04.03.2021
Status archiwalnego bloga - siedemdziesiąt cztery rozdziały.

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

164. Zasłużyłam sobie na to

Mary:


    Zacisnęłam dłoń na zimnej klamce i, najciszej jak tylko się dało, zamknęłam drzwi pokoju Courtney. Równie ostrożnie pokonałam wszystkie stopnie schodów; na ostatnim standardowo poczułam silne mdłości.
Kilka głębokich oddechów, zaciśnięcie zębów i wszystko wróciło do normy, a ja mogłam wracać do czekającej w salonie Elizabeth.
- Przepraszam, że tak długo, ale Courtney, kiedy nie ma Jareda, robi się strasznie marudna - wytłumaczyłam się żonie ojca i już miałam zamiar siadać, gdy ta wstała z fotela.
- Nie szkodzi i tak muszę się już zbierać.
- Tak szybko?
- Tak. Octavia ma jutro egzamin na prawo jazdy i obiecałam, że jeszcze dzisiaj z nią trochę pojeżdżę. - Beth ruszyła w stronę wyjścia, a ja za nią.
Z uwagą obserwowałam, jak powoli zakłada kremowe buty na wysokim obcasie i sięga po torebkę w tym samym kolorze. Nie jest ani trochę podobna do mamy, ma zupełnie inny typ urody i usposobienie.
Torebka dopasowana do butów, buty zbliżone odcieniem do żakietu, guziki żakietu w tej samej kolorystyce co biżuteria; Elizabeth to rasowa perfekcjonistka ceniąca sobie harmonię, dla której wszystko musi mieć swój porządek, mama była zupełnie inna - uwielbiała kontrasty, łączenie z pozoru zupełnie niepasujących do siebie elementów, była spontaniczna, nieco roztrzepana i nad wyraz kreatywna, stuprocentowa artystka, która jednocześnie znakomicie sprawdzała się w roli żony i matki. A przynajmniej taką ją zapamiętałam i taki obraz pielęgnowałam w swojej pamięci przez ostatnich trzydzieści lat.
- Gdybyś potrzebowała kiedyś rozmowy, dzwoń. Zawsze znajdę dla ciebie czas.
- Będę pamiętać. - Uśmiechnęłam się uprzejmie i otworzyłam szybko drzwi. Beth musnęła wargami mój lewy polik i pewnym, kobiecym krokiem opuściła nasz dom - mama ruszała się zupełnie inaczej, bardziej dziewczęco niż kobieco, subtelnie aniżeli zmysłowo.
Te wszystkie różnice upewniają mnie w tym, że mój ojciec ożenił się z nią z miłości, a nie, jak robi to wielu wdowców, dlatego, że widział w niej swoją utraconą ukochaną.
    Westchnęłam głęboko i przekręciłam wszystkie zamki, pamiętając o wyciągnięciu klucza, by Jared, kiedy już wróci z gali, mógł bez problemu dostać się do domu.
Jared, to właśnie on zaaranżował dzisiejsze odwiedziny Beth, jestem tego na sto procent pewna. Pewnie chciał, by użyła na mnie swoich psychologicznych sztuczek, wyciągnęła ze mnie to, dlaczego zachowuje się tak, jak się zachowuję i pomogła oswoić się z sytuacją. To było aż nazbyt oczywiste, bo nigdy wcześniej Eli nie wpadała do nas ot tak, niby na babskie pogaduszki. Owszem, lubimy się, wymieniamy ze sobą uwagi na temat dzieci, dzielimy się przepisami, spotykamy na uroczystościach rodzinnych czy weekendowych obiadach, ale nasze relacje nie są aż tak zażyłe, by wpadać do siebie na kawkę i plotki bez wcześniejszej zapowiedzi. To mi śmierdziało na kilometr drobnym spiskiem, ale nie dałam po sobie poznać, że czegokolwiek się domyślam. Zgrabnie zmieniałam temat, kiedy czułam, że Beth zaczyna poddawać mnie psychoanalizie, albo kiedy rozmowa schodziła na moje podejście do choroby.
Nie mam tego Jaredowi za złe, wręcz przeciwnie. To inteligentny facet, doskonale widzi, jak bardzo się zmieniłam, jak zmieniła mnie choroba i za wszelką cenę próbuje mi pomóc. Nie wie jednak najważniejszego - to wszystko to jeden wielki blef. Owszem, ból daje mi się we znaki, ale nie do tego stopnia, by robić ze mnie podłą sukę, która czepia się dosłownie wszystkiego, to zachowanie to tylko poza, gra aktorska, której sam mnie nauczył.
Kiedy w lutym, tuż po rocznicy naszego ślubu, znów nie byłam w stanie mu się oddać, a w jego oczach dostrzegłam ogromną frustrację, a następnie ból, kiedy to wypluwałam z siebie kolejne porcje krwi, flegmy i żółci, postanowiłam ulżyć mu w cierpieniu.
Plan był dziecinnie prosty - musiałam sprawić, by mnie znienawidził, by zapragnął mojej śmierci, by postrzegał ją jako swoje wybawienie od koszmarnego małżeństwa. Powoli wprowadzałam go w życie i z zadowoleniem, ale też i ogromnym bólem, patrzyłam, jak się od siebie oddalamy, jak nasz dotychczas pełen miłości dom zamienia się w pole bitwy. Zaczęłam go krzywdzić tylko po to, by ostatecznie oszczędzić mu jeszcze większego cierpienia. Dzikie awantury o nieumyte naczynia, złośliwe uwagi na temat jego metod wychowawczych, obcięcie włosów i pretensje o plany zawodowe, to wszystko miało i nadal ma wywołać w nim niechęć do mojej osoby, zrobić ze mnie potwora, za którym choćby chciał, nie będzie potrafił tęsknić.
Może przesadziłam, może nie powinnam być aż tak okrutna, ale nie potrafię inaczej tego rozegrać, gdybyśmy nadal żyli jak w bajce, moja śmierć zbyt mocno by go zabolała, a tak istnieje spora szansa, że oprócz minimalnego cierpienia sprawi mu ogromną ulgę, a może nawet i radość, kto wie...
Wielkie nieba, jak ja zazdroszczę mamie tego, że umarła niespodziewanie i nie musiała przechodzić tego, przez co teraz przechodzę ja. Śmiać mi się chce z samej siebie, kiedy przypomnę sobie, jak twierdziłam, że lepiej przygotować bliskich na swoją śmierć niż zostawić ich nagle, z dnia na dzień. Byłam taka głupia...     



