ROZDZIAŁ ZAWIERA FRAGMENTY +18
Jared:
Dom, szeroko rozumiane pojęcie względne - stan, hrabstwo, miasto, budynek, ludzie. Granicę Kalifornii przekroczyliśmy kilkadziesiąt minut temu, mniej więcej w tym samym czasie znaleźliśmy się na płycie jednego z lotnisk Los Angeles, jednak jak w domu poczułem się dopiero po przekroczeniu tak dobrze znanego mi progu, gdzie od razu uderzył mnie tak dobrze znany mi zapach i przywitał pełen radości i ciepła uścisk mamy. Równie kojący głos oznajmił, że za kilka minut będzie gotowy obiad i zabrzmiało to jak poezja. Jak piękny wiersz deklamowany w akompaniamencie czystych dźwięków pianina, płynących spod palców piekielnie zdolnego wirtuoza.
Skąd takie skojarzenia? Nie mam bladego pojęcia, po prostu poczułem się dziś w swoim własnym domu tak dobrze, jak jeszcze nigdy przedtem.
Trzy dni spędzone w Bellingham były przyjemne, stanowiły bezkonkurencyjne oderwanie od codzienności, miałem przy sobie żonę i córkę, jednak mimo wszystko czułem nieodpartą tęsknotę za tymi murami, za panującą w nich atmosferą. Co prawda powrót do normalności ma też swoje minusy - złe samopoczucie Mary i uaktywniony marudnik Courtney - jednak ogólny bilans wychodzi na plus.
Zatopiwszy się w dźwiękach napływających ze wszystkich stron, zamknąłem oczy, czując pod palcami gładkość białej ściany przedpokoju. Trwałbym w tym stanie zapewne kilka minut, gdyby nie głośny wrzask Courtney wydobywający się z sypialni, który usłyszała i moja mama. Jak oparzona wybiegła z kuchni i podążyła za mną w stronę odpowiedniego pomieszczenia.
- Boże święty, co się dzieje?! - zapytała przerażona, patrząc najpierw na stojącą przy łóżku Mary, a potem na swoją wnuczkę. Ta druga trzymała w rękach niedużą kurtkę i zalana łzami wertowała nerwowo jej kieszenie.
- Co jest, kurczaczku? - Przykucnąłem tuż przy niej, obserwując płynące po zaczerwienionych policzkach krople.
- Nie ma śniega! Toś ukladł! - wykrzyczała przerażona, na co Mary zmarszczyła brwi i zmrużyła oczy. Znów ją boli, a głośne, wysokie dźwięki wydawane przez Court tylko ten ból potęgują. Przez moment nie wiedziałem, czy kontynuować zajmowanie się problemem córki, czy skupić się na żonie. Kłopot rozwiązała mama, wyprowadzając bladą jak ściana Mary z naszego pokoju. Wziąłem głęboki oddech i zwróciłem się do Małej:
- Jaki śnieg, księżniczko?
- Wsięłam śnieg dla Scotty'ego i go nie ma! - Wypuściła z rąk ocieplany od wewnątrz ortalionowy materiał i spuściła głowę. Spojrzałem na leżącą na podłodze kurtkę i dostrzegłem zasychającą plamę w okół lewej kieszeni.
- Schowałaś do kurtki śnieg? - zapytałem tak dla pewności.
- Tak. - Pociągnęła głośno nosem i wydęła obie drżące wargi. - Ciałam dla Scotty'ego. I nie ma. Zablał toś.
- Nikt nic nie zabrał, skarbie.
- To dzie jest? - Wbiła we mnie załzawione, pełne smutku i rozczarowania oczy.
- Rozpuścił się.
Zmarszczyła brwi, zmuszając mnie tym do podjęcia się jednej z najtrudniejszych rzeczy - wyjaśnienia jej w prosty sposób tego, co mam na myśli.
- Śnieg, kiedy znajdzie się w ciepłym miejscu, zamienia się w wodę. Musi być gdzieś bardzo zimno, żeby go przenieść, a w kurteczce było ciepło i...
- Się topnął - dokończyła za mnie już spokojniejszym tonem.
- Tak, śnieg się roztopił.
- Ale on niegrzeczny.
Zaśmiałem się cicho i podniosłem różowe okrycie wierzchnie z paneli. W tej samej chwili usłyszałem charakterystyczny, wywołujący dreszcze dźwięk - Mary znów wymiotuje. Zacisnąłem mocno wargi i powieki, zastygając w mimowolnym bezruchu.
Z dnia na dzień jest coraz gorzej, słabnie, niknie w oczach. Męczy się, a ja nie mogę nic zrobić, nie mogę jej pomóc mimo największych chęci. Każdego dnia słyszę jej szloch, patrzę, jak jej ciałem wstrząsają silne dreszcze i odruchy wymiotne, przytrzymuję jej włosy, kiedy z jej ust wypływa żółć nierzadko zmieszana z krwią, przytulam ją do siebie, kiedy pozbawiona sił nie jest w stanie utrzymać się na nogach, jestem bezsilnym świadkiem jej cierpienia i jest mi z tym cholernie źle...
Dom, szeroko rozumiane pojęcie względne - stan, hrabstwo, miasto, budynek, ludzie. Granicę Kalifornii przekroczyliśmy kilkadziesiąt minut temu, mniej więcej w tym samym czasie znaleźliśmy się na płycie jednego z lotnisk Los Angeles, jednak jak w domu poczułem się dopiero po przekroczeniu tak dobrze znanego mi progu, gdzie od razu uderzył mnie tak dobrze znany mi zapach i przywitał pełen radości i ciepła uścisk mamy. Równie kojący głos oznajmił, że za kilka minut będzie gotowy obiad i zabrzmiało to jak poezja. Jak piękny wiersz deklamowany w akompaniamencie czystych dźwięków pianina, płynących spod palców piekielnie zdolnego wirtuoza.
Skąd takie skojarzenia? Nie mam bladego pojęcia, po prostu poczułem się dziś w swoim własnym domu tak dobrze, jak jeszcze nigdy przedtem.
Trzy dni spędzone w Bellingham były przyjemne, stanowiły bezkonkurencyjne oderwanie od codzienności, miałem przy sobie żonę i córkę, jednak mimo wszystko czułem nieodpartą tęsknotę za tymi murami, za panującą w nich atmosferą. Co prawda powrót do normalności ma też swoje minusy - złe samopoczucie Mary i uaktywniony marudnik Courtney - jednak ogólny bilans wychodzi na plus.
Zatopiwszy się w dźwiękach napływających ze wszystkich stron, zamknąłem oczy, czując pod palcami gładkość białej ściany przedpokoju. Trwałbym w tym stanie zapewne kilka minut, gdyby nie głośny wrzask Courtney wydobywający się z sypialni, który usłyszała i moja mama. Jak oparzona wybiegła z kuchni i podążyła za mną w stronę odpowiedniego pomieszczenia.
- Boże święty, co się dzieje?! - zapytała przerażona, patrząc najpierw na stojącą przy łóżku Mary, a potem na swoją wnuczkę. Ta druga trzymała w rękach niedużą kurtkę i zalana łzami wertowała nerwowo jej kieszenie.
- Co jest, kurczaczku? - Przykucnąłem tuż przy niej, obserwując płynące po zaczerwienionych policzkach krople.
- Nie ma śniega! Toś ukladł! - wykrzyczała przerażona, na co Mary zmarszczyła brwi i zmrużyła oczy. Znów ją boli, a głośne, wysokie dźwięki wydawane przez Court tylko ten ból potęgują. Przez moment nie wiedziałem, czy kontynuować zajmowanie się problemem córki, czy skupić się na żonie. Kłopot rozwiązała mama, wyprowadzając bladą jak ściana Mary z naszego pokoju. Wziąłem głęboki oddech i zwróciłem się do Małej:
- Jaki śnieg, księżniczko?
- Wsięłam śnieg dla Scotty'ego i go nie ma! - Wypuściła z rąk ocieplany od wewnątrz ortalionowy materiał i spuściła głowę. Spojrzałem na leżącą na podłodze kurtkę i dostrzegłem zasychającą plamę w okół lewej kieszeni.
- Schowałaś do kurtki śnieg? - zapytałem tak dla pewności.
- Tak. - Pociągnęła głośno nosem i wydęła obie drżące wargi. - Ciałam dla Scotty'ego. I nie ma. Zablał toś.
- Nikt nic nie zabrał, skarbie.
- To dzie jest? - Wbiła we mnie załzawione, pełne smutku i rozczarowania oczy.
- Rozpuścił się.
Zmarszczyła brwi, zmuszając mnie tym do podjęcia się jednej z najtrudniejszych rzeczy - wyjaśnienia jej w prosty sposób tego, co mam na myśli.
- Śnieg, kiedy znajdzie się w ciepłym miejscu, zamienia się w wodę. Musi być gdzieś bardzo zimno, żeby go przenieść, a w kurteczce było ciepło i...
- Się topnął - dokończyła za mnie już spokojniejszym tonem.
- Tak, śnieg się roztopił.
- Ale on niegrzeczny.
Zaśmiałem się cicho i podniosłem różowe okrycie wierzchnie z paneli. W tej samej chwili usłyszałem charakterystyczny, wywołujący dreszcze dźwięk - Mary znów wymiotuje. Zacisnąłem mocno wargi i powieki, zastygając w mimowolnym bezruchu.
Z dnia na dzień jest coraz gorzej, słabnie, niknie w oczach. Męczy się, a ja nie mogę nic zrobić, nie mogę jej pomóc mimo największych chęci. Każdego dnia słyszę jej szloch, patrzę, jak jej ciałem wstrząsają silne dreszcze i odruchy wymiotne, przytrzymuję jej włosy, kiedy z jej ust wypływa żółć nierzadko zmieszana z krwią, przytulam ją do siebie, kiedy pozbawiona sił nie jest w stanie utrzymać się na nogach, jestem bezsilnym świadkiem jej cierpienia i jest mi z tym cholernie źle...
***
- I jak, już lepiej? - zapytałem Mary, siadając tuż obok niej na ogrodowej huśtawce. Przytaknęła, podkulając nogi. - Przyniosłem ci frytki. Posypane czerwoną papryką, tak jak lubisz.
- Dziękuję. - Uśmiechnęła się łagodnie, przejmując ode mnie nieduży talerz z jeszcze ciepłym jedzeniem. Chwyciła frytkę między dwa palce, na jednym z nich znów nie dostrzegłem obrączki. Nie nosi jej już od kilku dni, nie wiem jednak dlaczego. Coś zatrzymuje mnie przed zadaniem tego pytania, najprawdopodobniej strach przed ewentualną kłótnią i jej konsekwencjami.
