłem się na sobie, na swoim dyskomforcie. Wyrzekłem się empatii, choć może tak naprawdę nigdy jej w sobie nie miałem. Może złośliwi mają rację, może faktycznie jestem zaślepionym swoją rzekomą wielkością egocentrykiem. Może naprawdę mam kompleks mesjasza i nikogo nie kocham tak bardzo, jak samego siebie.
Nie, to ostatnie to nieprawda, bo w tym momencie nikogo nienawidzę bardziej niż siebie samego, a kocham tylko ją, kocham Mary. Kocham, a mimo to ją zabiłem.
- Mary... - Przycisnąłem wargi, a następnie czoło do jej chłodnej skóry. - Tak bardzo cię kocham, tak bardzo...
- Panie Leto.
Usłyszałem tuż przy swoim uchu i poczułem czyjąś dłoń na ramieniu. Odwróciłem się i zobaczyłem doktora Pullmana.
- Musi pan teraz wyjść.
- Już. - Na powrót spojrzałem na swoją żonę: wargi ma minimalnie rozchylone i znów jest piękna.
Bez słowa przycisnąłem usta do jej ust, nie zważając na to, czy w ogóle mogłem to zrobić, i powoli wstałem z kolan.
- Na parterze jest kaplica, jeśli czuje pan taką potrzebę, może pan tam pójść.
- Nie jestem zbyt religijnym człowiekiem.
- Ja też nie, ale od czasu do czasu siadam tam w ławce i zamykam oczy, a kiedy je otwieram, czuję się o wiele lepiej. Może panu też pomoże.
- Może - odpowiedziałem i wyszedłem na korytarz.
Byli tam tylko mama i Shannon. Nic nie mówiąc, zatopiłem się w ramionach tej pierwszej, co przyniosło mi ogromną ulgę.
Pocałowała mnie w czoło i pogłaskała po policzku.
- Shann, byłeś już w studiu? - zwróciłem się do brata, gdy tylko opuściłem uścisk rodzicielki.
- Tak, właśnie wróciłem. Podrzuciłem Tomo do domu, a dzieciaki odwiozłem do ciebie.
- Mam nadzieję, że nic im jeszcze nie powiedziałeś.
- Ja nie, ale Sophie to zrobiła. Myślała, że coś wiem, więc od progu zasypała mnie pytaniami. Scotty zaczął dopytywać, o co chodzi, a Courtney od razu się rozpłakała.
- Jezu... - Przetarłem twarz dłonią i wypuściłem głośno powietrze.
- Chciała tu przyjechać, ale na szczęście udało się ją od tego odwieść. Bogu dzięki za Kelly i jej dar przekonywania.
- A dzwoniliście może do Marka?
- Tak, powinien tu być za godzinę. Byli akurat z Octavią w San Diego na sesji zdjęciowej - odpowiedziała mama, siadając z powrotem na krześle.
Dopiero teraz zauważyłem jej bladość.
- Dobrze się czujesz, mamuś? - Mimo iż sam miałem wrażenie, że za moment padnę nieprzytomny na podłogę, ukucnąłem przed nią i położyłem dłonie na jej dygoczących ramionach. A może dygotały moje ręce...
- Tak, po prostu jestem zdenerwowana i odrobinę zmęczona.
- Powinnaś jechać do domu.
- Nie! - zaprotestowała twardo. - Nie zostawię cię tu samego.
- Nic mi nie będzie, a ty powinnaś się położyć. Shannon ma moje kluczyki, odwiezie cię.
- Ale...
- Żadnych ale - przerwałem jej szybko. - Moja żona leży w szpitalu, nie chcę, żeby i moja mama tu wylądowała. To byłoby już za wiele.
- Dobrze, ale pojadę do ciebie i zajmę się Courtney. Nie możemy przecież tak wykorzystywać Kelly. Marion mi pomoże - dodała, gdy już miałem zamiar otworzyć usta.
- W porządku.
Pomogłem mamie wstać i odprowadziłem ich do samego wyjścia. Gdy tylko zniknęli za przeszklonymi drzwiami, podszedłem do lady, za którą stała dyżurująca pielęgniarka i zapytałem o dokładną lokalizację kaplicy.
Kiedy do niej wszedłem, była pusta, co niezwykle mnie ucieszyło: nie chciałem, by ktokolwiek mnie widział w tym stanie, zwłaszcza ktoś obcy.
Zrobiłem kilka kroków i usiadłem gdzieś w środku rzędu ławek. Nie chciałem siadać zbyt blisko ołtarza, bo nie jestem tego godny, ale gdybym usiadł za daleko, moje myśli mogłyby nie dotrzeć tam, gdzie powinny. Środek był więc najlepszym rozwiązaniem.
Z początku chciałem się pomodlić, jednak nie przychodziła mi do głowy żadna modlitwa, uleciała z niej nawet treść prostego pacierza, więc po prostu uklęknąłem i schowałem twarz w dłoniach.
Doktor polecał siedzenie, ale ja zasłużyłem na ból, zasłużyłem na dyskomfort. Chociaż czym jest to lekkie rwanie w kolanach w porównaniu z bólem, jaki dzień w dzień, bez ustanku odczuwa Mary? Pieprzoną pieszczotą.
Z zamkniętymi oczami wyrzucałem sobie w milczeniu wszystkie swoje winy i troski. Nie zwracałem się przy tym do Boga, nie bezpośrednio. Coś jak użytkownik Twittera puszczający w obieg wpis o swoim cierpieniu w nadziei, że zwróci na niego uwagę osoba, której chciałby się zwierzyć, ale nie chce się narzucać.
A może po prostu brakuje mi wiary? Może niewystarczająco mocno ufam w to, że tam na górze faktycznie jest ktoś, kto mnie słucha? Jestem tylko człowiekiem, nie mogę wiedzieć i być pewnym wszystkiego, nawet gdybym chciał...
- Można się dosiąść?
Uniosłem powoli powieki i spojrzałem w prawo. Tuż obok mnie stał siwy mężczyzna średniego wzrostu ubrany w czarną koszulę i spodnie w tym samym kolorze. Jedynym jasnym akcentem jego stroju była biała koloratka.
- Oczywiście - odpowiedziałem zachrypniętym głosem i zmieniłam pozycję na siedzącą.
- To dobra rzecz zwrócić się w ciężkich chwilach do stwórcy. Modlitwa pomaga wtedy jak nic innego.
- Nie modliłem się. Nie potrafię się modlić.
- Ateista? - Spojrzał na mnie uważnie. W jego oczach pojawił się ten charakterystyczny wyraz: widziałem go u każdego człowieka, który nagle uświadamiał sobie, że właśnie rozmawia z Jaredem Leto. TYM Jaredem Leto. Zwykle wtedy kończyła się normalna rozmowa i zaczynały ochy i achy, ale nie tym razem. Ksiądz mnie rozpoznał, ale nic z tym fantem nie zrobił.
- Zbłąkana owieczka.
- Tak myślałem. Niewierzący nigdy nie uroniłby łez w świątyni.
Już chciałem zmarszczyć brwi w pytającym wyrazie, gdy sam zorientowałem się, że na moich polikach widnieją świeże ślady łez.
- Jeśli chce pan porozmawiać, ja chętnie wysłucham.
- A o czym tu mówić?
- Na przykład o tym, co doprowadziło dorosłego mężczyznę do płaczu - odpowiedział i wyjął z kieszeni paczkę chusteczek higienicznych.
Przejąłem ją, dziękując z wymuszonym uśmiechem. Wytarłem oczy, przetarłem poliki, wydmuchałem nos najciszej jak tylko się dało, po czym wziąłem głęboki wdech i zacząłem mówić:
- Moja żona umiera. Przeze mnie.
- Przez pana?
- Tak. Półtora roku temu zdiagnozowano u niej raka. Najpierw nie chciała się leczyć, ale w końcu udało mi się namówić ją na radioterapię. O chemii nie chciała nawet słyszeć, bała się utraty włosów. A miała piękne włosy; długie, blond, o zapachu wanilii - na moje usta wkradł się bezwolny uśmiech, jednak bardzo szybko z nich znikł. - Leczenie okazało się skuteczne, ale tylko na chwilę. Kilka miesięcy później, sam nawet nie wiem dokładnie kiedy, bo Mary to przede mną ukryła, choroba wróciła, tym razem silniejsza niż wcześniej. Nie było już szans na wyzdrowienie, nawet kolejna radioterapia nic by nie dała.
- I gdzie w tym pańska wina?
- Lekarz zalecił jej spokój, a ostatnie trzy miesiące to była jedna wielka kłótnia. Dawałem się jej prowokować, nie panowałem nad nerwami. Jeszcze dzisiaj rano obwiniałem za to wszystko ją, ale teraz widzę, że jedynym winnym jestem tu ja. Ona nie panowała nad emocjami przez chorobę, ja bylem w stanie nad sobą zapanować, ale tego nie robiłem z czystej przekory. Jak ostatni idiota chciałem jej coś udowodnić, kierowałem się tym pieprzonym prawem, jak ty komu, tak on tobie.