***



    Nie zapaliwszy nawet światła, weszłam do łazienki na parterze i po omacku kroczyłam do wiszącej na ścianie szafki. Znam rozkład tego pomieszczenia tak dobrze, że nie istnieje nawet najmniejsza szansa na to, że na coś wpadnę lub o coś się potknę - tyle razy podchodziłam do umywalki z zamkniętymi oczami, by nie widzieć swojego odbicia w lustrzanych skrzydłach łazienkowego mebla, że pamiętam instynktownie każdy pojedynczy krok.
    W powietrzu wciąż unosił się zapach perfum Jareda i jego ulubionego dezodorantu, wyczułam też żel pod prysznic, którego używał tylko przed ważnymi wyjściami ( w tym roku kupił go z myślą o gali oscarowej, ale niestety, wbrew przywidywaniom krytyków, nie udało mu się zdobyć nominacji), kiedy przeszłam obok niedomkniętej kabiny. Tak jak dwadzieścia pięć lat temu nie zamykał muszli klozetowej, tak teraz wychodzi z łazienki, nie domykając kabiny. Faceci...
Po rytualnym zaciągnięciu się tymi trzema różnymi, aczkolwiek współgrającymi ze sobą zapachami, ruszyłam w dalszą drogę ku swojemu wybawieniu. Dwa kroki w przód, jeden malutki w lewo, znów trzy w przód i znalazłam się u celu - szafka, którą nazywam apteczką pojawiła się w zasięgu ręki.
Wymacałam drobne wgłębienie na dolnej części drzwiczek i pociągnęłam w swoją stronę. Za pierwszym razem nie zachowałam ostrożności i pokryta lustrem powierzchnia uderzyła mnie prosto w nos, potem już wiedziałam, gdzie dokładnie stanąć, by tego uniknąć.
Przeniosłam palce na dwie półki, na dolnej stały szczoteczki, pasty do zębów i zapas nici dentystycznej, na górnej leki, głównie moje, a wśród nich królowa - morfina. Kilka ampułek tej w postaci ciekłej i dwie w formie małych tabletek.
Opakowanie, w którym mieszczą się owe pigułki jest znacznie wyższe niż pozostałe, dlatego też, mimo panującego w łazience mroku, nie miałam problemu z tym, by je znaleźć.
Morfina w tabletkach działa znacznie wolniej niż ta podawana dożylnie czy domięśniowo, ale kiedy nie ma Jareda ani nikogo, kto mógłby mi zrobić zastrzyk, muszę się nią zadowolić. Sama nie jestem już w stanie napełnić strzykawki, a następnie żyły leczniczym płynem, zbyt mocno trzęsą mi się ręce, moim ruchom brakuje wymaganej przy tym zabiegu precyzji. Ironia losu, czyż nie? Dawniej każdy mój najdrobniejszy ruch przesycony był wrodzoną gracją potęgowaną na zajęciach baletu, teraz nie jestem nawet w stanie utrzymać głupiej strzykawki. Kiedyś bez problemu stawałam na czubkach dużych palców, teraz nie mogę utrzymać równowagi w butach na obcasie. Choroba całkowicie mnie zniszczyła, ale nie mam o to pretensji do całego świata, w końcu sama niechybnie przyczyniłam się do jej rozwoju. To moja pokuta, zapłata za lata niemoralnego, przepełnionego alkoholem, narkotykami i przypadkowym seksem życia.
Czy żałuję? Jak cholera, ale teraz już jest na to odrobinę za późno.
    Westchnęłam i wysypałam dwa niepowlekane krążki na otwartą dłoń. Ścisnęłam ją tak, jakbym dzierżyła w niej najcenniejszy skarb, zamknęłam delikatnie szafkę i udałam się prosto do kuchni, gdzie z niemałym trudem przełknęłam swój lek.
Od dziecka miałam problem z łykaniem tabletek bez, jak to określałam, poślizgu: przylepiały mi się do podniebienia, stawały w gardle, mimo iż zawsze popijałam je dużą ilością wody. Uraz pozostał mi do dziś, ale teraz nie reaguję już histerycznym płaczem i chowaniem się pod stół.
    Kiedy upiłam już ostatni łyk wody, obmyłam szybko szklankę i zerknęłam na wbudowany w kuchenkę zegarek - siódma pięćdziesiąt. Do rozpoczęcia gali pozostało jeszcze dziesięć minut, postawiłam więc czajnik na płycie, wrzuciłam do kubka ozdobionego logiem Stonesów woreczek z herbatą waniliowo-karmelową i wyjęłam z szafki opakowanie krakersów. To jedyna przekąska, po której nie chce mi się wymiotować; o uwielbionych czekoladkach truskawkowych z płynnym nadzieniem mogę już tylko sobie pomarzyć. Podobnie jak o popcornie, zimnej coli i francuskim winie... 