Dla spokoju ducha przeniosłem wzrok na jej podbrzusze, mimo dość wysokiej temperatury zasłaniał je gruby, beżowy sweter kończący się tuż nad kolanami. Na jego powierzchni leżała nieduża sterta starych zdjęć - tych, które Mark przywiózł w grudniu z Bellingham. To wyjaśniało zaczerwienione oczy; płakała za każdym razem, gdy je oglądała. Łzy wyciskała z niej utrata matki, przerwane dzieciństwo, zmarnowana młodość i niesprawiedliwość losu, który odebrał jej to, co w życiu człowieka jest najważniejsze - rodzinę. I teraz miał zrobić to po raz kolejny.
- Twoja mama robi najlepsze frytki na świecie - odezwała się, odstawiając praktycznie pełny talerz na kamienny stolik, zapewniając tym towarzystwo niedopitej mięcie. Je już naprawdę niewiele, minimum niezbędne do tego, by nie przewracać się na każdym kroku. - Raz sama próbowałam takie zrobić, ale z kiepskim skutkiem. Nawet Courtney nie była w stanie udać, że jej smakują.
Już miałem powiedzieć, że Court przecież rzadko co smakuje, gdy nostalgiczny wzrok Mary spoczął na pierwszym zdjęciu na kupce i wszystko stało się jasne. Nie miała na myśli naszej córki, chodziło jej o Courtney Ravin. Wpatrywała się teraz w fotografię zabraną z domu swojej dawnej przyjaciółki, którą wmieszała w stertę zdjęć od ojca.
- Zwykle, nawet gdy coś nie miało absolutnie żadnego smaku, udawała, że jest pyszne, żeby nie robić mi przykrości, z frytkami nie dała rady, były przeohydne - zaśmiała się cicho, unosząc delikatnie kąciki ust. Ten wyraz szybko jednak ustąpił miejsca przeraźliwemu smutkowi. - Tak bardzo za nią tęsknię, Jerry - wydukała, uwalniając ukryte w kącikach oczu łzy. - Po śmierci mamy była najbliższą mi osobą, pierwszą, która tak naprawdę mnie kochała.
Poczułem lekkie, mimowolne ukłucie zazdrości. Nie pierwszy raz, kiedy mówiła w ten sposób o Courtney Ravin. Była dla niej kimś naprawdę wyjątkowym, dopadały mnie obawy, że nawet bardziej wyjątkowym niż ja. Nie dałem jednak tego po sobie poznać, pozwoliłem jej mówić dalej.
- A ja ją tak cholernie raniłam.
Zmarszczyłem brwi w pytającym spojrzeniu i położyłem dłoń na rozedrganych palcach żony. Podniosła załzawiony wzrok i spojrzawszy mi prosto w oczy, kontynuowała:
- Nie kochałam jej tak, jak ona mnie. Dla mnie była jak najlepsza przyjaciółka, starsza siostra, na którą zawsze mogłam liczyć.
- Z tą różnicą, że z siostrą nie robiłabyś takich rzeczy, jakie robiłaś z nią - wtrąciłem z niepewnym uśmiechem, by choć trochę ją rozbawić. Podziałało.
- Tak, z siostrą nie robiłabym takich rzeczy. - Uśmiechnęła się, jednak szybko powróciła do poprzedniej powagi. - Ona wiedziała, że wolałam jej brata i musiała sobie z tym jakoś radzić. Wyobrażasz to sobie? Pomyśl teraz, że ja kochałabym Shannona, podczas gdy ty jesteś w stanie oddać za mnie życie.
- Wolałabym być martwy niż znaleźć się w takiej sytuacji - odpowiedziałem szczerze, bez choćby chwili namysłu. Perspektywa Mary kochającej innego mężczyznę niż mnie była zbyt bolesna.
- No właśnie...
- Czekaj, twierdzisz, że przedawkowała wtedy przez ciebie? - Na moją twarz wskoczył wyraz największego zdumienia.
- No wiesz, nie twierdzę, że celowo chciała to zrobić, tylko... - tu wzięła głęboki oddech, nie bardzo wiedząc, jakich słów użyć, by precyzyjnie oddać to, co chodziło jej po głowie. - Chodzi o to, że wzięła wtedy tak dużo, bo nie chciała myśleć o mnie i o tym, że nie odwzajemniam jej uczuć. Przynajmniej tak mi się wydaje. - Ścisnęła mocniej moje palce, jakby to pomagało jej wyrzucić z siebie zapewne niesłuszne poczucie winy. - Zanim to się stało, powiedziałam jej, że jeśli nie wyjdzie mi z żadnym facetem, ożenię się z nią. Teraz widzę, że to zabrzmiało tak, jakbym uważała ją za jakąś drugą opcję, marną nagrodę pocieszenia. - Jej głos się załamał, a oczy wylały kolejną, zdającą się nie mieć końca falę łez. Spojrzałem na nią z ogromnym współczuciem i bez zbędnych słów mocno przytuliłem, głaszcząc miarowo podskakujące w spazmach płaczu plecy.
- Ona na pewno tego tak nie odebrała. Wiedziała przecież, że preferujesz facetów, że to tylko z nimi wiążesz swoją przyszłość. Jestem wręcz pewien, że odebrała to jako najwspanialszą rzecz, jaka mogła paść z twoich ust.
- Tak myślisz? - zapytała, zrównując swoją zaczerwienioną, mokrą twarz z moją.
- Tak. Co prawda jej nie znałem, ale z tego, co mówisz, wnioskuję, że była bardzo zabawową dziewczyną. Mając przy sobie tak dużą ilość kokainy... Bo to była kokaina, tak? - przerwałem, by upewnić się, że dobrze zapamiętałem to, co opowiedziała mi kilkanaście lat temu. Skinęła twierdząco głową, więc mówiłem dalej. - No z grubsza chodzi mi o to, że mając przy sobie taką ilość narkotyku, nie mogła się powstrzymać i co rusz go wciągała. Nie pamiętasz, jak było z tobą i z heroiną, kiedy wyjechałem na obóz? Wiedziałem, że jak każdą uzależnioną osobę, obecność prochów cię kusiła, więc nawet nie przeszło mi przez myśl, że mogłaś celowo doprowadzić się do takiego stanu, w jakim się wtedy znalazłaś. Tak samo było z Courtney i dam sobie głowę uciąć, że mam rację. Nie było w tym nawet grama twojej winy. Courtney zrobiła to, co zrobiłby każdy narkoman na jej miejscu, skorzystała z okazji. A że skończyło się tak jak się skończyło, no cóż, los bywa okrutny i ludzie nie mają na to żadnego wpływu.
- I właśnie za to cię kocham. Zawsze sprawiasz, że przestaję czuć się jak gówno i zaczynam czuć jak wartościowa osoba.
- Bo nieważne, co sobie ubzdurasz w tej swojej pięknej główce, jesteś wartościową osobą i nic tego nigdy nie zmieni. - Przesunąłem dłoń po jej policzku i nasze wargi złączyły się w czułym pocałunku, który przerwał łoskot spadających na ziemię fotografii. Oderwaliśmy się od siebie i spojrzeliśmy w dół. Z całej sterty oboje dostrzegliśmy przede wszystkim jedno zdjęcie: to, które zrobiono nam w naszym mieszkaniu w Bellingham pierwszego dnia naszego pobytu.
- Szkoda, że mamy tylko to jedno zdjęcie z tamtych czasów.
- To w sumie moja wina.
Spojrzałem na Mary zaskoczony.
- Mieliśmy jeszcze całą kliszę różnych fotografii, ale ją tak zupełnie niechcący prześwietliłam.
- I czemu mnie to nie dziwi, ty moja mała psujo?
Jej noszącą znamiona płaczu twarz rozpromienił szeroki, szczery uśmiech, co podziałało na mnie nadzwyczaj kojąco.
- Wiesz, tak sobie teraz pomyślałem, że skoro mama pojechała do siebie, a Courtney już śpi, to może byśmy tak urządzili sobie maraton filmowy tylko we dwoje? Przygotujemy sobie ciepły popcorn z masłem i dużą ilością soli, tak jak lubisz, i wi... - przerwałem, przypominając sobie, że przecież Mary nie może pić alkoholu - ...śniowy sok. Co ty na to?
- Zależy, co chcesz oglądać - odpowiedziała kokieteryjnym tonem, przyozdabiając twarz tym swoim brudnym uśmieszkiem. Cieszy mnie to, że nawet podczas choroby zdarzają się jej te dobre momenty, kiedy znów jest stuprocentową Mary King - Leto.
- Najpierw obejrzymy sobie coś z mojej oficjalnej kolekcji, najlepiej z moim udziałem, bym mógł napawać się swoją zajebistością, a kiedy się ściemni, sięgniemy do moich nieoficjalnych zbiorów, które za czasów kawalerstwa pomagały mi obniżać ciśnienie - tym razem to ja przybrałem nieczysty ton i kąsnąłem pachnącą perfumami szyję żony. Zaśmiała się głośno i ochoczo przystała na moją propozycję.
- Dziękuję. - Uśmiechnęła się łagodnie, przejmując ode mnie nieduży talerz z jeszcze ciepłym jedzeniem. Chwyciła frytkę między dwa palce, na jednym z nich znów nie dostrzegłem obrączki. Nie nosi jej już od kilku dni, nie wiem jednak dlaczego. Coś zatrzymuje mnie przed zadaniem tego pytania, najprawdopodobniej strach przed ewentualną kłótnią i jej konsekwencjami.
Dla spokoju ducha przeniosłem wzrok na jej podbrzusze, mimo dość wysokiej temperatury zasłaniał je gruby, beżowy sweter kończący się tuż nad kolanami. Na jego powierzchni leżała nieduża sterta starych zdjęć - tych, które Mark przywiózł w grudniu z Bellingham. To wyjaśniało zaczerwienione oczy; płakała za każdym razem, gdy je oglądała. Łzy wyciskała z niej utrata matki, przerwane dzieciństwo, zmarnowana młodość i niesprawiedliwość losu, który odebrał jej to, co w życiu człowieka jest najważniejsze - rodzinę. I teraz miał zrobić to po raz kolejny.
- Twoja mama robi najlepsze frytki na świecie - odezwała się, odstawiając praktycznie pełny talerz na kamienny stolik, zapewniając tym towarzystwo niedopitej mięcie. Je już naprawdę niewiele, minimum niezbędne do tego, by nie przewracać się na każdym kroku. - Raz sama próbowałam takie zrobić, ale z kiepskim skutkiem. Nawet Courtney nie była w stanie udać, że jej smakują.
Już miałem powiedzieć, że Court przecież rzadko co smakuje, gdy nostalgiczny wzrok Mary spoczął na pierwszym zdjęciu na kupce i wszystko stało się jasne. Nie miała na myśli naszej córki, chodziło jej o Courtney Ravin. Wpatrywała się teraz w fotografię zabraną z domu swojej dawnej przyjaciółki, którą wmieszała w stertę zdjęć od ojca.
- Zwykle, nawet gdy coś nie miało absolutnie żadnego smaku, udawała, że jest pyszne, żeby nie robić mi przykrości, z frytkami nie dała rady, były przeohydne - zaśmiała się cicho, unosząc delikatnie kąciki ust. Ten wyraz szybko jednak ustąpił miejsca przeraźliwemu smutkowi. - Tak bardzo za nią tęsknię, Jerry - wydukała, uwalniając ukryte w kącikach oczu łzy. - Po śmierci mamy była najbliższą mi osobą, pierwszą, która tak naprawdę mnie kochała.