- Myślę, że jest pan dla siebie zbyt surowy. Kiedy w małżeństwie jedną osobę dotyka choroba, tak naprawdę chorują oboje i żadne z nich nie jest w stanie postępować racjonalnie.
- A co ksiądz powie na to, że był taki okres czasu, kiedy byłem pewien, że już jej nie kocham, kiedy to nie mogłem na nią patrzeć, bo wydawała mi się być najobrzydliwszą istotą na ziemi, kiedy miałem ochotę ją zabić za to, że nie mogła się ze mną kochać?
- Powiem tak - zaczął po tym, jak odkaszlnął - gdyby miłość składała się z samych wzlotów, gdyby była wyłącznie prosta i przyjemna, nie byłaby tak cenna.
- Coś w tym jest...
- Czysta prawda. Choć pewnie myśli pan, że jako ksiądz, niewiele na ten temat wiem.
- Nie, nie myślę tak. Przecież jest wiele rodzai miłości, nie tylko damsko-męska, i każda jest tak samo skomplikowana.
- Mądrze pan mówi. - Uśmiechnął się uprzejmie i mrugnął kilka razy pod rząd. Taki sam tik chciałem nadać Rayowi Fernandezowi, ale reżyser uznał, że to byłoby zbyt męczące, zarówno dla widzów, jak i dla mnie.
- Od czasu do czasu słyszę opinie, że jestem mądrym człowiekiem, ale sam się za takowego nie uważam.
- Nie docenia się pan. A wracając do pańskiej żony, Mary, tak?
Przytaknąłem szybkim skinięciem głowy.
- Swoją drogą, piękne, biblijne imię... Może życzyłby sobie pan, żebym do niej poszedł i odmówił razem z nią modlitwę? To jej nie uzdrowi, ale na pewno doda siły.
- Ja może i bym tego chciał, ale to zagorzała ateistka uczulona na wszystko, co związane z religią.
- Wielu ateistów nawraca się przed śmiercią.
- Nie Mary, ona ma powody, by nienawidzić Boga i negować jego istnienie.
- Skoro tak... Ale mimo wszystko pomodlę się teraz za to, by udało jej się przez to wszystko przejść z godnością i pogodą ducha.
- Pomodlę się razem z księdzem.
- Będzie mi niezmiernie miło. - Znów się uśmiechnął, tym razem nieco szerzej i obaj ułożyliśmy kolana na twardych, drewnianych klęcznikach.
Poczułem się znacznie lepiej, tak, jakby ktoś doczepił mi do ramion wielkie skrzydła, albo zrzucił z nich ogromny ciężar. Uderzyły mnie też z tego powodu wyrzuty sumienia, ale powtarzając szeptane przez księdza słowa, starałem się o tym nie myśleć.
Była blada, pod jej nosem wciąż widniały ślady krwi. Maszyna monitorująca pracę jej serca co jakiś czas zmieniała swoje parametry, ale szybko wracały one do normy. Ekran mniejszej, tej po drugiej stronie łóżka, pokazywał ilość podanej morfiny. Dużo. Znacznie więcej niż przyjmowała na co dzień. Ból musiał być więc wybitnie silny.
Poczułem, jak miękną mi kolana, a serce ściska żal. Silny. Najsilniejszy, jakiego kiedykolwiek doświadczyłem.
Ostatnie tygodnie poświęciliśmy na bezsensowne sprzeczki, unikanie się, wyrzucanie sobie wyolbrzymionych żali. Zamiast tego mogliśmy przecież porozmawiać, mogłem szczerze powiedzieć o tym, jak się czuję w całej tej sytuacji. Mary na pewno by to zrozumiała i zmieniła swoje postępowanie, nie jest w końcu aż tak paskudną egoistką. Może wtedy nie doszłoby do tego wszystkiego.
Gdyby nie te wszystkie nerwy, jakich sobie nawzajem dostarczaliśmy, choroba nie postępowałaby w tak szybkim tempie.
To wszystko moja wina. Wiedziałem, że Mary potrzebny był spokój, a mimo to narażałem ją na ogromny stres. Powinienem był ignorować jej zaczepki. Zamiast odpowiadać na krzyk krzykiem, mogłem ją mocno przytulić i powiedzieć, że rozumiem jej cierpienie i że pomogę jej przez to przejść.
Ale tego nie zrobiłem, bo jestem pieprzonym szajbusem, który nie potrafi kontrolować swoich emocji, zwłaszcza tych negatywnych.
Ona nie myślała logicznie, zaślepiał ją ból, zobojętniała morfina, ja byłem w pełni władz umysłowych i to w mojej gestii leżało to, by w naszym domu panował spokój.
Zawiodłem. Zawiodłem na całej linii. To, że ona tu dzisiaj leży i prawdopodobnie już nigdy nie wstanie, to wyłącznie moja wina. Moja i niczyja inna.
- Przepraszam - wydukałem, wypuszczając spod powiek kilka palących łez. - Przepraszam.
Uklęknąłem przy łóżku i złapałem jej bladą dłoń. Lekka, koścista i szorstka. Nie miała już siły na to, by nawilżać skórę kremem, a ja, mimo iż byłem w pełni sił, nie zauważyłem tego wszystkiego. Widziałem tylko jej złośliwe spojrzenia, chimery, bezpodstawne pretensje i irytujące zachowania. Wiedziałem, że ich przyczyną był ból, ale jego tak naprawdę nie dostrzegałem.
Skupiłem się na sobie, na swoim dyskomforcie. Wyrzekłem się empatii, choć może tak naprawdę nigdy jej w sobie nie miałem. Może złośliwi mają rację, może faktycznie jestem zaślepionym swoją rzekomą wielkością egocentrykiem. Może naprawdę mam kompleks mesjasza i nikogo nie kocham tak bardzo, jak samego siebie.
Nie, to ostatnie to nieprawda, bo w tym momencie nikogo nienawidzę bardziej niż siebie samego, a kocham tylko ją, kocham Mary. Kocham, a mimo to ją zabiłem.
- Mary... - Przycisnąłem wargi, a następnie czoło do jej chłodnej skóry. - Tak bardzo cię kocham, tak bardzo...
- Panie Leto.
Usłyszałem tuż przy swoim uchu i poczułem czyjąś dłoń na ramieniu. Odwróciłem się i zobaczyłem doktora Pullmana.
- Musi pan teraz wyjść.
- Już. - Na powrót spojrzałem na swoją żonę: wargi ma minimalnie rozchylone i znów jest piękna.
Bez słowa przycisnąłem usta do jej ust, nie zważając na to, czy w ogóle mogłem to zrobić, i powoli wstałem z kolan.
- Na parterze jest kaplica, jeśli czuje pan taką potrzebę, może pan tam pójść.
- Nie jestem zbyt religijnym człowiekiem.
- Ja też nie, ale od czasu do czasu siadam tam w ławce i zamykam oczy, a kiedy je otwieram, czuję się o wiele lepiej. Może panu też pomoże.
- Może - odpowiedziałem i wyszedłem na korytarz.
Byli tam tylko mama i Shannon. Nic nie mówiąc, zatopiłem się w ramionach tej pierwszej, co przyniosło mi ogromną ulgę.
Pocałowała mnie w czoło i pogłaskała po policzku.
- Shann, byłeś już w studiu? - zwróciłem się do brata, gdy tylko opuściłem uścisk rodzicielki.
- Tak, właśnie wróciłem. Podrzuciłem Tomo do domu, a dzieciaki odwiozłem do ciebie.
- Mam nadzieję, że nic im jeszcze nie powiedziałeś.
- Ja nie, ale Sophie to zrobiła. Myślała, że coś wiem, więc od progu zasypała mnie pytaniami. Scotty zaczął dopytywać, o co chodzi, a Courtney od razu się rozpłakała.
- Jezu... - Przetarłem twarz dłonią i wypuściłem głośno powietrze.
- Chciała tu przyjechać, ale na szczęście udało się ją od tego odwieść. Bogu dzięki za Kelly i jej dar przekonywania.
- A dzwoniliście może do Marka?
- Tak, powinien tu być za godzinę. Byli akurat z Octavią w San Diego na sesji zdjęciowej - odpowiedziała mama, siadając z powrotem na krześle.
Dopiero teraz zauważyłem jej bladość.
- Dobrze się czujesz, mamuś? - Mimo iż sam miałem wrażenie, że za moment padnę nieprzytomny na podłogę, ukucnąłem przed nią i położyłem dłonie na jej dygoczących ramionach. A może dygotały moje ręce...
- Tak, po prostu jestem zdenerwowana i odrobinę zmęczona.
- Powinnaś jechać do domu.
- Nie! - zaprotestowała twardo. - Nie zostawię cię tu samego.
- Nic mi nie będzie, a ty powinnaś się położyć. Shannon ma moje kluczyki, odwiezie cię.