***



- A teraz przed państwem 30 Seconds to Mars!
Położyłam otwartą książkę grzbietem do góry na kanapie i pogłosiłam telewizor. Występy poprzedzające pojawienie się zespołu mojego męża okazały się tak nudne, że żeby nie zasnąć, wzięłam się za lekturę Sokoła maltańskiego - ulubionej powieści mamy. Czytałam ją już wiele razy, ale zawsze chętnie do niej wracam, zarówno z sentymentu, jak i czystej sympatii. Poza tym słowa przelane na papier przez Hammetta są z całą pewnością o wiele ciekawsze niż popisy wokalne młodych dziewcząt, które pomyliły estradę z kabiną prysznicową.
    Wiszące reflektory, które dotychczas rozświetlały scenę, zgasły, zapaliły się za to nieduże lampki zamontowane w podłodze. W ich zasięgu pojawiły się cztery młode kobiety - blondynki ubrane w białe, zwiewne sukienki.
No tak, Jared uwielbia budować napięcie, pewnie zrzucą je w połowie pierwszej zwrotki...
Na samą myśl o tym, że te wywłoki będą ocierać się o mojego męża ubrane jedynie w skąpą bieliznę, zrobiło mi się niedobrze. Przez moment naszła mnie ochota na to, by wyłączyć telewizor i oszczędzić sobie bólu, ale coś mnie przed tym powstrzymało - moje uwielbienie do oglądania Jareda robiącego to, co kocha najbardziej.
Schowałam swoją dumę do kieszeni i wzięłam głęboki oddech; zespół w końcu wyszedł na scenę. Kamera skierowała się prosto na Jareda, operator wykonał zbliżenie, kiedy ten w skupieniu poprawiał pasek od gitary i układał pierwszy akord na gryfie wysłużonego Artemisa. Sekundę później znów widoczna była cała scena - Shannon wypuścił szybko powietrze i wykonał pierwsze uderzenie; dotychczas stojące nieruchomo tancerki zaczęły swój popis. Coś jednak było nie tak, pewna rzecz się nie zgadzała: oni nie grali Cherry, grali Buddhę.
Moje serce zatrzymało się na pół sekundy tylko po to, by zaraz znacznie przyspieszyć, w brzuchu rozproszyło się stado, jeśli nie dwa stada motyli.
- Mary była inną dziewczyną, miała słabość do astronautów...
Jared śpiewał z zamkniętymi oczami, wokół niego wirowały dwie baletnice, trzecia krążyła wokół Tomo, czwarta tuż przy Ianie. Shann skupiał całą swoją uwagę na rytmie i głosie brata. Zdradził mi kiedyś, że za każdym razem, gdy słyszy śpiew Jaya, serce rośnie mu w piersi, a ciało wypełnia dodatkowa energia.
Uśmiechnęłam się bezwolnie, ocierając łzy wzruszenia, które nawet nie zdążyły spłynąć po polikach. Nie spodziewałam się takiego gestu ze strony Jareda, zwłaszcza, że sama słyszałam, jak umawiali się na Cherry i The Kill.
Zrobił to dla mnie. Zagrał ten utwór specjalnie dla mnie. Wiedział, że będę oglądać galę, zapewne ze zmienionym podejściem tuż po rozmowie z Beth. Poczułam się wyjątkowa i wyróżniona, i tak cholernie szczęśliwa... 
Postanowione - dziś zapominam o misji Nienawiść Za Wszelką Cenę, dziś jestem zakochaną po uszy, wielbiącą Jareda ponad wszystko, dawną Mary!
    Zamknęłam oczy i zaczęłam śpiewać razem z mężem:
- Mary była typem dziewczyny, która zawsze chciała latać...
I tak do samego końca, do ostatniego "nadchodzi".
    Sala koncertowa wypełniła się gromkimi brawami, ubrany w czarne spodnie i czarną marynarkę Jared ukłonił się głęboko, podobnie jak Tomo i Ian, Shannon tylko skinął głową zza perkusji i zrzucił z siebie grafitową górę garnituru. Jerry po chwili zrobił to samo i wyciągnął białą koszulę ze spodni.
Tancerki zeszły ze sceny i zaraz rozbrzmiało na niej uwodzicielskie, doprawione nutką zmysłowego erotyzmu Cherry...



***



    Z niezbyt głębokiego snu wyrwał mnie szum spływającej wody; podniosłam głowę z poduszki i zerknęłam na zegarek. Cyfry zamiast ułożyć się w konkretną godzinę, zlały się w jedną, wielką, pomarańczową plamę. Przetarłam szybko oczy i mrugnęłam kilka razy - pierwsza pięćdziesiąt osiem.
Na podłogę tuż przed uchylonymi drzwiami padała smuga jasnego światła wypływająca z łazienki. Wiedząc, że to Jared, wygrzebałam się z pościeli i ruszyłam za dźwiękiem, który, gdy tylko pchnęłam drzwi, ucichł.
    Jay pokryty drobnymi kropelkami wody wyszedł z przeszklonej kabiny, wytarł dokładnie skórę i zawiązał biały ręcznik na biodrach. Nie widząc mnie, albo tylko udając, że nie widzi, podszedł do umywalki, na której kancie leżały przygotowane wcześniej pasta i szczoteczka. Dwie minuty później wycierał już ledwo widoczne wśród zarostu usta, obserwując mnie przez taflę lusterka.
- Chcesz skorzystać z toalety? - zapytał zachrypniętym ze zmęczenia i wysiłku głosem.
Dziś, podobnie jak reszta zespołu, dał z siebie wszystko, pokazał cały wachlarz swoich umiejętności, zdarł gardło na dzikich wrzaskach w obu wykonanych piosenkach.
- Nie, chcę ci podziękować - odpowiedziałam, pokonując dzielący nas dystans.
- Za co? - Wciąż patrzył w lusterko, nie odwrócił się, mimo iż stałam tuż za jego plecami.
- Za Buddha for Mary i te baletnice, to był piękny gest.
- Sugestia Shannona, znacznie lepsza od mojego pomysłu na Cherry.
- Nie kłam, dobrze wiem, że to była twoja wizja, a pomysł na Cherry Shannona. Jeszcze raz dziękuję - wyszeptałam i nie mogąc już dłużej wytrzymać, wtuliłam twarz w jego wilgotny kark. Zadrżał.
Zaplotłam dłonie na jego brzuchu, poczułam, jak dotychczas napięte mięśnie powoli się rozluźniają.
- Śpij dzisiaj ze mną, proszę.
- W porządku. - Przesunął palce po moim przedramieniu, po czym ujął delikatnie nadgarstek. - Muszę tylko założyć bokserki.
Uwolniłam go ze swojego uścisku i odwróciłam wzrok.
- Nie musisz tego robić.
- Czego? - zapytałam.
- Nie musisz się odwracać, niczego się nie wstydzę. Widziałaś go przecież tysiące razy.
- Miliony.
- A może i nawet miliardy - dodał, jednocześnie się śmiejąc.
- Być może, straciłam rachubę w osiemdziesiątym dziewiątym.
Teraz śmialiśmy się oboje, po raz pierwszy od dobrych dwóch miesięcy...
- A więc mówisz, że występ ci się podobał - zaczął Jared, gdy leżeliśmy już w łóżku. Oboje na plecach, mimo iż serdecznie nienawidzimy tej pozycji.
- Był cudowny. Szkoda tylko, że się nie ogoliłeś.
- Broda dodaje mi tajemniczości.
- Nieprawda.
- Nie znasz się, jesteś uprzedzona. - Odwrócił na moment głowę i spojrzał mi prosto w oczy. Chciałam go pocałować, jednak zabrakło mi odwagi, zamiast tego zrobiłam to, w czym jestem mistrzynią - spieprzyłam wszystko jednym, nieprzemyślanym zdaniem:
- Chcę, żebyś zaśpiewał to na moim pogrzebie.
- Wiedziałem, że tak będzie - wydukał i wypuścił szybko powietrze. Nie było w tym złości, a jedynie ogromne rozczarowanie.
Jestem skończoną kretynką.
- Co robisz?
- Idę spać na górę, niepotrzebnie się na to zgodziłem.
- Nie! - krzyknęłam desperacko, gdy już podnosił kołdrę i przywarłam do jego torsu. - Błagam cię, nie idź. Już nic nie będę mówić, tylko zostań.
- Mary...
- Proszę cię - przerwałam mu, przyciskając czoło do jego ramienia. - Proszę. Tylko dziś, tylko do rana.
Bez słowa przywarł z powrotem do materaca, poczułam ogromną ulgę.
- Dziękuję.
- Nie dziękuj, daj mi się przewrócić na bok, na plecach nie usnę.
Oderwałam się od jego ciała, licząc, że zwróci się do mnie twarzą; nie zrobił tego, wybrał lewy bok.
Zasłużyłam sobie na to.
- Dobranoc, Jerry - szepnęłam mu prosto do ucha. Chciałam wtulić się w jego plecy, ale odwracając się ode mnie, pokazał, że nie ma ochoty na żadne czułości. Postanowiłam to uszanować.
Ze łzami w oczach przewróciłam się na drugi bok i zamiast męża przytuliłam kawałek miękkiej kołdry.