Poczułem lekkie, mimowolne ukłucie zazdrości. Nie pierwszy raz, kiedy mówiła w ten sposób o Courtney Ravin. Była dla niej kimś naprawdę wyjątkowym, dopadały mnie obawy, że nawet bardziej wyjątkowym niż ja. Nie dałem jednak tego po sobie poznać, pozwoliłem jej mówić dalej.
- A ja ją tak cholernie raniłam.
Zmarszczyłem brwi w pytającym spojrzeniu i położyłem dłoń na rozedrganych palcach żony. Podniosła załzawiony wzrok i spojrzawszy mi prosto w oczy, kontynuowała:
- Nie kochałam jej tak, jak ona mnie. Dla mnie była jak najlepsza przyjaciółka, starsza siostra, na którą zawsze mogłam liczyć.
- Z tą różnicą, że z siostrą nie robiłabyś takich rzeczy, jakie robiłaś z nią - wtrąciłem z niepewnym uśmiechem, by choć trochę ją rozbawić. Podziałało.
- Tak, z siostrą nie robiłabym takich rzeczy. - Uśmiechnęła się, jednak szybko powróciła do poprzedniej powagi. - Ona wiedziała, że wolałam jej brata i musiała sobie z tym jakoś radzić. Wyobrażasz to sobie? Pomyśl teraz, że ja kochałabym Shannona, podczas gdy ty jesteś w stanie oddać za mnie życie.
- Wolałabym być martwy niż znaleźć się w takiej sytuacji - odpowiedziałem szczerze, bez choćby chwili namysłu. Perspektywa Mary kochającej innego mężczyznę niż mnie była zbyt bolesna.
- No właśnie...
- Czekaj, twierdzisz, że przedawkowała wtedy przez ciebie? - Na moją twarz wskoczył wyraz największego zdumienia.
- No wiesz, nie twierdzę, że celowo chciała to zrobić, tylko... - tu wzięła głęboki oddech, nie bardzo wiedząc, jakich słów użyć, by precyzyjnie oddać to, co chodziło jej po głowie. - Chodzi o to, że wzięła wtedy tak dużo, bo nie chciała myśleć o mnie i o tym, że nie odwzajemniam jej uczuć. Przynajmniej tak mi się wydaje. - Ścisnęła mocniej moje palce, jakby to pomagało jej wyrzucić z siebie zapewne niesłuszne poczucie winy. - Zanim to się stało, powiedziałam jej, że jeśli nie wyjdzie mi z żadnym facetem, ożenię się z nią. Teraz widzę, że to zabrzmiało tak, jakbym uważała ją za jakąś drugą opcję, marną nagrodę pocieszenia. - Jej głos się załamał, a oczy wylały kolejną, zdającą się nie mieć końca falę łez. Spojrzałem na nią z ogromnym współczuciem i bez zbędnych słów mocno przytuliłem, głaszcząc miarowo podskakujące w spazmach płaczu plecy.
- Ona na pewno tego tak nie odebrała. Wiedziała przecież, że preferujesz facetów, że to tylko z nimi wiążesz swoją przyszłość. Jestem wręcz pewien, że odebrała to jako najwspanialszą rzecz, jaka mogła paść z twoich ust.
- Tak myślisz? - zapytała, zrównując swoją zaczerwienioną, mokrą twarz z moją.
- Tak. Co prawda jej nie znałem, ale z tego, co mówisz, wnioskuję, że była bardzo zabawową dziewczyną. Mając przy sobie tak dużą ilość kokainy... Bo to była kokaina, tak? - przerwałem, by upewnić się, że dobrze zapamiętałem to, co opowiedziała mi kilkanaście lat temu. Skinęła twierdząco głową, więc mówiłem dalej. - No z grubsza chodzi mi o to, że mając przy sobie taką ilość narkotyku, nie mogła się powstrzymać i co rusz go wciągała. Nie pamiętasz, jak było z tobą i z heroiną, kiedy wyjechałem na obóz? Wiedziałem, że jak każdą uzależnioną osobę, obecność prochów cię kusiła, więc nawet nie przeszło mi przez myśl, że mogłaś celowo doprowadzić się do takiego stanu, w jakim się wtedy znalazłaś. Tak samo było z Courtney i dam sobie głowę uciąć, że mam rację. Nie było w tym nawet grama twojej winy. Courtney zrobiła to, co zrobiłby każdy narkoman na jej miejscu, skorzystała z okazji. A że skończyło się tak jak się skończyło, no cóż, los bywa okrutny i ludzie nie mają na to żadnego wpływu.
- I właśnie za to cię kocham. Zawsze sprawiasz, że przestaję czuć się jak gówno i zaczynam czuć jak wartościowa osoba.
- Bo nieważne, co sobie ubzdurasz w tej swojej pięknej główce, jesteś wartościową osobą i nic tego nigdy nie zmieni. - Przesunąłem dłoń po jej policzku i nasze wargi złączyły się w czułym pocałunku, który przerwał łoskot spadających na ziemię fotografii. Oderwaliśmy się od siebie i spojrzeliśmy w dół. Z całej sterty oboje dostrzegliśmy przede wszystkim jedno zdjęcie: to, które zrobiono nam w naszym mieszkaniu w Bellingham pierwszego dnia naszego pobytu.
- Szkoda, że mamy tylko to jedno zdjęcie z tamtych czasów.
- To w sumie moja wina.
Spojrzałem na Mary zaskoczony.
- Mieliśmy jeszcze całą kliszę różnych fotografii, ale ją tak zupełnie niechcący prześwietliłam.
- I czemu mnie to nie dziwi, ty moja mała psujo?
Jej noszącą znamiona płaczu twarz rozpromienił szeroki, szczery uśmiech, co podziałało na mnie nadzwyczaj kojąco.
- Wiesz, tak sobie teraz pomyślałem, że skoro mama pojechała do siebie, a Courtney już śpi, to może byśmy tak urządzili sobie maraton filmowy tylko we dwoje? Przygotujemy sobie ciepły popcorn z masłem i dużą ilością soli, tak jak lubisz, i wi... - przerwałem, przypominając sobie, że przecież Mary nie może pić alkoholu - ...śniowy sok. Co ty na to?
- Zależy, co chcesz oglądać - odpowiedziała kokieteryjnym tonem, przyozdabiając twarz tym swoim brudnym uśmieszkiem. Cieszy mnie to, że nawet podczas choroby zdarzają się jej te dobre momenty, kiedy znów jest stuprocentową Mary King - Leto.
- Najpierw obejrzymy sobie coś z mojej oficjalnej kolekcji, najlepiej z moim udziałem, bym mógł napawać się swoją zajebistością, a kiedy się ściemni, sięgniemy do moich nieoficjalnych zbiorów, które za czasów kawalerstwa pomagały mi obniżać ciśnienie - tym razem to ja przybrałem nieczysty ton i kąsnąłem pachnącą perfumami szyję żony. Zaśmiała się głośno i ochoczo przystała na moją propozycję.
***
- Zawsze to samo. - Mary odstawiła miskę z popcornem na stolik i wytarła cieknące po bladych policzkach łzy. Mimo iż scena Almost Famous, w której wykorzystano Tiny Dancer się skończyła, ona wciąż płakała. Jak sama wspomniała, była to jej stała reakcja na ten utwór i chyba nawet ona sama nie ma pojęcia, czy płacze ze smutku, czy ze wzruszenia. - Że też mama nie mogła mi śpiewać czegoś mniej popularnego.
Zaśmiałem się cicho, kręcąc przy tym głową.
- Znała mnóstwo piosenek z wyższej półki, które rzadko słyszało się w radiach, na pewno któraś z nich była o jakieś tancerce, więc dlaczego wybrała akurat taką, którą słyszy się niemal na każdym kroku?
- Żebyś o niej ciągle pamiętała, marudo. - Przyciągnąłem żonę do siebie i przycisnąłem usta do jej czoła, na którym wisiało luźno kilka kosmyków blond włosów przeplecionych tymi siwymi. Pociągnęła cicho nosem i wzięła głęboki oddech.
- Wiesz, to nie są już łzy smutku, tak jak kiedyś - zaczęła, nie odrywając wzroku od telewizora. - Teraz ta piosenka przypomina mi dobre chwile i płaczę bardziej ze szczęścia. Sam chyba znasz to uczucie, kiedy coś jest tak piękne, że aż wyciska z człowieka łzy.
- Tak. - Znam je doskonale. Dzień po naszym ślubie zamknąłem się w łazience i rozpłakałem, uśmiechając się przy tym najszerzej, jak tylko mogłem. Marzyłem o tym dniu ponad dwadzieścia lat i kiedy w końcu nadszedł, przeszedł wszystkie moje najśmielsze oczekiwania.
- Nie wiem, czy ci o tym mówiłam, ale zaraz po naszym ślubie, dokładnie w noc poślubną, kiedy ty już zasnąłeś, spojrzałam na swoją obrączkę i się rozpłakałam. I był to właśnie ten rodzaj płaczu wywołany pięknem.
- Zabawne, właśnie myślałem o tym samym.
Zaśmiałem się cicho, kręcąc przy tym głową.
- Znała mnóstwo piosenek z wyższej półki, które rzadko słyszało się w radiach, na pewno któraś z nich była o jakieś tancerce, więc dlaczego wybrała akurat taką, którą słyszy się niemal na każdym kroku?
- Żebyś o niej ciągle pamiętała, marudo. - Przyciągnąłem żonę do siebie i przycisnąłem usta do jej czoła, na którym wisiało luźno kilka kosmyków blond włosów przeplecionych tymi siwymi. Pociągnęła cicho nosem i wzięła głęboki oddech.
- Wiesz, to nie są już łzy smutku, tak jak kiedyś - zaczęła, nie odrywając wzroku od telewizora. - Teraz ta piosenka przypomina mi dobre chwile i płaczę bardziej ze szczęścia. Sam chyba znasz to uczucie, kiedy coś jest tak piękne, że aż wyciska z człowieka łzy.
- Tak. - Znam je doskonale. Dzień po naszym ślubie zamknąłem się w łazience i rozpłakałem, uśmiechając się przy tym najszerzej, jak tylko mogłem. Marzyłem o tym dniu ponad dwadzieścia lat i kiedy w końcu nadszedł, przeszedł wszystkie moje najśmielsze oczekiwania.
- Nie wiem, czy ci o tym mówiłam, ale zaraz po naszym ślubie, dokładnie w noc poślubną, kiedy ty już zasnąłeś, spojrzałam na swoją obrączkę i się rozpłakałam. I był to właśnie ten rodzaj płaczu wywołany pięknem.
- Zabawne, właśnie myślałem o tym samym.