- Ale...
- Żadnych ale - przerwałem jej szybko. - Moja żona leży w szpitalu, nie chcę, żeby i moja mama tu wylądowała. To byłoby już za wiele.
- Dobrze, ale pojadę do ciebie i zajmę się Courtney. Nie możemy przecież tak wykorzystywać Kelly. Marion mi pomoże - dodała, gdy już miałem zamiar otworzyć usta.
- W porządku.
Pomogłem mamie wstać i odprowadziłem ich do samego wyjścia. Gdy tylko zniknęli za przeszklonymi drzwiami, podszedłem do lady, za którą stała dyżurująca pielęgniarka i zapytałem o dokładną lokalizację kaplicy.
Kiedy do niej wszedłem, była pusta, co niezwykle mnie ucieszyło: nie chciałem, by ktokolwiek mnie widział w tym stanie, zwłaszcza ktoś obcy.
Zrobiłem kilka kroków i usiadłem gdzieś w środku rzędu ławek. Nie chciałem siadać zbyt blisko ołtarza, bo nie jestem tego godny, ale gdybym usiadł za daleko, moje myśli mogłyby nie dotrzeć tam, gdzie powinny. Środek był więc najlepszym rozwiązaniem.
Z początku chciałem się pomodlić, jednak nie przychodziła mi do głowy żadna modlitwa, uleciała z niej nawet treść prostego pacierza, więc po prostu uklęknąłem i schowałem twarz w dłoniach.
Doktor polecał siedzenie, ale ja zasłużyłem na ból, zasłużyłem na dyskomfort. Chociaż czym jest to lekkie rwanie w kolanach w porównaniu z bólem, jaki dzień w dzień, bez ustanku odczuwa Mary? Pieprzoną pieszczotą.
Z zamkniętymi oczami wyrzucałem sobie w milczeniu wszystkie swoje winy i troski. Nie zwracałem się przy tym do Boga, nie bezpośrednio. Coś jak użytkownik Twittera puszczający w obieg wpis o swoim cierpieniu w nadziei, że zwróci na niego uwagę osoba, której chciałby się zwierzyć, ale nie chce się narzucać.
A może po prostu brakuje mi wiary? Może niewystarczająco mocno ufam w to, że tam na górze faktycznie jest ktoś, kto mnie słucha? Jestem tylko człowiekiem, nie mogę wiedzieć i być pewnym wszystkiego, nawet gdybym chciał...
- Można się dosiąść?
Uniosłem powoli powieki i spojrzałem w prawo. Tuż obok mnie stał siwy mężczyzna średniego wzrostu ubrany w czarną koszulę i spodnie w tym samym kolorze. Jedynym jasnym akcentem jego stroju była biała koloratka.
- Oczywiście - odpowiedziałem zachrypniętym głosem i zmieniłam pozycję na siedzącą.
- To dobra rzecz zwrócić się w ciężkich chwilach do stwórcy. Modlitwa pomaga wtedy jak nic innego.
- Nie modliłem się. Nie potrafię się modlić.
- Ateista? - Spojrzał na mnie uważnie. W jego oczach pojawił się ten charakterystyczny wyraz: widziałem go u każdego człowieka, który nagle uświadamiał sobie, że właśnie rozmawia z Jaredem Leto. TYM Jaredem Leto. Zwykle wtedy kończyła się normalna rozmowa i zaczynały ochy i achy, ale nie tym razem. Ksiądz mnie rozpoznał, ale nic z tym fantem nie zrobił.
- Zbłąkana owieczka.
- Tak myślałem. Niewierzący nigdy nie uroniłby łez w świątyni.
Już chciałem zmarszczyć brwi w pytającym wyrazie, gdy sam zorientowałem się, że na moich polikach widnieją świeże ślady łez.
- Jeśli chce pan porozmawiać, ja chętnie wysłucham.
- A o czym tu mówić?
- Na przykład o tym, co doprowadziło dorosłego mężczyznę do płaczu - odpowiedział i wyjął z kieszeni paczkę chusteczek higienicznych.
Przejąłem ją, dziękując z wymuszonym uśmiechem. Wytarłem oczy, przetarłem poliki, wydmuchałem nos najciszej jak tylko się dało, po czym wziąłem głęboki wdech i zacząłem mówić:
- Moja żona umiera. Przeze mnie.
- Przez pana?
- Tak. Półtora roku temu zdiagnozowano u niej raka. Najpierw nie chciała się leczyć, ale w końcu udało mi się namówić ją na radioterapię. O chemii nie chciała nawet słyszeć, bała się utraty włosów. A miała piękne włosy; długie, blond, o zapachu wanilii - na moje usta wkradł się bezwolny uśmiech, jednak bardzo szybko z nich znikł. - Leczenie okazało się skuteczne, ale tylko na chwilę. Kilka miesięcy później, sam nawet nie wiem dokładnie kiedy, bo Mary to przede mną ukryła, choroba wróciła, tym razem silniejsza niż wcześniej. Nie było już szans na wyzdrowienie, nawet kolejna radioterapia nic by nie dała.
- I gdzie w tym pańska wina?
- Lekarz zalecił jej spokój, a ostatnie trzy miesiące to była jedna wielka kłótnia. Dawałem się jej prowokować, nie panowałem nad nerwami. Jeszcze dzisiaj rano obwiniałem za to wszystko ją, ale teraz widzę, że jedynym winnym jestem tu ja. Ona nie panowała nad emocjami przez chorobę, ja bylem w stanie nad sobą zapanować, ale tego nie robiłem z czystej przekory. Jak ostatni idiota chciałem jej coś udowodnić, kierowałem się tym pieprzonym prawem, jak ty komu, tak on tobie.
- Myślę, że jest pan dla siebie zbyt surowy. Kiedy w małżeństwie jedną osobę dotyka choroba, tak naprawdę chorują oboje i żadne z nich nie jest w stanie postępować racjonalnie.
- A co ksiądz powie na to, że był taki okres czasu, kiedy byłem pewien, że już jej nie kocham, kiedy to nie mogłem na nią patrzeć, bo wydawała mi się być najobrzydliwszą istotą na ziemi, kiedy miałem ochotę ją zabić za to, że nie mogła się ze mną kochać?
- Powiem tak - zaczął po tym, jak odkaszlnął - gdyby miłość składała się z samych wzlotów, gdyby była wyłącznie prosta i przyjemna, nie byłaby tak cenna.
- Coś w tym jest...
- Czysta prawda. Choć pewnie myśli pan, że jako ksiądz, niewiele na ten temat wiem.
- Nie, nie myślę tak. Przecież jest wiele rodzai miłości, nie tylko damsko-męska, i każda jest tak samo skomplikowana.
- Mądrze pan mówi. - Uśmiechnął się uprzejmie i mrugnął kilka razy pod rząd. Taki sam tik chciałem nadać Rayowi Fernandezowi, ale reżyser uznał, że to byłoby zbyt męczące, zarówno dla widzów, jak i dla mnie.
- Od czasu do czasu słyszę opinie, że jestem mądrym człowiekiem, ale sam się za takowego nie uważam.
- Nie docenia się pan. A wracając do pańskiej żony, Mary, tak?
Przytaknąłem szybkim skinięciem głowy.
- Swoją drogą, piękne, biblijne imię... Może życzyłby sobie pan, żebym do niej poszedł i odmówił razem z nią modlitwę? To jej nie uzdrowi, ale na pewno doda siły.
- Ja może i bym tego chciał, ale to zagorzała ateistka uczulona na wszystko, co związane z religią.
- Wielu ateistów nawraca się przed śmiercią.
- Nie Mary, ona ma powody, by nienawidzić Boga i negować jego istnienie.
- Skoro tak... Ale mimo wszystko pomodlę się teraz za to, by udało jej się przez to wszystko przejść z godnością i pogodą ducha.
- Pomodlę się razem z księdzem.
- Będzie mi niezmiernie miło. - Znów się uśmiechnął, tym razem nieco szerzej i obaj ułożyliśmy kolana na twardych, drewnianych klęcznikach.
Poczułem się znacznie lepiej, tak, jakby ktoś doczepił mi do ramion wielkie skrzydła, albo zrzucił z nich ogromny ciężar. Uderzyły mnie też z tego powodu wyrzuty sumienia, ale powtarzając szeptane przez księdza słowa, starałem się o tym nie myśleć.
***
Ściskając w dłoniach tekturowy kubek z gorącą kawą, znów wszedłem do sali Mary i usiadłem tuż obok bladego, wyraźnie zmartwionego teścia.
- Na pewno się nie napijesz?
- Na pewno. Nawet wody bym teraz nie przełknął - odpowiedział Mark i przetarł twarz dłonią. - Jak wyszedłeś, dzwoniła twoja mama. Courtney nie chce się położyć, cały czas płacze, że chce do mamy.
Zagryzłem dolną wargę i otworzyłem szeroko oczy, by powstrzymać cisnące się do nich łzy.