***


    I sama już nie wiem, o czym mam pisać, czy w ogóle powinnam pisać. Czy moje myśli są godne tego, by przelewać je na papier, czy ja jestem godna tego, by ktoś o mnie pamiętał. A może lepiej by było, gdybyś mnie wcale nie poznawała? Może lepiej będzie, gdy teraz spalę ten zeszyt i oszczędzę Ci tych wszystkich wynurzeń?
Powoli zaczyna mi brakować słów, nie mogę skupić się na tym, by poukładać swoje myśli. Chaos, w głowie mam jeden, wielki chaos...


- Nie, to bez sensu - powiedziałam sama do siebie i zamknęłam w większości już zapisany zeszyt. Dziś pisanie szło mi jeszcze gorzej niż zwykle, zaczęłam nawet żałować, że w ogóle podjęłam się tego zadania. O wiele prościej byłoby usiąść przed kamerą Jaya i nagrać kilkuminutową wypowiedź. Szkoda tylko, że nie pomyślałam o tym kilka miesięcy temu, kiedy to jeszcze w jakimś stopniu przypominałam człowieka.
    Westchnęłam głęboko i przeniosłam się do sypialni, gdzie schowałam swoje zapiski i już czwarty raz tego przedpołudnia położyłam się na zasłanym łóżku tylko po to, by wdychać zapach Jareda, który wciąż utrzymywał się na pościeli. Co prawda, z każdą godziną był coraz słabszy, ale to mi nie przeszkadzało.
Przymknęłam powieki i wyobraziłam sobie, że leżymy tutaj razem - ja jestem zdrowa, on szczęśliwy. Patrzymy sobie w oczy, oboje jesteśmy nadzy; właśnie skończyliśmy się kochać. Wyznajemy sobie bezgłośnie miłość, on głaszcze mój policzek. Uśmiecham się, jego palec ląduje w powstałym przez to dołeczku, a następnie z resztą towarzystwa kieruje się ku dołowi. Muskają szyję i brodę przy okazji, oddech znów mi przyspiesza. Oblizuję dolną wargę, Jared unosi nonszalancko lewy kącik ust i przenosi dłoń na odkrytą pierś. Muśnięta narządem smaku warga znika pod górnymi jedynkami, powieki bezwolnie opadają...
- Musia! Pomoc! Juś!
Jak oparzona oderwałam głowę od poduszki i już chciałam pytać, co się stało, jednak Courtney nie dała mi na to szansy - wybiegła z pokoju jeszcze szybciej niż się w nim pojawiła, hałasując niemiłosiernie sztucznym ostrogami. Zdezorientowana ruszyłam za nią.  
- Courtney!
- Tutaj! - odpowiedział mi zamiast córki mąż. Jego głos wyraźnie dobiegał z gabinetu. Wciąż był odrobinę zachrypnięty, co tylko dodawało mu atrakcyjności.
Pchnęłam szybko uchylone drzwi i rozejrzałam się po pomieszczeniu.
- Klucik się zgubnął - oznajmiła mi Court, wskazując palcem na szary keyboard. Tuż pod nim siedział Jared, jego prawa ręka przyczepiona była kajdankami do czarnej nóżki statywu. Przewróciłam oczami.
- Nie strój minek tylko mi pomóż - odezwał się niemal błagalnym tonem Jay; w jego głosie wyczułam jednak nutkę rozbawienia. Sama się zaśmiałam, w końcu dorosły mężczyzna skuty kajdankami z różowym puszkiem przez własną córkę to widok co najmniej komiczny.
- Na biurku powinien leżeć spinacz, poradzisz sobie?
- Powinnam.
Nie otworzyłam w ten sposób ani jednego zamka od ponad dwudziestu lat, ale w głębi ducha liczyłam na to, że wciąż potrafię to zrobić; Jared tak samo.
    Zsunęłam spinacz z pliku kartek, które dwa dni temu przyniosła tu Sara, wyprostowałam go i ukucnęłam tuż przy mężu.
W pierwszym odruchu zaciągnęłam się jego zapachem, dopiero później skupiłam się na małym zamku, który różnił się nieco od tego z kajdanek policyjnych. Ten miał znacznie prostszy mechanizm, byłam w stanie rozpracować go w parę sekund, jednak celowo przedłużyłam ten proces do kilku minut, by jak najdłużej być blisko Jareda.
- Zawsze zazdrościłem ci tej umiejętności - powiedział w połowie operacji.
- Wiem.
- Cholernie mi zaimponowałaś, kiedy najpierw otworzyłaś tak mój samochód, a potem tamte drzwi na imprezie.
- W obu przypadkach wyraziłeś swój podziw w bardzo przyjemny sposób.
- A ty bezczelnie ograłaś mnie w bilard.
Oboje wybuchnęliśmy głośnym śmiechem; Courtney spojrzała na nas zdezorientowana, po czym standardowo sama zaczęła się śmiać.
- Gotowe.
- Dziękuję. - Jared rozmasował nadgarstek i zaraz potem, zupełnie niespodziewanie, musnął moje usta swoimi.
Przez moje ciało przeszedł potężny dreszcz, do uszu doszedł chichot Court. Pocałował mnie pierwszy raz od trzech miesięcy.
Tak bardzo za tym tęskniłam, tak bardzo mi tego brakowało, że nawet nie zwracałam uwagi na bujny zarost drażniący moją skórę. Rozkoszowałam się chwilą, która, jak wszystko, co dobre, szybko się skończyła. 
Jerry podniósł się z podłogi i pomógł wstać mi. Kątem oka zobaczyłam zwisający z jego tylnej kieszeni mały kluczyk.
A więc zrobił to specjalnie, celowo go schował, żeby poprosić mnie o pomoc.
Uśmiechnęłam się bezwolnie i udawszy, że niczego nie widziałam, oparłam się ostrożnie o instrument.
- Musia! Musia!
Poczułam lekkie szarpnięcie i otworzyłam oczy. Z niemałym rozczarowaniem odkryłam, że zamiast być w gabinecie Jaya, leżę skulona na łóżku z poduszką przyciśniętą do twarzy.
A więc to był tylko ten. Pieprzony sen.
- Łanie wyglądam? - zapytała uśmiechnięta od ucha do ucha Courtney, obkręcając się dookoła.
Na głowie miała kowbojski kapelusz, na ramionach ozdobioną frędzelkami kamizelkę, na biodrach swoją różową paczkę, a na stopach kapcie w kształcie małp. Wyglądała komicznie.
- Łanie? - powtórzyła raz jeszcze zaniecierpliwiona.
- Pięknie. - Wymusiłam uprzejmy uśmiech i przewróciłam się na plecy. To był tylko sen... 