- Małżeńska telepatia. - Mary uśmiechnęła się szeroko, przesuwając dłoń po moim brzuchu. Znów uderzył mnie brak obrączki i tym razem zamierzałem o to zapytać, w końcu okoliczności temu sprzyjały.
- Skoro już jesteśmy w temacie, to chciałbym cię o coś zapytać - zacząłem nieco niepewnie. Oderwała głowę od mojego ramienia i spojrzała mi prosto w oczy, unosząc brwi w pytającym wyrazie. - Zauważyłem, że już od kilku dni nie nosisz obrączki, mogę wiedzieć dlaczego?
Nieco posmutniała i przygryzła dolną wargę.
- Jeśli ją zgubiłaś, nie będę zły.
- Nie zgubiłam, mam ją w kieszeni. - Zanurzyła dłoń w swoich jeansach i wyciągnęła z nich złoty krążek. - Ostatnio znowu schudłam i nie mogę już jej nosić na palcu, zsuwa mi się. - W jej oczach na nowo zaszkliły się łzy i tym razem były to łzy smutku. Natychmiast pożałowałem tego, że podjąłem ten temat. - Jutro, jak będę się dobrze czuła, zaniosę ją do złotnika. Wiem, że to trochę głupie, ale miałam nadzieję, że tego nie zauważysz i zdążę to załatwić, zanim się zorientujesz. Taki spadek wagi raczej nie wróży nic dobrego, a ja nie chciałam cię martwić. Wiem, że obiecywałam, że...
- Skoro już jesteśmy w temacie, to chciałbym cię o coś zapytać - zacząłem nieco niepewnie. Oderwała głowę od mojego ramienia i spojrzała mi prosto w oczy, unosząc brwi w pytającym wyrazie. - Zauważyłem, że już od kilku dni nie nosisz obrączki, mogę wiedzieć dlaczego?
Nieco posmutniała i przygryzła dolną wargę.
- Jeśli ją zgubiłaś, nie będę zły.
- Nie zgubiłam, mam ją w kieszeni. - Zanurzyła dłoń w swoich jeansach i wyciągnęła z nich złoty krążek. - Ostatnio znowu schudłam i nie mogę już jej nosić na palcu, zsuwa mi się. - W jej oczach na nowo zaszkliły się łzy i tym razem były to łzy smutku. Natychmiast pożałowałem tego, że podjąłem ten temat. - Jutro, jak będę się dobrze czuła, zaniosę ją do złotnika. Wiem, że to trochę głupie, ale miałam nadzieję, że tego nie zauważysz i zdążę to załatwić, zanim się zorientujesz. Taki spadek wagi raczej nie wróży nic dobrego, a ja nie chciałam cię martwić. Wiem, że obiecywałam, że...
- Obiecaliśmy też sobie, że w takich chwilach jak ta nie będziemy rozmawiać o twojej chorobie - przerwałem jej, czując coraz silniejszy skurcz w piersi. Wiem, że takie uciekanie od problemu to jawne tchórzostwo i podejście dobre dla niedojrzałego dziecka, ale na razie nie jestem jeszcze w stanie stawić temu wszystkiemu czoła. Chcę żyć w tym złudnym poczuciu, że nasze życie może wyglądać tak jak kiedyś, że możemy oglądać razem film i nie zadręczać się przy tym brutalną rzeczywistością. Pragnę tego, by było tak jak kiedyś, chcę zabrać Mary do klubu, wypić z nią kilka drinków, potańczyć, a potem uprawiać seks na tyłach taksówki w drodze do domu. Chcę, by znów tańczyła dla mnie na stole, zakładała perukę i udawała rosyjską nastolatkę. Chcę, by krzyczała w trakcie szczytowania i nazywała mnie pieprzonym bogiem seksu, leżąc cała mokra na wymiętej pościeli. Chcę, by znów pisała ze mną piosenki kipiące erotyzmem i pozwalała robić sobie nagie fotki. Pragnę tego wszystkiego najbardziej na świecie, ale jednocześnie wiem, że nigdy tego nie dostanę, bo los zdecydował o tym, że musimy znów dostać po dupie, tak jakbyśmy mało w życiu przeszli...
- Takie jeżdżenie w trasę zwykłym autobusem miało swój niesamowity urok - rzuciła ni stąd ni zowąd Mary, a ja spojrzałem na ekran, gdzie znów pokazany był toczący się drogą autobus. - Wild Roses taki mieli. Nie było tam takich udogodnień jak w tych waszych wypasionych tourbusach, ale to właśnie było w tym wszystkim najlepsze.
- Brak wygód i kilkugodzinna nuda?
- Wcale nie było nudno. Można było razem pośpiewać, powygłupiać się, a tak? Wszyscy albo śpią, albo oglądają telewizję, albo grają w te głupie gierki.
- Masz szczęście, że Tomo tego nie słyszy. - Znając zamiłowanie naszego gitarzysty do gier video, byłby gotów spalić moją żonę na stosie za takie słowa.
- No, ale poważnie, to już nie jest to samo, co było kiedyś.
- Świat idzie do przodu, skarbie, technologia razem z nim.
- Rozwój technologiczny to zło.
- I powiedziała to osoba, która wysyła sto maili dziennie - zaśmiałem się nieco złośliwie.
- Oj tam, czepiasz się.
- Stwierdzam fakty, ty mój mały oldschoolowcu. - Rozwichrzyłem pachnącą wanilią blond czuprynę i z nieco już poprawionym nastrojem wróciłem do oglądania filmu.
- Takie jeżdżenie w trasę zwykłym autobusem miało swój niesamowity urok - rzuciła ni stąd ni zowąd Mary, a ja spojrzałem na ekran, gdzie znów pokazany był toczący się drogą autobus. - Wild Roses taki mieli. Nie było tam takich udogodnień jak w tych waszych wypasionych tourbusach, ale to właśnie było w tym wszystkim najlepsze.
- Brak wygód i kilkugodzinna nuda?
- Wcale nie było nudno. Można było razem pośpiewać, powygłupiać się, a tak? Wszyscy albo śpią, albo oglądają telewizję, albo grają w te głupie gierki.
- Masz szczęście, że Tomo tego nie słyszy. - Znając zamiłowanie naszego gitarzysty do gier video, byłby gotów spalić moją żonę na stosie za takie słowa.
- No, ale poważnie, to już nie jest to samo, co było kiedyś.
- Świat idzie do przodu, skarbie, technologia razem z nim.
- Rozwój technologiczny to zło.
- I powiedziała to osoba, która wysyła sto maili dziennie - zaśmiałem się nieco złośliwie.
- Oj tam, czepiasz się.
- Stwierdzam fakty, ty mój mały oldschoolowcu. - Rozwichrzyłem pachnącą wanilią blond czuprynę i z nieco już poprawionym nastrojem wróciłem do oglądania filmu.
***
Ciszę w pogrążonej w półmroku sypialni przerwał trzask drzwi, wypełniły ją również nasze przyspieszone oddechy zsynchronizowane ze sobą niczym tryby w precyzyjnym mechanizmie. Po omacku rozpinałem guziki bawełnianego swetra, a Mary walczyła ze skórzanym paskiem przełożonym przez szlufki moich jeansów. Pozbawialiśmy się nawzajem ubrań, nie odrywając od siebie warg. Na ten moment czekałem już od bardzo dawna, przez co ciężko mi było zapanować nad kołataniem serca i niecierpliwym drżeniem rąk. Poczułem się jak pies spuszczony z łańcucha, który w końcu, po tygodniach niewoli, mógł zaspokoić wszystkie swoje pragnienia.
Beżowy sweter opadł na panele, podobnie jak dwie pary obcisłych spodni i moja czarna koszulka. Po kilku sekundach los odzieży wierzchniej podzieliła bielizna, a materac cicho zaskrzypiał pod ciężarem naszych nagich ciał.
Sunąc wargami po smukłej szyi Mary, myślałem tylko o tym, że już za chwilę znów się z nią połączę, że w końcu zaspokoję swoje rosnące z każdym dniem, ignorowane do tej pory potrzeby. W końcu odpowiedni nastrój i sprzyjające warunki spotkały się ze sobą, a przynajmniej tak mi się wydawało do momentu, gdy dotknąłem dłonią krocza swojej żony. Zamiast spodziewanego jęku, usłyszałem głośny syk i to, czego usłyszeć nie chciałem:
- Jared, przestań.
Zacisnąłem mocno szczękę i powieki, i przycisnąłem czoło do nagiego ramienia Mary.
Tylko nie to...
- Przepraszam, ale nie mogę. Myślałam, że... Zdawało mi się - dukała, nie mogąc sklecić sensownego zdania, a ja starałem się nie wybuchnąć pełnym frustracji wrzaskiem. - Kiedy mnie dotknąłeś... to okropnie zabolało. Przepraszam, nie chciałam, żeby tak wyszło. Byłam pewna, że dzisiaj się uda.
- Ale się nie udało. Jak zwykle, ostatnimi czasy - burknąłem, nawet nie próbując silić się na uprzejmy ton i położyłem się na plecach, biorąc głębokie, nerwowe oddechy.
- Nienawidzisz mnie za to.
- Tego nie powiedziałem. Jestem po prostu zły, bo jak każdy facet mam swoje potrzeby i nie mogę ich wiecznie ignorować.
- Przepraszam.
- Przestań mnie przepraszać! - Przeniosłem wzrok z sufitu na trawioną wyrzutami sumienia twarz żony. Widząc to, jak bardzo jest jej głupio, nieco się uspokoiłem, w końcu to nie jej wina. Już miałem powiedzieć to na głos i jakoś załagodzić sytuację, gdy Mary podniosła się z pościeli. - Idziesz gdzieś?
- Nie. Co prawda kochać się z tobą nie mogę, ale przecież wciąż potrafię zadowolić cię w inny sposób, a przynajmniej taką mam nadzieję.
Wiedząc, co ma na myśli, nieco się rozchmurzyłem.
- Z tym jest ponoć jak z jazdą na rowerze - rzuciłem łagodniejszym tonem.
- Zaraz się przekonamy. - Jej delikatnie pofalowane włosy rozproszyły się na moim podbrzuszu, a wargi dotknęły członka. Moje ciało uderzyła fala przyjemnego ciepła, które krążyło po nim aż do momentu osiągnięcia szczytu. Co prawda nie taką drogą, jakiej sobie życzyłem, ale na bezrybiu i rak ryba...
Beżowy sweter opadł na panele, podobnie jak dwie pary obcisłych spodni i moja czarna koszulka. Po kilku sekundach los odzieży wierzchniej podzieliła bielizna, a materac cicho zaskrzypiał pod ciężarem naszych nagich ciał.
Sunąc wargami po smukłej szyi Mary, myślałem tylko o tym, że już za chwilę znów się z nią połączę, że w końcu zaspokoję swoje rosnące z każdym dniem, ignorowane do tej pory potrzeby. W końcu odpowiedni nastrój i sprzyjające warunki spotkały się ze sobą, a przynajmniej tak mi się wydawało do momentu, gdy dotknąłem dłonią krocza swojej żony. Zamiast spodziewanego jęku, usłyszałem głośny syk i to, czego usłyszeć nie chciałem:
- Jared, przestań.