- Powinieneś teraz tam pojechać, przy tobie na pewno się uspokoi.
- Nie chcę zostawiać Mary.
- Ja z nią zostanę.
- A jak się obudzi, a mnie nie będzie i pomyśli, że się na nią wypiąłem, tak jak wtedy?
- Lekarz mówił, że będzie spać do rana. Poza tym chciałaby, żebyś skupił się teraz na Court, bo ona w tym momencie potrzebuje cię bardziej. Zadzwonię do ciebie, w razie gdyby się ocknęła, albo gdyby coś się stało - dodał, kładąc mi dłoń na ramieniu.
Ma rację, tu i tak na nic się nie przydam, a w domu przynajmniej pomogę córce, w końcu niedługo będzie miała tylko mnie.
Tylko mnie, Boże święty, jak to okropnie brzmi nawet niewypowiedziane.
- W porządku, zaraz zadzwonię do Shannona, żeby po mnie przyjechał. Ale wrócę tu z samego rana.
- Będę czekał. - Uśmiechnął się przyjaźnie i poklepał moje ramię. Pierwszy raz w życiu.
To jednak prawda, co mówią, tragedie faktycznie zbliżają do siebie ludzi.
- Na pewno się nie napijesz?
- Na pewno. Nawet wody bym teraz nie przełknął - odpowiedział Mark i przetarł twarz dłonią. - Jak wyszedłeś, dzwoniła twoja mama. Courtney nie chce się położyć, cały czas płacze, że chce do mamy.
Zagryzłem dolną wargę i otworzyłem szeroko oczy, by powstrzymać cisnące się do nich łzy.
- Powinieneś teraz tam pojechać, przy tobie na pewno się uspokoi.
- Nie chcę zostawiać Mary.
- Ja z nią zostanę.
- A jak się obudzi, a mnie nie będzie i pomyśli, że się na nią wypiąłem, tak jak wtedy?
- Lekarz mówił, że będzie spać do rana. Poza tym chciałaby, żebyś skupił się teraz na Court, bo ona w tym momencie potrzebuje cię bardziej. Zadzwonię do ciebie, w razie gdyby się ocknęła, albo gdyby coś się stało - dodał, kładąc mi dłoń na ramieniu.
Ma rację, tu i tak na nic się nie przydam, a w domu przynajmniej pomogę córce, w końcu niedługo będzie miała tylko mnie.
Tylko mnie, Boże święty, jak to okropnie brzmi nawet niewypowiedziane.
- W porządku, zaraz zadzwonię do Shannona, żeby po mnie przyjechał. Ale wrócę tu z samego rana.
- Będę czekał. - Uśmiechnął się przyjaźnie i poklepał moje ramię. Pierwszy raz w życiu.
To jednak prawda, co mówią, tragedie faktycznie zbliżają do siebie ludzi.
Mary:
Otworzyłam oczy i nie poczułam nic, żadnego bólu, żadnych mdłości, nie miałam nawet wrażenia, jakby ktoś lub coś rozrywało mi wnętrzności.
W pierwszej sekundzie pomyślałam, że jestem martwa, ale chwilę później zobaczyłam maszynę aplikującą morfinę. Odetchnęłam z ulgą; perspektywa zejścia z tego świata bez wcześniejszego wyznania miłości mężowi i pożegnania się z córkami była cholernie przerażająca.
Jednak po tym kojącym odczuciu przyszło kolejne, o wiele mniej przyjemne - sprzęt medyczny okazał się być jedyną rzeczą znajdującą się w moim otoczeniu.
Liczyłam, że na krzesłach zobaczę kogoś z rodziny; Jareda, tatę, Connie lub Elizabeth, a tymczasem nie ma tu nikogo.
Czy faktycznie przez ostatnie tygodnie byłam aż tak uciążliwa, że teraz nikt nie chce przy mnie być? Czyżbym zraziła do siebie wszystkich, całą rodzinę? Czy...
Moją myśl przerwał odgłos otwieranych drzwi; skierowałam wzrok w ich stronę i zobaczyłam Jareda.
Kiedy zorientował się, że wróciłam do żywych, z jego twarzy zniknął wyraz głębokiego smutku i zastąpił go czuły, szczery uśmiech. Najszczerszy, jaki unosił kąciki jego ust w ostatnich tygodniach.
- Mary, obudziłaś się! - W mgnieniu oka znalazł się przy moim łóżku i zrobił coś, czego nie robił od wielu, wielu dni: pocałował mnie. Czule i subtelnie. Tak, że przez moje ciało przeszła fala dreszczy.- Tak strasznie się bałem, że już nie odzyskasz przytomności.
- Nie tak łatwo mnie wykończyć, istoty pokroju kostuchy wciągam nosem - zażartowałam, co nie zdarzyło mi się już od dawien dawna i przesunęłam dłoń po twarzy męża. - Ogoliłeś się.
- Broda i ja mieliśmy małą sprzeczkę, doszło do rękoczynów. Niestety nie przeżyła.
Śmiałam się, ale tylko przez chwilę. Choć śmiech to najlepszy lekarz, szkoda na niego czasu, gdy ma się coś ważnego do powiedzenia i być może ostatnią okazję do rozmowy.
- Jared, muszę ci coś powiedzieć - oznajmiłam poważniejszym tonem, nie zdejmując palców z gładkiej skóry. - To, jak się zachowywałam, to, co mówiłam... chcę cię za to przeprosić. Może tego nie okazywałam, ale wciąż bardzo cię kocham, najbardziej na świecie i nie chcę cię już więcej krzywdzić.
- Wybaczam ci i też przepraszam. Oboje nawaliliśmy i to w równym stopniu, zdarza się nawet najlepszym, prawda?
- Prawda.
Nasze wargi znów się ze sobą złączyły, tym razem na dłużej.
Tak mogło być przecież przez cały ten czas, gdybym tylko nie postępowała jak ostatnia idiotka. Nie wiem, naprawdę nie wiem, czym zasłużyłam sobie na jego miłość...
- A tak w ogóle, to jak się czujesz? - zapytał, gdy się od siebie odkleiliśmy i zajął miejsce na krześle.
- Na razie nic nie czuję, zasługa morfiny i innych prochów, które zapewne mi podali. Ale jak tylko zacznie mnie coś boleć, to od razu ci powiem. Jesteś tu sam?
- Twój tata był tu całą noc, rano udało mi się go namówić na to, żeby pojechał do domu się przespać. W południe ma wrócić z Beth. Przyjdą też Shannon i mama. Jak Pullman zacznie dyżur, zapytam go, czy Courtney będzie mogła cię odwiedzić.
- No właśnie, jak ona to wszystko znosi?
- Nie najlepiej, ale staramy się ją cały czas pocieszać. - Wygiął usta w gorzkim uśmiechu.
To okropne, że Court musi przez to wszystko przechodzić. Powinna cieszyć się dzieciństwem, a nie zadręczać moim stanem. Jedyne pocieszenie stanowi dla mnie fakt, że za kilka lat nie będzie tego pamiętać. Mnie prawdopodobnie też nie.
- A Emily? Poinformowaliście ją w ogóle?
- Tak, zadzwoniłem dzisiaj rano do Tima. Mily przyleci tu najbliższym samolotem. Lily też o wszystkim wie i też tutaj będzie - dodał, odczytując bezbłędnie moje myśli. - Rano wynająłem prywatny samolot i zapłaciłem pilotowi za specjalny kurs do Paryża. Najpóźniej jutro będziesz miała tu swojego Karaluszka.
- Jesteś kochany.
- Przynajmniej tyle mogę dla ciebie zrobić. - Do jego smutnych oczu napłynęły łzy, a broda zadrżała.
- Tylko mi się tu teraz nie rozklejaj, Leto.
- Próbuję, ale to jest silniejsze ode mnie. Kocham cię i nie chcę cię stracić.
- I nie stracisz. Zawsze będę twoja, nawet gdy mnie tu nie będzie...
Po jego polikach popłynęły łzy, tak samo jak po moich. Ktoś obserwujący nas z boku mógłby to nazwać ckliwą, kiczowatą scenką, ale tym właśnie jest miłość - zbiorem ckliwych, kiczowatych scenek.
Otworzyłam oczy i nie poczułam nic, żadnego bólu, żadnych mdłości, nie miałam nawet wrażenia, jakby ktoś lub coś rozrywało mi wnętrzności.
W pierwszej sekundzie pomyślałam, że jestem martwa, ale chwilę później zobaczyłam maszynę aplikującą morfinę. Odetchnęłam z ulgą; perspektywa zejścia z tego świata bez wcześniejszego wyznania miłości mężowi i pożegnania się z córkami była cholernie przerażająca.
Jednak po tym kojącym odczuciu przyszło kolejne, o wiele mniej przyjemne - sprzęt medyczny okazał się być jedyną rzeczą znajdującą się w moim otoczeniu.