***



- Trzy, dwa, jeden, zero.
Z dudniącym sercem i żołądkiem podchodzącym do gardła otworzyłam szczelnie zamknięte powieki i spojrzałam na wyświetlacz przezroczystej wagi.
Trzydzieści osiem i pół.
Dwa kilogramy mniej niż tydzień temu, około dwudziestu sześciu kilo niedowagi.
- Pięknie, kurwa, cudownie - wycedziłam ostro i z niemałym obrzydzeniem przeniosłam wzrok na wiszące na ścianie lustro.
Wklęsły brzuch, przebijające się przez skórę żebra i obojczyk, stercząca miednica, ogromna przerwa między udami, nogi jak patyczki, ręce jak wykałaczki. Praktycznie puste miseczki czarnego stanika, zsuwające się z płaskich pośladków beżowe figi.
Nigdy nie miałam figury modelki bieliźnianej, ale nigdy też nie wyglądałam aż tak tragicznie. Nigdy. 
W jednej sekundzie rozpłakałam się jak mała dziewczynka, lecz mimo to nie przestałam patrzeć na swoje zdewastowane ciało. Wręcz się na nie gapiłam z zacięciem chorego zboczeńca, wspinając się tym samym na wyżyny masochizmu. Jakoby karałam się tym widokiem, torturowałam się nim dobrych kilka minut, aż do chwili, gdy w łazience pojawił się Jared.
- Odsuń się - wydukał chłodnym, wypranym z emocji tonem i zamiast dać mi czas na wykonanie ruchu, chwycił mnie mocno za ramiona, zestawił z wagi i pchnął w stronę drzwi.
Zanim zdążyłam o cokolwiek zapytać, podniósł tak bardzo znienawidzony przeze mnie przedmiot, zrobił kilka kroków w tył i bez żadnego ostrzeżenia cisnął nim z całej siły w lustro.
Podskoczyłam bezwolnie, kiedy po pomieszczeniu rozniósł się trzask tłuczonego szkła i odruchowo zasłoniłam twarz przed atakiem jego odłamków. Żaden jednak mnie nie trafił, Jareda też nie.
Otrząsnąwszy się z szoku, złapałam męża za ramię.
- Co to, do cholery, było?! Mogłeś zrobić nam krzywdę!
- Nie większą niż robisz nam ty - rzucił oschle i nawet na mnie nie patrząc, wyszedł z łazienki. Zabolało i to bardzo, bardziej niż odwrócenie się do mnie plecami minionej nocy. Bardziej niż świadomość, że nasz pierwszy pocałunek od trzech miesięcy okazał się być tylko senną ułudą. Bardziej niż cokolwiek innego na tym pieprzonym świecie.
Ale czy nie tego właśnie chciałam? Czy nie o to mi w gruncie rzeczy chodziło? Właśnie o to, dokładnie o to.
Teraz już w pełni rozumiem znaczenie powiedzenia "uważaj, o co prosisz, bo możesz to dostać". Rozumiem i nienawidzę samej siebie za to, że na własne życzenie rozpętałam w domu piekło, zamiast stworzyć tu sobie tymczasowy raj.
Jestem taka głupia. Tak beznadziejnie, bezkreśnie głupia.  




Marion:


- Pani Cole!
Odwróciłam się szybko i zobaczyłam biegnącego w moją stronę listonosza. Zatrzymałam się tuż przy furtce, a młody mężczyzna, nie zwalniając kroku, zanurzył dłoń w swojej służbowej torbie.
- To dla pani. - Wręczył mi nieduży, prostokątny pakunek.
Okręciłam go w dłoniach, jednak nie zobaczyłam na nim nic, prócz swoich danych.
- Gdzie mam podpisać?
- Nigdzie. Miłego dnia życzę. - Chłopak uśmiechnął się uprzejmie i przeszedł z powrotem na drugą stronę ulicy, gdzie wyraźnie zniecierpliwiona pani Prescott oczekiwała na list od swojego syna.
Wrodzony brak cierpliwości nie pozwolił mi czekać, rozpakowałam tajemniczy pakunek na chodniku, gdzie stałam.
- Słownik francusko-angielski - odczytałam na głos widniejący na żółto-niebieskiej okładce napis. 
Zmarszczyłam brwi i pospiesznie przekartkowałam średniej grubości wydawnictwo. Na stronie tytułowej przyklejona była niewielka, błękitna karteczka:

Wspominałaś kiedyś, że bardzo chciałabyś nauczyć się francuskiego, ale zawsze brakuje Ci czasu. To tak na dobry początek.

P.S zaznaczyłem kilka swoich ulubionych słów, miło by było, gdybyś do jutra nauczyła się przynajmniej trzech.
H.