Zacisnąłem mocno szczękę i powieki, i przycisnąłem czoło do nagiego ramienia Mary.
Tylko nie to...
- Przepraszam, ale nie mogę. Myślałam, że... Zdawało mi się - dukała, nie mogąc sklecić sensownego zdania, a ja starałem się nie wybuchnąć pełnym frustracji wrzaskiem. - Kiedy mnie dotknąłeś... to okropnie zabolało. Przepraszam, nie chciałam, żeby tak wyszło. Byłam pewna, że dzisiaj się uda.
- Ale się nie udało. Jak zwykle, ostatnimi czasy - burknąłem, nawet nie próbując silić się na uprzejmy ton i położyłem się na plecach, biorąc głębokie, nerwowe oddechy.
- Nienawidzisz mnie za to.
- Tego nie powiedziałem. Jestem po prostu zły, bo jak każdy facet mam swoje potrzeby i nie mogę ich wiecznie ignorować.
- Przepraszam.
- Przestań mnie przepraszać! - Przeniosłem wzrok z sufitu na trawioną wyrzutami sumienia twarz żony. Widząc to, jak bardzo jest jej głupio, nieco się uspokoiłem, w końcu to nie jej wina. Już miałem powiedzieć to na głos i jakoś załagodzić sytuację, gdy Mary podniosła się z pościeli. - Idziesz gdzieś?
- Nie. Co prawda kochać się z tobą nie mogę, ale przecież wciąż potrafię zadowolić cię w inny sposób, a przynajmniej taką mam nadzieję.
Wiedząc, co ma na myśli, nieco się rozchmurzyłem.
- Z tym jest ponoć jak z jazdą na rowerze - rzuciłem łagodniejszym tonem.
- Zaraz się przekonamy. - Jej delikatnie pofalowane włosy rozproszyły się na moim podbrzuszu, a wargi dotknęły członka. Moje ciało uderzyła fala przyjemnego ciepła, które krążyło po nim aż do momentu osiągnięcia szczytu. Co prawda nie taką drogą, jakiej sobie życzyłem, ale na bezrybiu i rak ryba...
***
Światło z czerwonego zmieniło się w żółte, poluzowałem nieco hamulec i czekałem na odpowiedni moment, by przydusić pedał gazu, wtedy też w samochodzie rozbrzmiała melodia informująca o przychodzącym połączeniu. Oderwałem wzrok od sygnalizacji i nieco się zdziwiłem, kiedy na ekranie przymocowanego do uchwytu na desce rozdzielczej telefonu wyświetliło się imię i nazwisko mojego ostatniego pracodawcy. Przez chwilę się zawahałem - odebrać czy lepiej zignorować tę próbę kontaktu? Z Martinem nie rozmawiałem już od dwóch tygodni i sam nie wiem, czy po tym wszystkim chce z nim rozmawiać. Zarzekał się co prawda, że nic nie wiedział o planach Nicole, ale nie wiem, czy warto mu wierzyć.
Z każdą milisekundą dzwonek zdawał się być coraz głośniejszy, nad ulicą zapaliło się zielone światło. Razem z gazem zdecydowałem się wcisnąć klawisz akceptujący połączenie.
- Tak?
- Witaj, Jared, cieszę się, że tym razem odebrałeś - rozbrzmiał się w trybie głośnomówiącym głos Spencera. - Dzwonię, bo chciałbym ci coś zaproponować. Chodzi oczywiście o promocję Siostry.
- Chyba wyraźnie powiedziałem, że nie przyłożę do tego ręki, nie po tym, jak próbowaliście promować tę gówniarę moim kosztem.
- Po raz setny ci mówię, że nie miałem z tym nic wspólnego, producenci też nie. To Nicole urządziła sobie pieprzoną samowolkę - oznajmił obronnym tonem, w który byłem skłonny uwierzyć.
- Nawet jeśli, to i tak nie mam zamiaru pokazywać się gdziekolwiek z York.
- Nie gdziekolwiek tylko w Nowym Jorku i nie z York tylko ze mną, Kelly i Stevensem.
Zmarszczyłem brwi i wjechałem w ostatni zakręt na drodze do przedszkola, w którym Scotty spędza już ostatni dzień. Po ostatnim zdarzeniu podjęliśmy z Marion decyzję o przeniesieniu Małego do prywatnej placówki, co oczywiście nie bardzo mu się spodobało, ale nie zamierzam tolerować dziennikarzy kręcących się wokół mojego dziecka i przekupujących go cukierkami.
- Dwunastego ma się odbyć nowojorska premiera poprzedzona kilkoma spotkaniami z dziennikarzami. Bonnie w tym czasie będzie w Filadelfii z powodu przyspieszonych zdjęć do nowego filmu, więc pomyślałem, że może chciałbyś zająć jej miejsce. Nie musisz odpowiadać teraz, w tej sekundzie, w ogóle najlepiej by było, gdybyśmy się spotkali.
- Kiedy? - zapytałem, przygryzając dolną wargę. W sumie skoro nie będzie tam Bonnie, mógłbym wybrać się do Nowego Jorku. Zabrałbym ze sobą Mary i Courtney i podczas gdy ja będę pracować, one spędzą trochę czasu z Emily. Przyjemne z pożytecznym.
- No najlepiej dzisiaj i tak w ciągu najbliższej godziny, bo później będzie u mnie krucho z czasem.
- Kurczę, nie wiem, czy dam radę, właśnie jadę po syna do przedszkola, potem muszę zawieść go do jego matki. Nie wyrobię się w ciągu godziny.
- Możesz przyjechać z dzieciakiem, mi to nie przeszkadza. Do szóstej jestem w swoim biurze, będziemy musieli obgadać tylko kilka rzeczy, nie zajmie ci to więcej niż piętnaście minut.
Zmarszczyłem czoło, licząc w myślach, ile czasu zajmie mi dojechanie z przedszkola do wieżowca, w którym mieści się gabinet reżysera - trzydzieści minut.
- No dobra, będę za góra pół godziny.
- W takim razie czekam.
Z każdą milisekundą dzwonek zdawał się być coraz głośniejszy, nad ulicą zapaliło się zielone światło. Razem z gazem zdecydowałem się wcisnąć klawisz akceptujący połączenie.
- Tak?
- Witaj, Jared, cieszę się, że tym razem odebrałeś - rozbrzmiał się w trybie głośnomówiącym głos Spencera. - Dzwonię, bo chciałbym ci coś zaproponować. Chodzi oczywiście o promocję Siostry.
- Chyba wyraźnie powiedziałem, że nie przyłożę do tego ręki, nie po tym, jak próbowaliście promować tę gówniarę moim kosztem.
- Po raz setny ci mówię, że nie miałem z tym nic wspólnego, producenci też nie. To Nicole urządziła sobie pieprzoną samowolkę - oznajmił obronnym tonem, w który byłem skłonny uwierzyć.
- Nawet jeśli, to i tak nie mam zamiaru pokazywać się gdziekolwiek z York.
- Nie gdziekolwiek tylko w Nowym Jorku i nie z York tylko ze mną, Kelly i Stevensem.
Zmarszczyłem brwi i wjechałem w ostatni zakręt na drodze do przedszkola, w którym Scotty spędza już ostatni dzień. Po ostatnim zdarzeniu podjęliśmy z Marion decyzję o przeniesieniu Małego do prywatnej placówki, co oczywiście nie bardzo mu się spodobało, ale nie zamierzam tolerować dziennikarzy kręcących się wokół mojego dziecka i przekupujących go cukierkami.
- Dwunastego ma się odbyć nowojorska premiera poprzedzona kilkoma spotkaniami z dziennikarzami. Bonnie w tym czasie będzie w Filadelfii z powodu przyspieszonych zdjęć do nowego filmu, więc pomyślałem, że może chciałbyś zająć jej miejsce. Nie musisz odpowiadać teraz, w tej sekundzie, w ogóle najlepiej by było, gdybyśmy się spotkali.
- Kiedy? - zapytałem, przygryzając dolną wargę. W sumie skoro nie będzie tam Bonnie, mógłbym wybrać się do Nowego Jorku. Zabrałbym ze sobą Mary i Courtney i podczas gdy ja będę pracować, one spędzą trochę czasu z Emily. Przyjemne z pożytecznym.
- No najlepiej dzisiaj i tak w ciągu najbliższej godziny, bo później będzie u mnie krucho z czasem.
- Kurczę, nie wiem, czy dam radę, właśnie jadę po syna do przedszkola, potem muszę zawieść go do jego matki. Nie wyrobię się w ciągu godziny.
- Możesz przyjechać z dzieciakiem, mi to nie przeszkadza. Do szóstej jestem w swoim biurze, będziemy musieli obgadać tylko kilka rzeczy, nie zajmie ci to więcej niż piętnaście minut.
Zmarszczyłem czoło, licząc w myślach, ile czasu zajmie mi dojechanie z przedszkola do wieżowca, w którym mieści się gabinet reżysera - trzydzieści minut.
- No dobra, będę za góra pół godziny.
- W takim razie czekam.
***
- Cieszę się, że jednak zmieniłeś zdanie, naprawdę serdecznie ci dziękuję.
- Nie ma za co. - Uśmiechnąłem się i po raz drugi uścisnąłem dłoń Martina, tym razem na pożegnanie i razem z synem, który całe dwadzieścia minut naszej rozmowy przesiedział na krześle ze zwieszoną głową, opuściłem obwieszone plakatami filmowymi pomieszczenie.
- Uśmiechnij się, Scotty - rzuciłem, gdy szliśmy już jasnym korytarzem w stronę windy.
- Nie. Mam dupresję* i nie będę się śmiał. - Wypchnął obie wargi, odrywając przepełniony żalem wzrok od morelowego dywanu. Przykucnąłem, by wygłosić wymyśloną na poczekaniu mowę pocieszającą, gdy ni stąd ni zowąd twarz Małego rozpromieniała, a z ust wydobył się głośny pisk. - Zorro! - Jak torpeda ruszył z miejsca.
Odwróciłem głowę i zobaczyłem idącego w naszą stronę szczupłego bruneta z czarną marynarką przewieszoną przez ramię. Antonio Banderas.
- Zorro! - Scotty bezceremonialnie wtulił się w ciało mojego zdezorientowanego kolegi po fachu. - Zorro, to naprawdę ty!
- Tak, to ja - odpowiedział, widząc iskierki podekscytowania płonące w oczach mojego syna.
- A czemu nie masz maski i peleryny? Gdzie jest twoja szpada? Gdzie Tornado?
- Powiem ci, ale tylko wtedy, gdy obiecasz, że to zostanie między nami - szepnął Latynos, pochylając się nieznacznie.
- Obiecuję! - Scotty aż się cały zatrząsł i oblizał wargi.
- Jestem na tajnej misji, szpieguję pewnego złoczyńce. Nie mogłem nałożyć stroju, bo wtedy by mnie rozpoznał i zabił.