Liczyłam, że na krzesłach zobaczę kogoś z rodziny; Jareda, tatę, Connie lub Elizabeth, a tymczasem nie ma tu nikogo.
Czy faktycznie przez ostatnie tygodnie byłam aż tak uciążliwa, że teraz nikt nie chce przy mnie być? Czyżbym zraziła do siebie wszystkich, całą rodzinę? Czy...
Moją myśl przerwał odgłos otwieranych drzwi; skierowałam wzrok w ich stronę i zobaczyłam Jareda.
Kiedy zorientował się, że wróciłam do żywych, z jego twarzy zniknął wyraz głębokiego smutku i zastąpił go czuły, szczery uśmiech. Najszczerszy, jaki unosił kąciki jego ust w ostatnich tygodniach.
- Mary, obudziłaś się! - W mgnieniu oka znalazł się przy moim łóżku i zrobił coś, czego nie robił od wielu, wielu dni: pocałował mnie. Czule i subtelnie. Tak, że przez moje ciało przeszła fala dreszczy.- Tak strasznie się bałem, że już nie odzyskasz przytomności.
- Nie tak łatwo mnie wykończyć, istoty pokroju kostuchy wciągam nosem - zażartowałam, co nie zdarzyło mi się już od dawien dawna i przesunęłam dłoń po twarzy męża. - Ogoliłeś się.
- Broda i ja mieliśmy małą sprzeczkę, doszło do rękoczynów. Niestety nie przeżyła.
Śmiałam się, ale tylko przez chwilę. Choć śmiech to najlepszy lekarz, szkoda na niego czasu, gdy ma się coś ważnego do powiedzenia i być może ostatnią okazję do rozmowy.
- Jared, muszę ci coś powiedzieć - oznajmiłam poważniejszym tonem, nie zdejmując palców z gładkiej skóry. - To, jak się zachowywałam, to, co mówiłam... chcę cię za to przeprosić. Może tego nie okazywałam, ale wciąż bardzo cię kocham, najbardziej na świecie i nie chcę cię już więcej krzywdzić.
- Wybaczam ci i też przepraszam. Oboje nawaliliśmy i to w równym stopniu, zdarza się nawet najlepszym, prawda?
- Prawda.
Nasze wargi znów się ze sobą złączyły, tym razem na dłużej.
Tak mogło być przecież przez cały ten czas, gdybym tylko nie postępowała jak ostatnia idiotka. Nie wiem, naprawdę nie wiem, czym zasłużyłam sobie na jego miłość...
- A tak w ogóle, to jak się czujesz? - zapytał, gdy się od siebie odkleiliśmy i zajął miejsce na krześle.
- Na razie nic nie czuję, zasługa morfiny i innych prochów, które zapewne mi podali. Ale jak tylko zacznie mnie coś boleć, to od razu ci powiem. Jesteś tu sam?
- Twój tata był tu całą noc, rano udało mi się go namówić na to, żeby pojechał do domu się przespać. W południe ma wrócić z Beth. Przyjdą też Shannon i mama. Jak Pullman zacznie dyżur, zapytam go, czy Courtney będzie mogła cię odwiedzić.
- No właśnie, jak ona to wszystko znosi?
- Nie najlepiej, ale staramy się ją cały czas pocieszać. - Wygiął usta w gorzkim uśmiechu.
To okropne, że Court musi przez to wszystko przechodzić. Powinna cieszyć się dzieciństwem, a nie zadręczać moim stanem. Jedyne pocieszenie stanowi dla mnie fakt, że za kilka lat nie będzie tego pamiętać. Mnie prawdopodobnie też nie.
- A Emily? Poinformowaliście ją w ogóle?
- Tak, zadzwoniłem dzisiaj rano do Tima. Mily przyleci tu najbliższym samolotem. Lily też o wszystkim wie i też tutaj będzie - dodał, odczytując bezbłędnie moje myśli. - Rano wynająłem prywatny samolot i zapłaciłem pilotowi za specjalny kurs do Paryża. Najpóźniej jutro będziesz miała tu swojego Karaluszka.
- Jesteś kochany.
- Przynajmniej tyle mogę dla ciebie zrobić. - Do jego smutnych oczu napłynęły łzy, a broda zadrżała.
- Tylko mi się tu teraz nie rozklejaj, Leto.
- Próbuję, ale to jest silniejsze ode mnie. Kocham cię i nie chcę cię stracić.
- I nie stracisz. Zawsze będę twoja, nawet gdy mnie tu nie będzie...
Po jego polikach popłynęły łzy, tak samo jak po moich. Ktoś obserwujący nas z boku mógłby to nazwać ckliwą, kiczowatą scenką, ale tym właśnie jest miłość - zbiorem ckliwych, kiczowatych scenek.
***
Im dłużej byłam przytomna, tym większy ból czułam, jednak gdy tylko zobaczyłam Courtney i poczułam jej ramiona na swoim ciele, przestałam zwracać na niego uwagę. Jej obecność znieczuliła mnie lepiej niż najsilniejsza morfina, rozweseliła bardziej od najlepszej marihuany.
- Moje serduszko kochane. - Przycisnęłam wargi do czubka jej głowy i zacisnęłam mocno powieki.
- Bałam cię o ciebie - powiedziała troskliwym tonem.
- Naprawdę?
- Yhy.
- Niepotrzebnie, nic mi nie jest - skłamałam z niezbyt szczerym uśmiechem.
To okrutne utrzymywać dziecko w fałszywym przekonaniu, że wszystko jest dobrze, ale jeszcze większym okrucieństwem byłoby narażać je na jeszcze większe cierpienie.
Wczoraj Courtney najadła się wystarczająco dużo stresu, dziś chcę jej to wynagrodzić, choćbym miała udawać i kłamać jak najęta.
- Musia, a chcesz zobaczyć, jak pięknie tancuję?
- Pewnie, że chcę.
- To pać! - Odsunęła się od łóżka, poprawiła różową tutu i zaczęła wirować na środku sali.
Jared usiadł na brzegu materaca i złapał mnie za rękę. Oboje patrzyliśmy, jak nasza córka próbuje odtwarzać prosty układ, który podpatrzyła w telewizji. Ja dodatkowo maskowałam narastający ból.
Udało się ukryć go przed małą, ale nie przed Jaredem; natychmiast wyczuł, że coś jest nie tak i przestał zwracać uwagę na Court, skupił ją na mnie.
- Zawołać lekarza?
- Nie, wytrzymam.
- Na pewno?
Skinęłam twierdząco głową, zaciskając mocno zęby.
Dla mojego aniołka, mojej małej tancereczki wytrzymam wszystko.
- Moje serduszko kochane. - Przycisnęłam wargi do czubka jej głowy i zacisnęłam mocno powieki.
- Bałam cię o ciebie - powiedziała troskliwym tonem.
- Naprawdę?
- Yhy.
- Niepotrzebnie, nic mi nie jest - skłamałam z niezbyt szczerym uśmiechem.
To okrutne utrzymywać dziecko w fałszywym przekonaniu, że wszystko jest dobrze, ale jeszcze większym okrucieństwem byłoby narażać je na jeszcze większe cierpienie.
Wczoraj Courtney najadła się wystarczająco dużo stresu, dziś chcę jej to wynagrodzić, choćbym miała udawać i kłamać jak najęta.
- Musia, a chcesz zobaczyć, jak pięknie tancuję?
- Pewnie, że chcę.
- To pać! - Odsunęła się od łóżka, poprawiła różową tutu i zaczęła wirować na środku sali.
Jared usiadł na brzegu materaca i złapał mnie za rękę. Oboje patrzyliśmy, jak nasza córka próbuje odtwarzać prosty układ, który podpatrzyła w telewizji. Ja dodatkowo maskowałam narastający ból.
Udało się ukryć go przed małą, ale nie przed Jaredem; natychmiast wyczuł, że coś jest nie tak i przestał zwracać uwagę na Court, skupił ją na mnie.
- Zawołać lekarza?
- Nie, wytrzymam.
- Na pewno?
Skinęłam twierdząco głową, zaciskając mocno zęby.
Dla mojego aniołka, mojej małej tancereczki wytrzymam wszystko.
***
Drzwi się zamknęły, głos Courtney słychać było już tylko z oddali, a usta napełniły się krwią. Jak wampir wstający z trumny, oderwałam się sztywno od poduszki i wskazałam dłonią na niedużą, plastikową miednicę leżącą pod łóżkiem.
Za pomocą oczu starałam się wyrazić prośbę o zrobienie tego szybko, Jared odczytał ją bezbłędnie. Dzięki niemu pozbyłam się krwi z przegryzionej wargi w ciągu kolejnych dwóch sekund; gdybym ją połknęła, tylko zwiększyłabym pulsujący w trzewiach ból.
- Wołam lekarza.
- Nie! - Złapałam go mocno za nadgarstek. Spojrzał na mnie pytająco. Zna mnie na tyle dobrze, by wiedzieć, że kiedy zagryzam usta aż do krwi, coś boli mnie bardziej niż zwykle i potrzebna jest mi pomoc. - Jeszcze nie - dodałam na tyle spokojnie, na ile mogłam sobie w tej sytuacji pozwolić.