    Uśmiechnęłam się sama do siebie, wrzuciłam niezwykle przydatny prezent do torebki i lekkim krokiem ruszyłam w stronę domu.
- Już jestem! - oznajmiłam od samego progu i nieco się zdziwiłam, kiedy w ciągu kolejnych pięciu sekund nie zobaczyłam ani nie usłyszałam Scotty'ego. - Dziwne - mruknęłam pod nosem, wchodząc wgłąb mieszkania.
W salonie brak żywej duszy, nikt też nie zbiegał, jak wariat, ze schodów, jedyne odgłosy świadczące o obecności istot ludzkich dochodziły z kuchni, więc to właśnie tam się udałam.
- A dzieci gdzie?
- O, już jesteś, nie słyszałam, jak wchodziłaś. - Mama odłożyła miskę z sałatką ziemniaczaną na szafkę i pocałowała mnie na powitanie w polik. - Polly śpi po spacerze, a Scotty jest w swoim pokoju. Myślę, że powinnaś do niego pójść.
- Czemu?
- Odkąd odebrałam go z przedszkola, jest jakiś nieswój.
- Nieswój? - Spojrzałam pytająco na mamę.
- No wiesz, zawsze opowiada mi, co robił na zajęciach, z kim się bawił i jaki nowy wyraz poznał, a dzisiaj wymruczał zaledwie kilka słów. Po powrocie do domu nawet nie przywitał się ze Scoobym, poszedł prosto na górę. Pytałam, czy coś się stało, mówi, że nic, ale wyraźnie kłamie. Tobie na pewno powie.
- Mam nadzieję. - Westchnęłam, po czym powiesiłam torebkę na oparciu krzesła i udałam się do pokoju syna.
Przed otwarciem drzwi zapukałam w nie trzy razy.
- Mogę wejść?
Skinął twierdząco głową.
Faktycznie był nieswój - smutny, blady, jakby nieobecny.
Uklękłam przed łóżkiem, na którym siedział i położyłam mu dłonie na ramionach.
- Czemu jesteś taki smutny, skarbie? Coś się stało?
- Jest mi strasznie źle - odpowiedział po chwili ledwo słyszalnym tonem.
- Boli cię brzuszek? - spytałam o wiele bardziej zaniepokojona niż na początku.
- Nie, jest mi źle tu o, w serduszku. - Położył dłoń na swojej piersi i westchnął ospale niczym zmęczony życiem, stuletni staruszek. To nieco mnie uspokoiło.
- A co się takiego stało? Dolores się znowu na ciebie obraziła?
- Nie, nie chodzi tu o Dolcie.
- No to, o co? Mamusi przecież możesz powiedzieć. - Wstałam z podłogi i zajęłam miejsce tuż obok Scotta na przykrytym pościelą materacu. By dodać mu odwagi, objęłam go ramieniem.
- Dzisiaj mieliśmy zajęcia z taką panią zakonnicą, no i ona powiedziała nam, że jak dziecko nie jest ochrzeszczone, to one pójdzie do piekła.
- Ale przecież ty jesteś ochrzczony.
- Ale Courtney nie jest - jęknął, a do jego oczu napłynęły łzy. - Ona mnie czasami denerwuje i to tak bardzo, bardzo, ale ja nie chcę, żeby ona poszła do piekła, tam jest strasznie! Jest taki parzący ogień, no i diabły straszliwe, i nie ma żadnych zabawek, i niczego! Ja muszę iść do tatusia i ją ochrześcić!  
- Kochanie, to tak nie działa. Ochrzcić dziecko może tylko ksiądz, a ty nie jesteś księdzem. Poza tym to Mary i tatuś muszą o tym zadecydować, nie ty.
- No to się stanę księdzem i ich zmuszę!
Zaśmiałam się cicho i pokręciłam głową.
- No nie śmiej się, ja nie chcę, żeby ona była w piekle!
- I nie będzie. Żadne dziecko nie idzie nigdy do piekła. Nie pamiętasz, jak opowiadałam ci o aniołkach?
- Pamiętam, ale pani zakonnica mówiła...
- Pani zakonnica chciała was tylko nastraszyć - przerwałam mu szybko. To jedna z tych rzeczy, które nie podobają mi się w naszej religii: straszenie małych dzieci piekłem tylko po to, by czasem nie przyszło im do głowy wypierać się wiary pod wpływem nowoczesnych rodziców. Pamiętam, jak sama trzęsłam się ze strachu, kiedy babcia Helen opowiadała mi o piekle, do którego trafiają niegrzeczne dzieci, podobnie reagowałam na opowieści księdza ze szkółki niedzielnej. Zamiast kochać Boga, po prostu się go bałam, a chyba nie o to w tym wszystkim chodzi.
- To ona nas okłamała?
- Nie, po prostu nie powiedziała wam prawdy.
- A to nie jest to samo? - Zmarszczył brwi i wykrzywił uniesioną górną wargę.
- A czy ty musisz zadawać tyle pytań? Lepiej chodź ze mną na dół, bo zaraz będzie obiad.
- A co jest? - zapytał ożywiony.
- Sałatka ziemniaczana i pieczony kurczak.
- Tak! - wyryczał niskim, niemal demonicznym głosem.
Rośnie nam mały heavymetalowiec... 




***



    Piątkowy wieczór, godzina dziesiąta, świadomość, że jutro nie trzeba iść do pracy, dzieci w łóżkach i wolna łazienka - idealne warunki do relaksacyjnej kąpieli.
Dolałam jeszcze trochę olejku różanego do gorącej wody, zapaliłam zapachowe świeczki rozstawione na porcelanowej powierzchni i zdjęłam z siebie ubranie, by chwilę później zanurzyć się w aromatycznej pianie.
Kiedy moje ciało przywykło do wysokiej temperatury, chwyciłam przygotowaną wcześniej książkę i zaczęłam szukać w niej zaznaczonych słów.


ATTRACTIF - atrakcyjny
BEAU - piękny
CAPTIVANT - zniewalający
COLOSSAL - ogromny
DIVIN - doskonały
MUSCULEUX - umięśniony
PENIS - penis
SOURIRE - uśmiech
VIRIL - męski



Cały Jackie...