- Rozumiem, działasz cocognito!
- Dokładnie. - Brunet głośno się zaśmiał, a ja stanąłem tuż obok swojego syna.
- Wybacz, Scotty jest przeogromnym fanem Zorro. - Podałem Banderasowi dłoń, którą ten serdecznie uścisnął. Poznaliśmy się kilka lat temu na premierze Samotnych serc, gdzie pojawił się na specjalne zaproszenie Salmy Hayek. Wypiliśmy wtedy razem parę drinków i pogadaliśmy trochę o muzyce i pięknych kobietach.**
- Nie szkodzi, dzieciaki często mnie tak zaczepiają, przywykłem. - Ukazał w uśmiechu rządek śnieżnobiałych zębów, po czym znów został objęty przez mojego syna, którego smutek i "dupresja" odeszły gdzieś hen daleko. Magia telewizji...
- Nie ma za co. - Uśmiechnąłem się i po raz drugi uścisnąłem dłoń Martina, tym razem na pożegnanie i razem z synem, który całe dwadzieścia minut naszej rozmowy przesiedział na krześle ze zwieszoną głową, opuściłem obwieszone plakatami filmowymi pomieszczenie.
- Uśmiechnij się, Scotty - rzuciłem, gdy szliśmy już jasnym korytarzem w stronę windy.
- Nie. Mam dupresję* i nie będę się śmiał. - Wypchnął obie wargi, odrywając przepełniony żalem wzrok od morelowego dywanu. Przykucnąłem, by wygłosić wymyśloną na poczekaniu mowę pocieszającą, gdy ni stąd ni zowąd twarz Małego rozpromieniała, a z ust wydobył się głośny pisk. - Zorro! - Jak torpeda ruszył z miejsca.
Odwróciłem głowę i zobaczyłem idącego w naszą stronę szczupłego bruneta z czarną marynarką przewieszoną przez ramię. Antonio Banderas.
- Zorro! - Scotty bezceremonialnie wtulił się w ciało mojego zdezorientowanego kolegi po fachu. - Zorro, to naprawdę ty!
- Tak, to ja - odpowiedział, widząc iskierki podekscytowania płonące w oczach mojego syna.
- A czemu nie masz maski i peleryny? Gdzie jest twoja szpada? Gdzie Tornado?
- Powiem ci, ale tylko wtedy, gdy obiecasz, że to zostanie między nami - szepnął Latynos, pochylając się nieznacznie.
- Obiecuję! - Scotty aż się cały zatrząsł i oblizał wargi.
- Jestem na tajnej misji, szpieguję pewnego złoczyńce. Nie mogłem nałożyć stroju, bo wtedy by mnie rozpoznał i zabił.
- Rozumiem, działasz cocognito!
- Dokładnie. - Brunet głośno się zaśmiał, a ja stanąłem tuż obok swojego syna.
- Wybacz, Scotty jest przeogromnym fanem Zorro. - Podałem Banderasowi dłoń, którą ten serdecznie uścisnął. Poznaliśmy się kilka lat temu na premierze Samotnych serc, gdzie pojawił się na specjalne zaproszenie Salmy Hayek. Wypiliśmy wtedy razem parę drinków i pogadaliśmy trochę o muzyce i pięknych kobietach.**
- Nie szkodzi, dzieciaki często mnie tak zaczepiają, przywykłem. - Ukazał w uśmiechu rządek śnieżnobiałych zębów, po czym znów został objęty przez mojego syna, którego smutek i "dupresja" odeszły gdzieś hen daleko. Magia telewizji...
Marion:
- Mamo, mamo! - donośny głos Scotty'ego zagłuszył płynącą z głośników muzykę relaksacyjną, którą pan Thompson polecił puszczać Dave'owi. Od kiedy stan jego zdrowia uległ znacznej poprawie, bywa tu coraz częściej i daje swojemu synowi masę wskazówek i rad, jak prowadzić hotel, które w gruncie rzeczy są bezwzględnymi nakazami, które Dee musi natychmiast wprowadzać w życie, inaczej ojciec grozi mu zawałem serca. Z boku wygląda to wręcz przekomicznie, ale domyślam się, co musi czuć mój szef: prawdopodobnie to samo co czuję ja, kiedy mama próbuje mi narzucać swoje metody wychowawcze. Co prawda teraz znacznie się uspokoiła, ale kiedy Scotty był malutki, była wręcz nie do zniesienia.
Rodzice i ta ich obsesyjna nadopiekuńczość i wieczne "to dla twojego dobra". Będę dokładnie taka sama. Jestem już dokładnie taka sama.
- Ma... - Tu Mały urwał, zatrzymując się przy pracowniku ochrony; w moim polu widzenia pojawił się Jared. - Cześć, panie ochroniarzu!
Robert pochylił się nieznacznie, prostując dłoń; Scott przybił mu głośną piątkę.
- Ale ty masz siłę, mistrzu.
- Wiem. - Mały wyszczerzył ząbki i gdy tylko Bob wrócił do pozycji pionowej, ruszył z powrotem w stronę kontuaru, za którym w zdziwieniu unosiłam brwi. Jeszcze rano "umierał śmiercią zabójczą", a teraz tryska energią, którą mógłby zasilić pół miasta. - Mamo, mamo! - Mimo iż prosiłam, żeby tego nie robił, wbiegł za moje stanowisko pracy i cały zarumieniony energicznie podskakiwał, tuląc mnie przy tym tak mocno, jak jeszcze nigdy. - Nie uwierzysz, kogo przed chwilą widziałem!
- Kogo? - zapytałam zdezorientowana, patrząc w jego nienaturalnie rozszerzone źrenice. Gdyby nie fakt, że ma cztery lata, pomyślałabym, że coś brał.
- Zorro! Prawdziwego, tego z filmu mojego ulubionego! Mówił do mnie i tulałem się do niego, i zdradził mi tajny sekret, co ci go nie powiem, bo on był cocognito! - wykrzyczał wciąż tak samo podekscytowany.
- No i gdzie ty tego Zorro widziałeś, co?
- W takim dużym budynku, co w nim byłem z tatusiem u takiego pana reżysyra. Szedliśmy korytarzem i ja byłem smutny, i nagle spojawił się Zorro. Nie miał peleryny i maski, i szpady, i Tornada, ale to był on! Nawet tatuś zrobił mi z nim zdjęcie, co nie, tatuś? - zwrócił się do Jaya, który właśnie zatrzymał się tuż przed marmurową ladą.
- Zgadza się, mistrzu. Jutro nawet zaniosę je do znajomego, który zrobi z niego wielki obraz i przywiesisz go sobie na ścianę.
- Dwa obrazy! Muszę go mieć w moim domku i u ciebie w domku, dobrze?
- No dobrze, dobrze.
Mały posłał ojcu szeroki uśmiech i już miał podziękować, kiedy ze swojego gabinetu wyszedł Dave. Scotty, jak wypuszczona z mocno naciągniętej cięciwy strzała, ruszył w jego stronę.
- Dave, widziałem przed chwilą Zorro!
- Dokładnie rzecz biorąc, Antonio Banderasa - zwrócił się do mnie Jared. - Spotkaliśmy go przed biurem Spencera, powoli szykują się do kręcenia wspólnego filmu.
- A ty, co robiłeś u Spencera? Myślałam, że zrezygnowałeś z promocji.
- Zadzwonił do mnie, jak jechałem do przedszkola i zaproponował wyjazd promocyjny do Nowego Jorku. Bonnie nie będzie brała w nim udziału, tylko on, Kelly i Neil. Przemyślałem to sobie i uznałem, że to będzie dobra okazja do tego, by Mary odwiedziła swoją córkę - wyjaśnił zmianę swojej decyzji. - Poza tym kocham Nowy Jork, grzechem byłoby nie skorzystać z takiej okazji.
- A co z Courtney, zostawicie ją u Connie?
- Nie, poleci z nami. Zabrałbym też Scotta, ale przez taką przerwę trudniej by mu było zaklimatyzować się w nowym przedszkolu.
- No właśnie, co do nowego przedszkola - wtrąciłam, przypominając sobie o wiadomości od ojca Dolores - dzisiaj napisał do mnie Sanchez, pytał... - przerwałam, widząc zbliżającego się do nas mężczyznę. - Zresztą sam przeczytaj. - Podałam Leto komórkę, a sama zajęłam się obsługą nowego gościa.
- Dzień dobry, rezerwowałem wczoraj pokój.
- Pańska godność?
- Jonathan Weaver.
Wbiłam wzrok w ekran komputera, szukając usłyszanego nazwiska. Nie zajęło mi to zbyt wiele czasu, równie szybko wydałam naszemu gościowi kartę i życzyłam miłego pobytu.
- Lolita? - Leto oderwał wzrok od wyświetlacza telefonu i spojrzał na mnie zdziwiony.
- No Dolores, takie zdrobnienie. - Rzuciłam mu oczywiste spojrzenie i przejęłam swoją własność. - Chcą ją przenieść do tej samej placówki, do której zapisałeś Scotta, bo stwierdziła, że nie będzie już chodzić do przedszkola, jeśli nie będzie tam naszego syna.
- Ach, ta dziecięca miłość... - Jared uśmiechnął się perliście i poprosił o kawałek kartki, na której zapisał numer do prowadzonego przez niejaką Emily Novak prywatnego przedszkola bacznie pilnowanego przez grupę ochroniarzy i wykwalifikowany personel, a przynajmniej tak głosi pismo reklamowe...
- Mamo, mamo! - donośny głos Scotty'ego zagłuszył płynącą z głośników muzykę relaksacyjną, którą pan Thompson polecił puszczać Dave'owi. Od kiedy stan jego zdrowia uległ znacznej poprawie, bywa tu coraz częściej i daje swojemu synowi masę wskazówek i rad, jak prowadzić hotel, które w gruncie rzeczy są bezwzględnymi nakazami, które Dee musi natychmiast wprowadzać w życie, inaczej ojciec grozi mu zawałem serca. Z boku wygląda to wręcz przekomicznie, ale domyślam się, co musi czuć mój szef: prawdopodobnie to samo co czuję ja, kiedy mama próbuje mi narzucać swoje metody wychowawcze. Co prawda teraz znacznie się uspokoiła, ale kiedy Scotty był malutki, była wręcz nie do zniesienia.
Rodzice i ta ich obsesyjna nadopiekuńczość i wieczne "to dla twojego dobra". Będę dokładnie taka sama. Jestem już dokładnie taka sama.
- Ma... - Tu Mały urwał, zatrzymując się przy pracowniku ochrony; w moim polu widzenia pojawił się Jared. - Cześć, panie ochroniarzu!
Robert pochylił się nieznacznie, prostując dłoń; Scott przybił mu głośną piątkę.
- Ale ty masz siłę, mistrzu.