Dlaczego to musi tak cholernie boleć? Czemu ulga trwa tak krótko, a ból zdaje się nie mieć końca?
Nie, Mary, nie użalaj się teraz nad sobą! Zaciśnij zęby, weź się w garść i powiedz, to co masz powiedzieć, drugiej okazji może nie być.
- Cze... - zaczął, jednak zaraz mu przerwałam.
- Najpierw coś ci powiem. W sypialni, w komodzie, w ostatniej szufladzie jest zeszyt. Zwykły, mały notes. Rozpoznasz go od razu. Chcę, żebyś go przeczytał, dzisiaj, albo jutro, albo nawet za rok, nieważne kiedy, chodzi o to, byś zapoznał się ze wszystkim, co tam napisałam i dał to Courtney po mojej śmierci, gdy uznasz to za stosowne. - Mówienie sprawiało mi coraz większą trudność. Słowa nie chciały łączyć się w zdania, jakoby przede mną uciekały, śmiejąc się złośliwie. Fale wymiocin podchodziły co rusz do gardła, tylko czekając na moment, by się wydostać na powierzchnie. A śliny było za dużo, zupełnie jakby ślinianki miały poważny przeciek.
Jared chciał coś powiedzieć, ale uciszyłam go jednym ruchem ręki.
- Na razie nic nie mów, wezwij lekarza, bo dłużej już tego nie wytrzymam.
Trzęsąc się jak galareta na środku stołu, wcisnął guzik przywołujący personel, czego sama nie byłam w stanie zrobić i wyszedł z sali, licząc na to, że wtedy ktoś szybciej zareaguje.
Znosi to wszystko znacznie gorzej niż myślałam, cierpi niemal tak samo jak ja, a może i nawet bardziej.
Byłam taka głupia, myśląc, że odsuwaniem go od siebie coś wskóram, tak naprawdę tylko go tym osłabiłam, zniszczyłam bardziej niż zrobiłaby to moja śmierć.
Śmierć, z całą pewnością na nią zasługuję. Niech przyjdzie teraz, niech zabierze mnie z tego świata, zanim skrzywdzę Jareda jeszcze bardziej, niech utuli mnie w swoich ramionach teraz, kiedy to nasze małżeństwo znów jest silne i nie mamy już sobie czego wybaczać. Te...
Nie, przecież jeszcze nie zobaczyłam Emily i Lily! Nie pożegnałam się z nimi!
- Błagam, niech to nie będzie już, niech to nie będzie już...
................................
- Pisząc część Mary, niemiłosiernie żałowałam tego, że nie zdecydowałam się na narrację trzecioosobową, byłoby mi o wiele łatwiej to wszystko opisać. Teraz mogę mieć tylko nadzieję, że Wam lepiej się to czytało, niż mi pisało.
- Z góry przepraszam za ewentualne literówki - uroki posiadania starej, ledwo działającej klawiatury - i proszę, by w razie wyłapania jakichś, dać mi znać, bym mogła je poprawić.
- Korzystając z okazji, chciałabym serdecznie podziękować za spełnienie mojej prośby spod poprzedniego rozdziału, to dla mnie naprawdę wiele znaczy. Nawet nie wiecie, jak wiele.
Za pomocą oczu starałam się wyrazić prośbę o zrobienie tego szybko, Jared odczytał ją bezbłędnie. Dzięki niemu pozbyłam się krwi z przegryzionej wargi w ciągu kolejnych dwóch sekund; gdybym ją połknęła, tylko zwiększyłabym pulsujący w trzewiach ból.
- Wołam lekarza.
- Nie! - Złapałam go mocno za nadgarstek. Spojrzał na mnie pytająco. Zna mnie na tyle dobrze, by wiedzieć, że kiedy zagryzam usta aż do krwi, coś boli mnie bardziej niż zwykle i potrzebna jest mi pomoc. - Jeszcze nie - dodałam na tyle spokojnie, na ile mogłam sobie w tej sytuacji pozwolić.
Dlaczego to musi tak cholernie boleć? Czemu ulga trwa tak krótko, a ból zdaje się nie mieć końca?
Nie, Mary, nie użalaj się teraz nad sobą! Zaciśnij zęby, weź się w garść i powiedz, to co masz powiedzieć, drugiej okazji może nie być.
- Cze... - zaczął, jednak zaraz mu przerwałam.
- Najpierw coś ci powiem. W sypialni, w komodzie, w ostatniej szufladzie jest zeszyt. Zwykły, mały notes. Rozpoznasz go od razu. Chcę, żebyś go przeczytał, dzisiaj, albo jutro, albo nawet za rok, nieważne kiedy, chodzi o to, byś zapoznał się ze wszystkim, co tam napisałam i dał to Courtney po mojej śmierci, gdy uznasz to za stosowne. - Mówienie sprawiało mi coraz większą trudność. Słowa nie chciały łączyć się w zdania, jakoby przede mną uciekały, śmiejąc się złośliwie. Fale wymiocin podchodziły co rusz do gardła, tylko czekając na moment, by się wydostać na powierzchnie. A śliny było za dużo, zupełnie jakby ślinianki miały poważny przeciek.
Jared chciał coś powiedzieć, ale uciszyłam go jednym ruchem ręki.
- Na razie nic nie mów, wezwij lekarza, bo dłużej już tego nie wytrzymam.
Trzęsąc się jak galareta na środku stołu, wcisnął guzik przywołujący personel, czego sama nie byłam w stanie zrobić i wyszedł z sali, licząc na to, że wtedy ktoś szybciej zareaguje.
Znosi to wszystko znacznie gorzej niż myślałam, cierpi niemal tak samo jak ja, a może i nawet bardziej.
Byłam taka głupia, myśląc, że odsuwaniem go od siebie coś wskóram, tak naprawdę tylko go tym osłabiłam, zniszczyłam bardziej niż zrobiłaby to moja śmierć.
Śmierć, z całą pewnością na nią zasługuję. Niech przyjdzie teraz, niech zabierze mnie z tego świata, zanim skrzywdzę Jareda jeszcze bardziej, niech utuli mnie w swoich ramionach teraz, kiedy to nasze małżeństwo znów jest silne i nie mamy już sobie czego wybaczać. Te...
Nie, przecież jeszcze nie zobaczyłam Emily i Lily! Nie pożegnałam się z nimi!
- Błagam, niech to nie będzie już, niech to nie będzie już...
................................
- Pisząc część Mary, niemiłosiernie żałowałam tego, że nie zdecydowałam się na narrację trzecioosobową, byłoby mi o wiele łatwiej to wszystko opisać. Teraz mogę mieć tylko nadzieję, że Wam lepiej się to czytało, niż mi pisało.
- Z góry przepraszam za ewentualne literówki - uroki posiadania starej, ledwo działającej klawiatury - i proszę, by w razie wyłapania jakichś, dać mi znać, bym mogła je poprawić.
- Korzystając z okazji, chciałabym serdecznie podziękować za spełnienie mojej prośby spod poprzedniego rozdziału, to dla mnie naprawdę wiele znaczy. Nawet nie wiecie, jak wiele.
Akurt słuchałam Alibi kiedy zaczęłam czytać i powiem ci że ryczałam jak bóbr czytając obie części. Nadal nie mogę oswoić się z myślą, że to już koniec,że Mary umiera, że zbliżamy się do końca opowiadania. Scena w kaplicy - czasami dobrze jest się wyspowiadać komuś zupełnie obcemu pomaga o wiele lepiej niż rozmowa z bliskimi. Rozdział oczywiście wspaniały! Ale bardzo wzruszający. No nic ja nadal będę wierzyć, że jakimś cudem ją uratujesz i będą z Jaredem żyć długo i szczęśliwie.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam! I powinnaś na górze dopisać, że potrzebne będą husteczki
Szczerze powiedziawszy, nie spodziewałam się, że kogokolwiek ten rozdział wzruszy. Nie patrzyłam na niego w takich kategoriach, ale to mimo wszystko spory komplement, nie będę ukrywać :)
UsuńBardzo się cieszę, że Ci się spodobał i również pozdrawiam.
Witam również i tutaj po dłuższej przerwie. :D
OdpowiedzUsuńPseudo-wakacje są, więc można zacząć nadrabiać! Na początku Ci zaznaczę, że wybrałaś fajny tytuł, nie wiem czym, ale te kalosze mnie urzekły. :P
Tak czytając kolejne linijki rozdziałów, doszłam do wniosku, że my, kurcze, faktyczne zbliżamy się do końca. I kurcze szkoda. Gawd, tyle czasu. Taka historia. Ale najważniejsze, że i ona doczeka się swojego końca. I nawet jeżeli nie czytają tego teraz tłumy, to większość zdecydowanie powinna Cię podziwiać, za to, że tak ładnie rozwinęłaś styl, rozrysowałaś piękną fabułę, poświęciłaś temu tyle czasu i dałaś radę dociągnąć to do końca.