***



    Kolejna fala rozbiła się o piaszczysty brzeg, zimna, spieniona woda nakryła bose stopy i zaraz na powrót się cofnęła, a ciepły wiatr musnął odkryte ramiona i rozwichrzył rozpuszczone włosy.
- Piękny widok, co? - odezwał się po dłuższej chwili milczenia Harry.
Znów spojrzałam na zachodzące słońce, które zdawało się wpadać do oceanu.
- Przepiękny. Widziałam go już setki razy, a ciągle robi na mnie takie samo wrażenie.
- Na mnie też. Wiesz co?
- Co? - Odwróciłam głowę, przenosząc wzrok na twarz Jackobsona.
- Cieszę się, że tu ze mną jesteś - odpowiedział i uśmiechnął się delikatnie. Odwzajemniłam ten gest, wtulając się mocno w jego ramię.
- Ja też.
- Myślisz, że tym razem nam się uda?
- Mam taką nadzieję.
- Wiesz, rozmyślałem tak nad tym wszystkim i doszedłem do wniosku, że to ten pieprzony papierek przyniósł nam pecha, dlatego chcę cię teraz o coś poprosić.
- O co takiego? - Przesunęłam palec po jego lewej dłoni, rysując na niej nieduże serce.
- Nie wychodź więcej za mnie.
- Nawet nie miałam zamiaru. Szczerze powiedziawszy, o wiele lepiej czuję się jako Marion Cole niż Marion Jackobson.
- Więc już na zawsze nią pozostaniesz, a ja będę twoim wiecznym narzeczonym - dodał z zadowoleniem.
- Narzeczonym? A gdzie masz dla mnie pierścionek? - Znów się na niego spojrzałam, a ten zanurzył rękę w kieszeni podwiniętych jeansów.
- Tutaj. Proszę. - Chwycił szybko moją dłoń i wsunął w nią srebrny pierścionek z niedużym oczkiem. - Jeśli chcesz, możesz go nosić, jeśli nie chcesz, nie musisz.
Jeszcze raz przyjrzałam się połyskującej ozdobie i natychmiast nałożyłam ją sobie na palec. Status wieczne narzeczeństwo - jestem jak najbardziej za.



Kelly:


    Malutka wskazówka po raz kolejny przebiegła całą tarczę zegarka, który dostałam na urodziny od taty i przesunęła swoją większą towarzyszkę na dziewiątkę.
Neil miał tu być równo o piątej trzydzieści, by zdążyć przed agentką, a tym czasem to ona przybyła na miejsce pierwsza i co chwila posyłała mi zniecierpliwione spojrzenia.
- Przepraszam panią najmocniej, nie wiem, co się z nim dzieje - oznajmiłam zawstydzona i poirytowana jednocześnie.
Specjalnie zmieniłam godzinę spotkania na taką, by Stevens był już po pracy i miał czas na dojazd, a on co? Spóźniał się cały kwadrans.
- Rozumiem, ale jeśli zależy pani na tym, by obejrzeć to mieszkanie jeszcze dziś, musimy zacząć już teraz, bo za półgodziny mam kolejnych klientów.
- Więc chodźmy, Neil najwyżej do nas dojdzie - oznajmiłam zrezygnowana i właśnie wtedy przed luksusowym apartamentowcem zatrzymała się taksówka, z której wysiadł nieco podenerwowany Neil.
- Wybacz spóźnienie, ale zdjęcia nam się przeciągnęły, a potem jeszcze staliśmy kilka minut w korku, bo był jakiś wypadek na drodze - wyrzucił na wdechu i musnął moje usta wargami.
Zamiast ubrania, w którym wyszedł rano z domu, miał na sobie elegancki garnitur i czerwony krawat - kostium mecenasa Charliego Andersona.
Co prawda zarzekał się, że już nigdy więcej nie zagra w żadnym serialu, ale wizja dziesięciu tysięcy dolarów za każdy tydzień spędzony na planie zmieniła jego negatywne nastawienie. Choć przyznaję, i ja miałam w tym swój udział - przekonałam go, że teraz, kiedy to zawiesiłam karierę na czas ciąży, przyda się każdy dodatkowy cent, zwłaszcza jeśli wciąż chcemy kupić nowe mieszkanie.
- Dobra, mniejsza, pani Henderson się trochę spieszy, więc musimy się streszczać.
Kobieta spojrzała na mnie pełnym wdzięczności wzrokiem i wszyscy troje weszliśmy do wysokiego, strzeżonego budynku, który od razu skojarzył mi się z tym, w którym mieszkali główni bohaterowie Żony astronauty. Odebrałam to jako dobry omen... 



***



- Na dole, jak państwo widzą, mamy obszerną kuchnię połączoną z jadalnią, łazienkę z kabiną prysznicową, duży salon wychodzący na taras i dodatkowy pokój, w którym poprzedni właściciel urządził sobie gabinet. Na górze, gdzie zaraz się udamy, są trzy sypialnie, łazienka z wanną i osobna toaleta. Ściany są dźwiękoszczelne, podobnie jak okna, więc nie będzie państwu doskwierał uliczny zgiełk. Umeblowana jest tylko kuchnia i obie łazienki, resztę musicie urządzić sobie państwo sami.
Agentka mówiła, a ja rozglądałam się na wszystkie strony, nie mogąc wyjść z zachwytu. Mieszkanie było przepiękne, kilka razy większe od naszego aktualnego, świeżo wyremontowane, z widokiem na ocean - idealne dla nas i naszego dziecka.
Uśmiechnięta od ucha do ucha przeniosłam wzrok na Neila; on też był wyraźnie zauroczony tym miejscem.
- Podoba ci się? - zapytał, gdy skończyliśmy oglądać górę i na powrót znaleźliśmy się w salonie.
- Jest cudowne.
- W takim razie jest już nasze - oznajmił z szerokim uśmiechem, po czym zwrócił się do agentki nieruchomości, która nie kryła swojego zadowolenia. - Ile zajmie przygotowanie wszystkich dokumentów?
- Myślę, że za dwa dni będziemy mogli spisać umowę.
- No i miodzio. - Neil przyciągnął mnie do siebie i szczelnie objął.
To wszystko jest jak piękny sen i mam nadzieję, że nigdy, przenigdy się z niego nie obudzę.

...................................
    - Serdeczne podziękowania dla Alex za pomoc w kwestii odmiany nazwy Artemis. Wiem, że tego nie czytasz, ale mimo to wielkie dzięki.
    - Rozdział, jak widać, w całości skupiony na paniach - perspektywy Marion i Kelly krótkie i mało treściwe, ale w założeniu chodziło tylko o to, by tak mniej więcej naświetlić sytuację obu tych bohaterek po trzymiesięcznym przeskoku czasowym.
    - Odnośnie ostatniego wpisu - nadal go nie żałuję, bo musiałam to wszystko z siebie wyrzucić, i tyle. Postaram się o nieco częstsze aktualizacje, ale niczego nie obiecuję. 

10 komentarzy:

  1. Wiesz co, ja już byłam zadowolona i wgl jak po powrocie z gali oni tak rozmawiali normalnie. Myślałam, że będzie między nimi jak dawniej a potem Mary wyskakuje z takimi słowami a potem jeszcze ta scena w łazience. Byłam przerażona już myślałam, że Jay chce coś jej zrobić ale na szczęście nie.
    Fajnie, że Marion i Harry się pogodzili :D
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W sumie to mogę zdradzić, że scena, w której Mary rozkuwa Jareda w pierwotnym założeniu nie miała być snem, ale stwierdziłam, że za dużo już tu było słodkości i w trakcie pisania zdecydowałam, że to jednak będzie tylko marzenie senne.
      Cieszę się, że jesteś z tego zadowolona. Szczerze mówiąc, spodziewałam zażaleń w tej kwestii :D
      Również pozdrawiam i dziękuję za komentarz!