- Wiem. - Mały wyszczerzył ząbki i gdy tylko Bob wrócił do pozycji pionowej, ruszył z powrotem w stronę kontuaru, za którym w zdziwieniu unosiłam brwi. Jeszcze rano "umierał śmiercią zabójczą", a teraz tryska energią, którą mógłby zasilić pół miasta. - Mamo, mamo! - Mimo iż prosiłam, żeby tego nie robił, wbiegł za moje stanowisko pracy i cały zarumieniony energicznie podskakiwał, tuląc mnie przy tym tak mocno, jak jeszcze nigdy. - Nie uwierzysz, kogo przed chwilą widziałem!
- Kogo? - zapytałam zdezorientowana, patrząc w jego nienaturalnie rozszerzone źrenice. Gdyby nie fakt, że ma cztery lata, pomyślałabym, że coś brał.
- Zorro! Prawdziwego, tego z filmu mojego ulubionego! Mówił do mnie i tulałem się do niego, i zdradził mi tajny sekret, co ci go nie powiem, bo on był cocognito! - wykrzyczał wciąż tak samo podekscytowany.
- No i gdzie ty tego Zorro widziałeś, co?
- W takim dużym budynku, co w nim byłem z tatusiem u takiego pana reżysyra. Szedliśmy korytarzem i ja byłem smutny, i nagle spojawił się Zorro. Nie miał peleryny i maski, i szpady, i Tornada, ale to był on! Nawet tatuś zrobił mi z nim zdjęcie, co nie, tatuś? - zwrócił się do Jaya, który właśnie zatrzymał się tuż przed marmurową ladą.
- Zgadza się, mistrzu. Jutro nawet zaniosę je do znajomego, który zrobi z niego wielki obraz i przywiesisz go sobie na ścianę.
- Dwa obrazy! Muszę go mieć w moim domku i u ciebie w domku, dobrze?
- No dobrze, dobrze.
Mały posłał ojcu szeroki uśmiech i już miał podziękować, kiedy ze swojego gabinetu wyszedł Dave. Scotty, jak wypuszczona z mocno naciągniętej cięciwy strzała, ruszył w jego stronę.
- Dave, widziałem przed chwilą Zorro!
- Dokładnie rzecz biorąc, Antonio Banderasa - zwrócił się do mnie Jared. - Spotkaliśmy go przed biurem Spencera, powoli szykują się do kręcenia wspólnego filmu.
- A ty, co robiłeś u Spencera? Myślałam, że zrezygnowałeś z promocji.
- Zadzwonił do mnie, jak jechałem do przedszkola i zaproponował wyjazd promocyjny do Nowego Jorku. Bonnie nie będzie brała w nim udziału, tylko on, Kelly i Neil. Przemyślałem to sobie i uznałem, że to będzie dobra okazja do tego, by Mary odwiedziła swoją córkę - wyjaśnił zmianę swojej decyzji. - Poza tym kocham Nowy Jork, grzechem byłoby nie skorzystać z takiej okazji.
- A co z Courtney, zostawicie ją u Connie?
- Nie, poleci z nami. Zabrałbym też Scotta, ale przez taką przerwę trudniej by mu było zaklimatyzować się w nowym przedszkolu.
- No właśnie, co do nowego przedszkola - wtrąciłam, przypominając sobie o wiadomości od ojca Dolores - dzisiaj napisał do mnie Sanchez, pytał... - przerwałam, widząc zbliżającego się do nas mężczyznę. - Zresztą sam przeczytaj. - Podałam Leto komórkę, a sama zajęłam się obsługą nowego gościa.
- Dzień dobry, rezerwowałem wczoraj pokój.
- Pańska godność?
- Jonathan Weaver.
Wbiłam wzrok w ekran komputera, szukając usłyszanego nazwiska. Nie zajęło mi to zbyt wiele czasu, równie szybko wydałam naszemu gościowi kartę i życzyłam miłego pobytu.
- Lolita? - Leto oderwał wzrok od wyświetlacza telefonu i spojrzał na mnie zdziwiony.
- No Dolores, takie zdrobnienie. - Rzuciłam mu oczywiste spojrzenie i przejęłam swoją własność. - Chcą ją przenieść do tej samej placówki, do której zapisałeś Scotta, bo stwierdziła, że nie będzie już chodzić do przedszkola, jeśli nie będzie tam naszego syna.
- Ach, ta dziecięca miłość... - Jared uśmiechnął się perliście i poprosił o kawałek kartki, na której zapisał numer do prowadzonego przez niejaką Emily Novak prywatnego przedszkola bacznie pilnowanego przez grupę ochroniarzy i wykwalifikowany personel, a przynajmniej tak głosi pismo reklamowe...
***
Zamykając nerwowo szafkę, stanęłam na palcach i objęłam wzrokiem szczyt lodówki. Kiedy i tam nie znalazłam błękitnego notesu, zaczęłam odczuwać coraz większą irytację. Czy w tym domu zawsze wszystko musi ginąć?!
- Scotty, widziałeś mój niebieski notes? - zwróciłam się do syna, który siedział na kanapie w kostiumie Zorro wygrzebanym z dna szafki i oglądał nagraną kilka miesięcy temu Legendę Zorro.
- Ten, co leżał w kuchni na szafce? - odpowiedział pytaniem na pytanie, nie odrywając wzroku od ekranu.
- Tak. Wiesz może, gdzie jest teraz? - To raczej pytanie retoryczne; skoro wiedział, gdzie leżał wcześniej, na sto procent sam go przestawił, lub zrobił z nim sto innych, jeszcze gorszych rzeczy.
- Polly po nim marze. - Wskazał głową na swoją młodszą siostrę siedzącą na dywanie. W jej ręku dostrzegłam czerwony mazak, który niczym nieskrępowany brylował po kartkach z przepisami na ulubione dania Scotta autorstwa mojej mamy.
- Polly! - jęknęłam, natychmiast podbiegając do nieświadomej niczego córki. - Nie wolno rysować po rzeczach mamusi, tyle razy ci powtarzałam. - Zgarnęłam otwarty na środkowej stronie zeszyt; domowe spaghetti że świeżych pomidorów nabrało odpowiednich barw, jednakże stało się przez to zupełnie nieczytelne.
Pokręciłam głową i posłałam Małej karcące spojrzenie, na co zmarszczyła nosek i wskazała palcem na swojego brata.
- On!
- Czemu mnie to nie dziwi...
- Musiałem jej coś dać, bo ona ciągle zabiera mi moje blokowe kartki i ja nie mogę potem rysować, a ona nie umie i tylko je marnuje!
Nic nie odpowiedziałam, po prostu wróciłam do kuchni, licząc w myślach do dziesięciu.
- Nie miałaś, babo, problemów to sobie dzieci zrobiłaś - powtórzyłam ulubioną maksymę swojej babci i rzuciłam w połowie zdewastowany notes na stół. Wtedy też na obrus wypadła złożona w kostkę kartka. Zmarszczyłam brwi i chwyciłam ją między palce; wciąż czuję się dziwnie bez obrączki.
- Carl Livingstone - odczytałam na głos i przeniosłam wzrok na rząd wypisanych starannym, niezwykle estetycznym jak na mężczyznę pismem cyfr.
Carl, zupełnie o nim zapomniałam. Przegadaliśmy całe afterparty i spędziliśmy razem noc, po której sumienie gryzło mnie tak jak jeszcze nigdy. Kochałam się z praktycznie obcym mężczyzną w łóżku, które jeszcze jakiś czas temu dzieliłam ze swoim mężem. Choć nie wiem, czy słowo "kochałam" jest aby na pewno właściwe, w końcu nie było w tym absolutnie żadnych uczuć, zwykłe prymitywne pożądanie i zwierzęca chuć. Po prostu się pieprzyliśmy. To nic dla mnie nie znaczyło i przysporzyło mi tylko wściekłości na samą siebie i poczucia, że jestem pieprzoną dziwką, która rozkłada nogi przed każdym znanym wokalistą, który postawi jej drinka w hotelowym barze. On za pewne potraktował mnie jak wszystkie groupies, z którymi na sto procent sypia, a numer zostawił tylko po to, żeby nie zburzyć wizerunku dżentelmena, który przede mną przyjął. Pewnie nawet nie jest prawdziwy. Numer, oczywiście.
Wzięłam kolejny głęboki oddech i podarłam kartkę na małe kawałeczki. Już miałam je wyrzucić, kiedy rozdzwonił się telefon.
Harry.
Silny skurcz ścisnął moje wnętrzności, serce uderzyło o żebra z kilkakrotnym przyspieszeniem. Przymknęłam powieki i wypuściłam powietrze ustami. To tylko rozmowa telefoniczna z byłym mężem, nic wielkiego.
- Tak?
- Cześć. Masz teraz wolną chwilkę? - usłyszałam po drugiej stronie i aż zadrżałam. Ten głos...
- Właśnie szykuję kolację - zełgałam bez namysłu. Boję się dłuższych rozmów z Harrym, sama nie wiem, dlaczego. Choć nie, wiem to doskonale: obawiam się tego, że poprosi mnie o wybaczenie, a ja ulegnę i przez przypadek wyrwie mi się to, że wciąż go kocham. A na to nie pozwala mi honor.
- Nie zajmę ci dużo czasu, chcę tylko zapytać o to jutrzejsze spotkanie z Polly.
- Tak jak się umawialiśmy, zabierasz ją na cały dzień do parku, na karuzelę, czy gdzie tam sobie chcesz. - Wytrwale siliłam się na obojętny, wręcz chłodny ton.
- Tak, wiem, chodzi tylko o to, że... - tu przerwał, wciągając głośno powietrze. Denerwuje się tak samo jak ja. - Wczoraj rozmawiałem ze swoją terapeutką i udzieliła mi pewnej rady.
- Jakiej? - zapytałam, kiedy to nagle zamilkł.
- Powiedziała, że dla dobra dziecka powinniśmy spotykać się wszyscy razem. Polly powinna przebywać z obojgiem rodziców jednocześnie, żeby aż tak bardzo nie odczuwać tego... rozbicia rodzinnego. - Dwa ostatnie słowa dodał po dłuższej pauzie, jakby nie mając pewności, czy to odpowiednie wyrażenie i czy właśnie jego miał użyć.
- Nie wiem czy to dobry pomysł.
- Pani doktor twierdzi, że najlepszy.
- Przecież to seksuolog, nie psycholog dziecięcy - odpowiedziałam z lekkim przekąsem.
- Psychologii dziecięcej też trochę liznęła.
Jak i zapewne wielu innych rzeczy; wpadło mi mimowolnie do głowy i aż sama się za to skarciłam zagryzieniem dolnej wargi.
- Sam uważam, że to dobre rozwiązanie. Przecież często razem wychodziliśmy, więc czułaby się tak jak przed naszym rozstaniem. Nie będziemy musieli ze sobą rozmawiać, wystarczy, że będzie miała nas oboje przy sobie.
Z jednej strony to faktycznie dobre rozwiązanie, ale z drugiej nie jestem jeszcze chyba gotowa na spędzanie z Harrym niedzielnego dnia, jak gdyby nigdy nic się nie stało.