Dobra, ale teraz przejdźmy do rozdziału. :D
Tak nawiązując do ostatniego, to ten wirujący sufit i tańcząca podłoga coś zapowiadały, ale w sumie w pierwszej chwili nie przyszedł mi do głowy fakt, że ona umiera. Bo nie zorientowałam się w ogóle, że to naprawdę koniec. Myślałam, że znowu zemdlała, a tu nie.
I tak Ci powiem, że czytając to miałam autentycznie łzy w oczach. Opisujesz tak w sumie tragedię, ale nie przegięłaś. Co rozumiem przez „przegiąć”? Jakieś wielkie załamanie. Nie to, że nie powinno go tutaj być, tyle tylko, że udało Ci się to zgrabnie napisać i opisać i czytając można poczuć smutek Jareda, to, jak cierpi i ten jego żal i rozgoryczenie. Urazę do całego świata i do siebie. Mam tylko skrytą nadzieję, że nie będzie obwiniał się do końca? Fakt, przeginali trochę kłócąc się, ale czy to faktycznie miało wpływ na taki szybki postęp choroby? Zresztą Mary już i tak chyba całkiem długo żyje, prawda?
Przy okazji, póki pamiętam, to Cię spytam: pisząc to, dokształcałaś się jakoś specjalnie o tych wszystkich chorobach (raku głównie) czy może wybrałaś akurat tak, bo wiedziałaś jak to opisać?
To „maksymalnie tydzień” mnie zabiło, bo mam wrażenie, że kiedy wspomniałaś, że może w ogóle nie opiszesz śmierci Mary, to będzie wyglądać tak, że ona zobaczy się z tymi wszystkimi ważnymi dla niej ludźmi i napiszesz, że chociaż przed śmiercią cieszy się, że mogła ich zobaczyć i że mimo nieustającego bólu czuje się cudownie i tak to zakończysz? No nie wiem, jestem straszliwie ciekawa jak to będzie wyglądać. :D
To, że Jay poszedł do kapliczki – ok. Nie myślałam w sumie, że on miał jej to wszystko aż tak za złe, no bo: TWOJA ŻONA UMIERA, A TY NADAL MYŚLISZ O WŁASNYCH EGOISTYCZNYCH POTRZEBACH, CZŁOWIEKU, HALO.
Okay, lepiej. Kolejne: Jay jakby się nawrócił na sekundę, ale jak to samo zrobi Mary to… nah, nie będzie mi to do niej pasować. Tak sobie piszę i mam nadzieję, że zachowasz jej twardy charakter do końca? Znaczy, to będzie dziwne, bo ona umiera i na pewno ją też to, chociaż minimalnie, boli, ale takie nawrócenie się przed końcem by mi nie odpowiadało, to takie jakby… nie w jej stylu?
Teraz tak trochę nie wiem: bo dzieci się przejęły, ale Mary powiedziała Court, że nic jej nie jest – jak w końcu? Dzieci wiedzą, że Musia umiera czy dzieci żyją w niewiedzy póki co?
UsuńNie wiem czy bardziej boli mnie fakt, jak Jared to przeżyje, czy jak przeżyją to dzieci, ale chyba jednak dzieci bardziej mi szkoda, że nie będą miały przy sobie matki. ;_;
Ooo, Mary powiedziała Jayowi o zeszycie. Powiem Ci, że ten zeszycik mi totalnie z głowy wyleciał. I to mi znowu tworzy nowe scenariusze co do końca!
Trochę mnie znowu sparaliżowało, jak Mary powiedziała „błagam, niech to nie będzie już, niech to nie będzie już…”, bo ona autentycznie jest przygotowana na śmierć i mnie to jakoś boli, ale przecież ona musi zdążyć pożegnać się z Emily i Lily, bo do końca jeszcze trochę zostało, więc raczej teraz nie zejdzie, prawda? ;_; To jest najgorsze, tak samo, gdy oglądasz już jakiś zakończony serial, to gdy główny bohater znajduje się w niebezpieczeństwie, to wiesz, że nie umrze, bo są jeszcze odcinki, sporo odcinków. Chyba, że to Gra o Tron, to zmienia postać rzeczy? xD
Dobrze, takim dziwnym akcentem chyba to zakończę. I cierpliwie poczekam na kolejny i na, mam nadzieję, rozmowę Mary ze wszystkimi i powiedzeniu, że ich kocha i żeby dalej żyli i żeby byli szczęśliwi, bo ona nadal jest w ich serduszkach czy coś. :c
Dlaczego w trzecioosobówce byłoby to łatwiej napisać? Ja tego nigdy nie zrozumiem. xP
Oki doki, pozdrawiam i dawaj Nam tutaj kolejny. <3
Jestem wstrząśnięta i zmieszana, nie spodziewałam się Ciebie tutaj, a tu proszę, niespodzianka!
UsuńMoja mama tak zawsze mówi i uznałam, że to dosyć fajne zdanie. Faktycznie ma w sobie jakiś urok.
Sama się za to podziwiam, poważnie. Nie sądziłam, że to skończę, że będzie to takie długie i że nie rzucę tego w kąt po tych wszystkich przejawach złośliwości. A co do stylu, kiedy przypominam sobie pracę nad pierwszymi rozdziałami, w życiu bym nie pomyślała, że kiedyś będę pisać dłuższe opisy. Ostatnio wpadł mi w ręce zeszyt z rozdziałami MWADG od 50 do 77 bodajże. W każdym razie wtedy już zaczynałam stosować te bardziej rozbudowane opisy, ale były one bardzo nieporadne. Teraz są mniej nieporadne, ale to nadal nie jest poziom, jaki chcę uzyskać.
Cieszę się, że wspominasz o tym braku przegięcia, bo właśnie na tym mi zależało. Generalnie miewam tendencję do przesady i tekst przez to staje się wybitnie kiczowaty (przykład to końcówka pierwszego akapitu z perspektywy Mary), a tego chciałam uniknąć. Pokazać cierpienie, ale nie przesadzić. Cieszę się, że w Twoim odczuciu mi się to udało :)
Jared uważa, że te kłótnie pogorszyły sprawę, ale tak wcale nie musiało być. Człowiek w takiej sytuacji wyolbrzymia swoje winy.
Trzy bliskie mi osoby umarły na raka. Widziałam ich zachowania, orientowałam się mniej więcej w objawach i formach leczenia. Tu i tak pokazałam chorobę w bardzo łagodny sposób.Może się nawet wydać, że w zbyt łagodny, ale to opowiadanie obyczajowe, a takowe rządzą się własnymi prawami. Gdybym pisała dramat, to wszystko wyglądałoby zupełnie inaczej.
Dobrze, że jesteś ciekawa, bardzo dobrze :D
Przez chwilę nie miałam pojęcia, co masz na myśli, pisząc o tym nawróceniu, ale teraz domyślam się, że chodzi Ci o Boga. Mam rację?
Jeśli tak, to Jared już wszystko ładnie wyjaśnił :)
Dzieci wiedzą to, że Mary jest w szpitalu, nic więcej.
Dlaczego w trzeciej osobie byłoby łatwiej? Bo byłabym wtedy osobą obserwującą Mary i opisującą jej zachowanie i uczucia, a tak muszę stać się na chwilę Mary, poczuć to, co czuje ona i przelać to w słowa. Jako poboczny obserwator mogłabym sobie pozwolić na odrobinę dystansu, w pierwszej osobie nie mogę tego zrobić. Muszę cały czas pamiętać o emocjach, tu nie ma miejsca na suche zdania - łatwo o przesadę. Pisanie w pierwszej osobie wymaga ogromnego zaangażowania, empatii. Myślę, że w tym przypadku powiesiłam sobie poprzeczkę zbyt wysoko, ale robię co mogę, by jej nie strącić. Z jakim skutkiem? To już nie mnie oceniać.
Trochę namieszałam, ale mam nadzieję, że rozumiesz, o co mi chodzi :)
Również pozdrawiam i dziękuję za ten niespodziewany komentarz <3
Jednak dalej się łudzę, że to się dobrze skończy i Mary przeżyje i wszystko będzie dobrze... taka piękna historia i tak by się skończyła..
OdpowiedzUsuńMoże jednak Mary nie umrze?
Wszystko okaże się w swoim czasie... ;)
UsuńBoooże taki smutny rozdział ;( siedziałam, czytałam i miałam łzy w oczach. Niech Mary nie umiera!
OdpowiedzUsuń"Wszystko okaże się w swoim czasie..." - czyżbyś chciała nas strollować i na koniec okazałoby się że Mary i Jared nigdy się nie spotkali i że Mary była na jakimś dobrym haju? :D No ciekawa jestem jak to jednak będzie. Czekam z niecierpliwością na kolejny i pozdrawiam! :D
Cieszę się, że rozdział wzbudził właśnie takie emocje. Jak napisałam gdzieś wyżej, nie sądziłam, że będzie jednym z tych, które sprawią, że czytelnik będzie miał łzy w oczach, więc tym bardziej jest mi miło :)
UsuńNic teraz nie zdradzę, musisz wykazać się odrobiną cierpliwości :)
Również pozdrawiam.