      Usuń
  2. Ten rozdział trochę, a nawet i bardzo, rozjasnił mi to, jakimi kryteriami myśli Mary. W sensie tym, czego ma się tyczyć jej zachowanie itp... Chce dobrze, ale czy ja wiem, czy to jest taki dobry pomysł? Lepiej, gdyby i ona czuła się dobrze i jej rodzina. Takie odpychanie bliskich na siłe nie jest dobre, bo kurcze... Szkoda mi Jareda... Męczą się wszyscy... I jeszcze ten sen. Myślałam, że to dzieje się naprawdę, a tu proszę.. Plus, zachciało mi się tak bardzo, bardzo usłyszeć Buddhę na żywo... Cóż, może skuszę się na SC w Rybniku, może zagrają chociaż urywek na tej próbie...

    Przynajmniej u Harry'ego i Marion dobrze,póki co :).

    Buziaki ;*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I właśnie to miałam na celu, pisząc ten rozdział, przybliżenie toku myślenia Mary.
      Jak wspomniałam w komentarzu wyżej, to miało dziać się naprawdę, ale po tym, jak po raz piąty czy szósty usunęłam to, co napisałam, postawiłam na sen.

      Czyli druga zadowolona z takiego obrotu sprawy osoba, miło :)

      Dziękuję serdecznie za ten komentarz, nawet bardziej niż zwykle, bo już zaczynałam powątpiewać w to, czy ktoś jeszcze się w ogóle zainteresuje tym rozdziałem, co okropnie mnie frustrowało. Dziękuję ;*

      Usuń
  3. Swietny rozdzial! Uwielbiam takie dramaty!
    Nie przestawaj pisac! Ja bede czytala do samego konca :)
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo się cieszę, że się spodobał. Gdzieś w głębi serducha też w sumie je lubię :).
      Nie zamierzam, mam wszystko rozplanowane aż do samego epilogu, więc jakbym nie była zdemotywowana, sfrustrowana i wściekła, pociągnę to do końca. Mam taką nadzieję i będzie mi niezmiernie miło, choć doświadczenie nauczyło mnie tego, by podchodzić do takich deklaracji z dużym dystansem ;).
      Również pozdrawiam i dziękuję za komentarz.

      Usuń
  4. No ten rozdział ogarnęłam szybciutko i mogę teraz skomentować:) Dokładnie Mary, dokładnie. Trzeba uważać, o co się prosi. Poprosiłaś o piekło na ziemi po raz kolejny, jakbyś wcześniej nie miała go dosyć. Może teraz nie jesteś bita, ale cierpienie psychiczne jest o wiele gorsze od tego fizycznego. Z początku scenę w łazience potraktowałam jako sen, byłam pewna, że to będzie sen, ale to jednak było prawdziwe. Mary ma wyraźnie w sobie coś destrukcyjnego, bo nawet mając już tak miłą atmosferę, potafi to zepsuć. A było już prawie dobrze, przynajmniej jak na jeden wieczór. Mam coraz silniejsze wrażenie, że ona nie potrafi żyć długo w szczęśliwym związku. Podejrzewam, że nawet gdyby była zdrowa, coś by się stało, coś co sprawiłoby, że nic nie byłoby tak, jak być powinno. Za to scena w gabinecie już była tylko snem. W głowie mi się nie mieści, że Mary doprowadziła już do tego, że Jared nie chce z nią spać, czy choćby pocałować. Ale ma rację, jest głupia i dostała to co chciała. Wybacz mi te słowa, ale nie pałam już do niej choćby cieniem sympatii czy współczucia. A nie będę udawać tego.
    Co do Marion. Wybrała i ten wybór szanuję, aczkolwiek z nim się nie zgadzam. Mam jednak nadzieję, że Harry już jej nie skrzywdzi, inaczej ja skrzywdzę jego. Miło jest też popatrzeć wreszcie na szczęście Kelly i Neila. Są uroczą parą, serio.
    Czy będzie coś jeszcze może o Shannonie i Oksanie? Chciałabym coś o nich poczytać.
    Pozdrawiam:) Wiem, że na MWADG też mam zaległość, ale to już nadrobię w tygodniu. Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bo to jeden z tych krótszych, generalnie ostatnio piszę same krótsze rozdziały, lepiej się potem przepisuje :P
      Uwielbiam takie analizy postaci, szczególnie gdy są trafione i Twoja jest jak najbardziej trafiona - Mary nie potrafi być szczęśliwa. Pragnie tego, by było dobrze, a kiedy już to dostaje, robi wszystko, by to spieprzyć, podświadomie. I to jest taki element autobiograficzny w tej postaci.
      Wybaczam. Znam Twoje nastawienie do Mary i w pełni je szanuję. Poniekąd nawet mnie ono cieszy, bo w końcu lepiej, że ktoś nie lubi postaci, niż miałaby być mu ona obojętna.
      Tak, też lubię "Nelly" :).
      Zaskoczyłaś mnie. Nie sądziłam, że ta para Cię zainteresuję. Będzie. Odrobinka w następnym rozdziale i specjalnie dla Ciebie wcisnę coś do rozdziału, który będę pisać z perspektywy Shannona, choć nie planowałam uwzględniać w nim Oksi.
      Spoko, blog nie zając, choć lojalnie uprzedzam, że jutro będzie nowy na MWADG.
      Również pozdrawiam i dziękuję za spełnienie obietnicy, ostatnio rzadko mnie to spotyka :)

      Usuń
  5. W dwóch ostatnich rozdziałach według mnie Jared to rasowy gnojek -.- Ale się wkurzałam, gdy to czytałam. I te jego argumenty, że Mary jest egoistką, że mysli, że tylko ona cierpi. Jezu, ona umiera, jak ma sie inaczej zachowywac, przeciez ludzie umierający raczej nie zachowuja sie racjonalnie, jak on w ogóle może w takiej chwili jeszcze sie do niej przyczepiac? No niewiarygodne. Marion, umiesz mnie wprowadzic w ciężkie zbulwersowanie niemal tak samo jak mój facet XD

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To mój największy i jedyny talent - nawet świętego potrafię doprowadzić od szewskiej pasji, takim czy innym sposobem ;).

      Usuń