Chciałam skomentować oba rozdziały w jednym, żeby już się nie rozdrabniać i nie robić zamieszania. Ale w głowie siedzi mi teraz tylko ten ostatni rozdział. Przez cały czas kiedy go czytałam, przechodziły mnie dreszcze i za gardło trzymało wzruszenie. Nie wiem jak Ty to zrobiłaś, ale sprawiłaś, że zrobiło mi się Mary żal. Tak zwyczajnie i po ludzku. Nie chcę sobie nawet wyobrażać, przez co ona przechodzi. Przez co przechodzi Jared i wszyscy ich bliscy. To okrutne widzieć jak najbliższa ci osoba umiera na twoich oczach, jak nie możesz nic zrobić, żeby jej pomóc, żeby sprawić, iż dłużej z tobą będzie. Nie, nie kocham Mary, ale strasznie mi jej szkoda na ten sam koniec. Bo to już koniec. Może nie umrze w kolejnym rozdziale, ale z pewnością wkrótce. Zostawi całą rodzinę.
OdpowiedzUsuńTragedia zbliża ludzi. Piękne, ale strasznie smutne. Cały ten rozdział był tak smutny, jak chyba jeszcze żaden inny i nigdy nie czułam tak silnych emocji, które niemal przyprawiły mnie o łzy. Znasz mnie, pamiętasz co pisałam o Mary. Więc chyba widzisz, jak umiejętnie to napisałaś, skoro tak zagorzały człowiek jak ja potrafi na koniec napisać, że żal mi Mary.
Żeby nie było napiszę coś jeszcze. Rozwalił mnie "wujek Milka". W sumie Tomo jest słodki jak Milka.
"Ale nie zrobiłem tego, bo jestem pieprzonym szajbusem który nie potrafi kontrolować swoich emocji, zwłaszcza tych megatywnych." Jak to do mnie pasuje. Przyjęcie urodzinowe Scotty'ego musiało być niezłe. Ogólnie młody Leto jest niezły. Ale ja nadal czekam na Shannoneksa. Pamiętam, że mówiłaś mi, że jeszcze będzie coś o nim prawda? Chociaż ten koleś w realu mnie irytuje (jedyne co u niego nadal lubię to jego gra na perkusji), to w opowidaniach mam do niego nadal straszną słabość.
Pozdrawiam i czekam na kolejny rozdział:)
Sama nie wiem, jak ja to zrobiłam. Jestem w naprawdę ciężkim szoku, bo byłam pewna, że raczej nigdy nie poczujesz żalu względem Mary, a tu proszę, takie zaskoczenie. Chyba mogę być z siebie dumna :D
UsuńSzczerze mówiąc, część Jareda pisało mi się bardzo sprawnie i szybko, nie miałam z nią większych problemów, gorzej było z częścią Mary. Byłam pewna, że nie wyjdzie z niej nic dobrego, ale może jestem dla siebie zbyt surowa.
Wujek Milka przyszedł mi do głowy podczas pisania, od tak, naturalnie, więc uznałam, że trzeba go tam zostawić :).
Do mnie też. Chyba wielu ludzi ma ogromny problem z tym, by kontrolować silne, negatywne emocje.
Tak, będzie, za kilka rozdziałów :).
Mnie w realu irytuje każdy członek tego zespołu, ale opowiadania to nie rzeczywistość, trzeba na nie patrzeć w zupełnie inny sposób :).
Również pozdrawiam i kolejny rozdział postaram się dodać w pierwszej połowie lipca :).
Jejć, dopiero teraz mam czas nadrobić opowiadanie. Ostatnio byłam tu pod koniec kwietnia! Strasznie mi się dłużylo, tak bardzo chciałam dotrzeć do bierzacych odcinków... Ale na szczęście obrona za mną, studia the end więc w spokoju i z czysta przyjemnością mogę czytać Twoje opowiadanie ;) strasznie się cieszę no i lecę do czytania! :D
OdpowiedzUsuńNo to w takim razie serdecznie gratuluję! :)
UsuńChyba dopiero teraz do mnie doszło, że powoli zbliżamy się do końca i co tu będę ukrywać, trochę mi smutno.
OdpowiedzUsuńPrzez cały rozdział płakałam. Tak jak na początku w ogóle nie lubiłam Mary, tak teraz ją uwielbiam i nie chcę, żeby umierała. Nie zasługuje na to. Tak samo jak nie zasługuje na to Jared, mała Courtney i Emily. Ciągle się łudzę, że nastąpi jakiś cud, Mary wyzdrowieje i wszyscy będą żyli długo i szczęśliwie, jednak wiem, że tak się nie stanie przez co jeszcze bardziej mi smutno. Ogólnie przepraszam, ale nie potrafię komentować, ale oby do następnego ;)
Mi również. Mimo iż pisanie tego opowiadania nie zawsze było miłe i przyjemne, będzie mi go brakowało.
UsuńŁzy to dla mnie zawsze największy komplement, taki najpiękniejszy. I nie ukrywam, że fakt, iż przekonałaś się do Mary, też w jakimś stopniu łechce moje "autorskie" ego. To miłe uczucie przekonać kogoś do postaci, którą samemu się uwielbia :).
Nie przepraszaj, nie masz za co. Jestem ogromnie wdzięczna za to, że podzieliłaś się swoimi odczuciami, to naprawdę wiele dla mnie znaczy :)
Bardzo silnie emocjonalnie rozdział. I aż nie wiem co napisać, bo aż nie chce mi się wierzyć, że Mary może odejść, ale przecież widać wręcz czarno na białym, że... koniec jest nieuchronny. Smutno mi się zrobiło jak cholera, chyba za bardzo wczułam się w ten rozdział i za bardzo zżyłam się z tym opowiadaniem. I z tą mega czasami irytującą Mary. Ughh.... Jestem ciekawa, co Mary przechowuje w tym zeszyciku. Najpiękniejsze wspomnienia? Listy pożegnalne?
OdpowiedzUsuńA Jared... Jest dla siebie za surowy. Obwinia się, chociaż z drugiej strony nie dziwię się tej reakcji. Jest taka... niepoprawna, bezpodstawna, ale całkiem normalna. Kocha ją i czuje się winny. Miłość jest ciężka.
Jestem ciekawa, co nas czeka i jak to wszystko opiszesz... Aż się boję, no...
Ściskam ;*
Mnie akurat bardzo cieszy to Twoje wczucie się w rozdział i zżycie z bohaterami. Bo co to by była za przyjemność i satysfakcja, gdyby czytelnik miał do postaci i tego, co się z nimi dzieje, stosunek bardzo obojętny? Żadna.
UsuńTen zeszyt to notatki, które Mary robiła przez ostatnie miesiące po to, by Courtney mogła je przeczytać, kiedy będzie nieco starsza i zobaczyć, jaka była jej matka. Co czuła, jaka była, jak wyglądał jej wewnętrzny świat.
Tak, też uznałam, że takie obwinianie samego siebie będzie jak najbardziej naturalne w przypadku Jareda.
Szczerze mówiąc, sama nie wiem, jak opiszę dalsze wydarzenia. Prawdę powiedziawszy, każdy kolejny rozdział jest dla mnie zaskoczeniem, bo mój styl ewoluuje, często gęsto zaskakuję samą siebie formą tekstu. Mam tylko nadzieję, że będzie to w miarę strawne :)
Perf rozdział, wydaje mi się, że jeden z lepszych. W ogóle nigdy bym nie przypuszczała, że kiedyś popłacze się podczas czytania fikcyjnego opowiadania, a tu jednak coś we mnie pękło i płakałam jak głupia, bo nie wierzę, że to wszystko się już kończy, że to na prawdę będzie juz koniec tego opowiadania
OdpowiedzUsuńDziękuję serdecznie, miło mi czytać taką opinię. Łzy to dla mnie jeszcze większy komplement, zwłaszcza od osoby, która zwykle przy takich tworach nie płacze.
UsuńNo niestety, taka kolej rzeczy, wszystko się kiedyś kończy.
Ten rozdział ścisnął mnie za serce. Leżę w łóżku a łzy samowolnie lecą z oczu. Piszesz na prawdę świetnie. Aż czasem żałuję, że nie ma wersji książkowej :P
OdpowiedzUsuńBardzo mi miło, dziękuję :).
UsuńGdyby to była książka, krytycy zjedliby mnie żywcem, więc ja nie żałuję :D
Kiedy pojawi się kolejny rozdział? :)
OdpowiedzUsuńByć może w przyszłym tygodniu, ale niczego nie obiecuję :)
UsuńCzekamy na kolejny rozdział ♡
OdpowiedzUsuń