- Nawet jeśli to faktycznie dobra opcja, to i tak nie mam z kim zostawić Scotty'ego. Jared wyjechał na weekend, a babciom nie chcę zawracać głowy - skłamałam po raz kolejny bez chociażby zająknięcia.
- Niech idzie z nami, nawet lepiej.
Wyrzuciłam z siebie bezgłośne "cholera" i skrzywiłam twarz.
- Proszę cię, Marion, zrób to dla Polly, dla jej dobra.
"Dla jej dobra", argument, który zawsze sprawia, że odrzucam swoje własne widzi mi się i robię to, co zrobić muszę.
- No dobra, ale robię to tylko ze względu na nią.
- W życiu nie pomyślałabym, że masz jakiś inny powód.
W tym momencie zapewne uśmiechnął się triumfalnie, jak to zwykle, kiedy dopiął swego...
Boże, tyle o sobie wiemy, tak dobrze się znamy, a musimy udawać obcych sobie ludzi, którym zupełnie nie zależy. Jeśli miłość nie jest popieprzonym uczuciem, to Ziemia jest płaska...
*Dupresja - termin zapożyczony z pewnego dokumentu, który oglądałam kilka lat temu.
- Scotty, widziałeś mój niebieski notes? - zwróciłam się do syna, który siedział na kanapie w kostiumie Zorro wygrzebanym z dna szafki i oglądał nagraną kilka miesięcy temu Legendę Zorro.
- Ten, co leżał w kuchni na szafce? - odpowiedział pytaniem na pytanie, nie odrywając wzroku od ekranu.
- Tak. Wiesz może, gdzie jest teraz? - To raczej pytanie retoryczne; skoro wiedział, gdzie leżał wcześniej, na sto procent sam go przestawił, lub zrobił z nim sto innych, jeszcze gorszych rzeczy.
- Polly po nim marze. - Wskazał głową na swoją młodszą siostrę siedzącą na dywanie. W jej ręku dostrzegłam czerwony mazak, który niczym nieskrępowany brylował po kartkach z przepisami na ulubione dania Scotta autorstwa mojej mamy.
- Polly! - jęknęłam, natychmiast podbiegając do nieświadomej niczego córki. - Nie wolno rysować po rzeczach mamusi, tyle razy ci powtarzałam. - Zgarnęłam otwarty na środkowej stronie zeszyt; domowe spaghetti że świeżych pomidorów nabrało odpowiednich barw, jednakże stało się przez to zupełnie nieczytelne.
Pokręciłam głową i posłałam Małej karcące spojrzenie, na co zmarszczyła nosek i wskazała palcem na swojego brata.
- On!
- Czemu mnie to nie dziwi...
- Musiałem jej coś dać, bo ona ciągle zabiera mi moje blokowe kartki i ja nie mogę potem rysować, a ona nie umie i tylko je marnuje!
Nic nie odpowiedziałam, po prostu wróciłam do kuchni, licząc w myślach do dziesięciu.
- Nie miałaś, babo, problemów to sobie dzieci zrobiłaś - powtórzyłam ulubioną maksymę swojej babci i rzuciłam w połowie zdewastowany notes na stół. Wtedy też na obrus wypadła złożona w kostkę kartka. Zmarszczyłam brwi i chwyciłam ją między palce; wciąż czuję się dziwnie bez obrączki.
- Carl Livingstone - odczytałam na głos i przeniosłam wzrok na rząd wypisanych starannym, niezwykle estetycznym jak na mężczyznę pismem cyfr.
Carl, zupełnie o nim zapomniałam. Przegadaliśmy całe afterparty i spędziliśmy razem noc, po której sumienie gryzło mnie tak jak jeszcze nigdy. Kochałam się z praktycznie obcym mężczyzną w łóżku, które jeszcze jakiś czas temu dzieliłam ze swoim mężem. Choć nie wiem, czy słowo "kochałam" jest aby na pewno właściwe, w końcu nie było w tym absolutnie żadnych uczuć, zwykłe prymitywne pożądanie i zwierzęca chuć. Po prostu się pieprzyliśmy. To nic dla mnie nie znaczyło i przysporzyło mi tylko wściekłości na samą siebie i poczucia, że jestem pieprzoną dziwką, która rozkłada nogi przed każdym znanym wokalistą, który postawi jej drinka w hotelowym barze. On za pewne potraktował mnie jak wszystkie groupies, z którymi na sto procent sypia, a numer zostawił tylko po to, żeby nie zburzyć wizerunku dżentelmena, który przede mną przyjął. Pewnie nawet nie jest prawdziwy. Numer, oczywiście.
Wzięłam kolejny głęboki oddech i podarłam kartkę na małe kawałeczki. Już miałam je wyrzucić, kiedy rozdzwonił się telefon.
Harry.
Silny skurcz ścisnął moje wnętrzności, serce uderzyło o żebra z kilkakrotnym przyspieszeniem. Przymknęłam powieki i wypuściłam powietrze ustami. To tylko rozmowa telefoniczna z byłym mężem, nic wielkiego.
- Tak?
- Cześć. Masz teraz wolną chwilkę? - usłyszałam po drugiej stronie i aż zadrżałam. Ten głos...
- Właśnie szykuję kolację - zełgałam bez namysłu. Boję się dłuższych rozmów z Harrym, sama nie wiem, dlaczego. Choć nie, wiem to doskonale: obawiam się tego, że poprosi mnie o wybaczenie, a ja ulegnę i przez przypadek wyrwie mi się to, że wciąż go kocham. A na to nie pozwala mi honor.
- Nie zajmę ci dużo czasu, chcę tylko zapytać o to jutrzejsze spotkanie z Polly.
- Tak jak się umawialiśmy, zabierasz ją na cały dzień do parku, na karuzelę, czy gdzie tam sobie chcesz. - Wytrwale siliłam się na obojętny, wręcz chłodny ton.
- Tak, wiem, chodzi tylko o to, że... - tu przerwał, wciągając głośno powietrze. Denerwuje się tak samo jak ja. - Wczoraj rozmawiałem ze swoją terapeutką i udzieliła mi pewnej rady.
- Jakiej? - zapytałam, kiedy to nagle zamilkł.
- Powiedziała, że dla dobra dziecka powinniśmy spotykać się wszyscy razem. Polly powinna przebywać z obojgiem rodziców jednocześnie, żeby aż tak bardzo nie odczuwać tego... rozbicia rodzinnego. - Dwa ostatnie słowa dodał po dłuższej pauzie, jakby nie mając pewności, czy to odpowiednie wyrażenie i czy właśnie jego miał użyć.
- Nie wiem czy to dobry pomysł.
- Pani doktor twierdzi, że najlepszy.
- Przecież to seksuolog, nie psycholog dziecięcy - odpowiedziałam z lekkim przekąsem.
- Psychologii dziecięcej też trochę liznęła.
Jak i zapewne wielu innych rzeczy; wpadło mi mimowolnie do głowy i aż sama się za to skarciłam zagryzieniem dolnej wargi.
- Sam uważam, że to dobre rozwiązanie. Przecież często razem wychodziliśmy, więc czułaby się tak jak przed naszym rozstaniem. Nie będziemy musieli ze sobą rozmawiać, wystarczy, że będzie miała nas oboje przy sobie.
Z jednej strony to faktycznie dobre rozwiązanie, ale z drugiej nie jestem jeszcze chyba gotowa na spędzanie z Harrym niedzielnego dnia, jak gdyby nigdy nic się nie stało.
- Nawet jeśli to faktycznie dobra opcja, to i tak nie mam z kim zostawić Scotty'ego. Jared wyjechał na weekend, a babciom nie chcę zawracać głowy - skłamałam po raz kolejny bez chociażby zająknięcia.
- Niech idzie z nami, nawet lepiej.
Wyrzuciłam z siebie bezgłośne "cholera" i skrzywiłam twarz.
- Proszę cię, Marion, zrób to dla Polly, dla jej dobra.
"Dla jej dobra", argument, który zawsze sprawia, że odrzucam swoje własne widzi mi się i robię to, co zrobić muszę.
- No dobra, ale robię to tylko ze względu na nią.
- W życiu nie pomyślałabym, że masz jakiś inny powód.
W tym momencie zapewne uśmiechnął się triumfalnie, jak to zwykle, kiedy dopiął swego...
Boże, tyle o sobie wiemy, tak dobrze się znamy, a musimy udawać obcych sobie ludzi, którym zupełnie nie zależy. Jeśli miłość nie jest popieprzonym uczuciem, to Ziemia jest płaska...
*Dupresja - termin zapożyczony z pewnego dokumentu, który oglądałam kilka lat temu.
**Wydarzenie zmyślone na potrzeby opowiadania.
„ coś z moim udziałem, bym mógł napawać się swoją zajebistością” nie wiem, czemu, ale strasznie spodobało mi się to zdanie. Taki stary, (nie)dobry Jr. Widać, że niestatusiał (nie mam pojęcia jak to napisać :D )nam do końca i nadal lubi myśleć o własnej, zboczonej dupie. Ale kim byłby twój Jr bez jego momentów ala diva? To już nie to samo.
OdpowiedzUsuńNiech Jr dziękuje temu na górze za to, że mamusia mieszka w pobliżu, bo skoro jego żona zepsuje nawet frytki to padłby z głodu. Na samych ciastach to by nie pociągnął, a z tego co pamiętam to Mary potrafi robić tylko to.
Courtney goni Scottiego, oj goni… Dawaj jej więcej takich momentów, a będziesz musiała założyć kolejnego bloga :D
Mary nie mogła powiedzieć Jr. o tym, co Courtney przedawkowała te kilkanaście lat temu, bo kilkanaście lat temu nie byli już razem. Wiem, truje dupe :P Skoro rozstali się w 1991, a jest 2013 to jest to ponad 20 lat. Wiem, wiem.. ja po prostu lubię pojęczeć.
Seks po pijaku na tyłach taksówki w drodze z klubu? Pijana 40 letnia żona tańcząca na stole udając nastolatkę? Jezu, jakś ty Jr. romantyczny.
Zawsze mi mówiono, że jestem dziwna, bo z zapałem chwytałam wszystko związane z serią X- Men, Zorro i różnymi podobnymi, których lepiej nie wymieniać, i oficjalnie teraz stwierdzam, że cie wielbię za scenę Scotty&Zorro. Takie drobne, a jak cieszy <3
Ja tam mam jednak jakąś taką nadzieje na zejście Harrego i Marion, ale mam też nadzieje, że Marion znajdzie sobie kogoś wartościowszego. Ale babie to nie dogodzisz
Właśnie o to mi chodzi, by cały czas pokazywać, że Jared, wbrew pozorom, wcale nie stał się do reszty nudnym, altruistycznym tatusiem, że wciąż w jakimś stopniu jest tym samym człowiekiem, którym był przed ślubem - tym, cytując jedną z marsowych piosenek, "selfish bastard". Tak jak pisałam już zapewne setki razy - artyści to egocentrycy, wyrowy Jared jest stuprocentowym artystą, więc nie wyobrażam sobie, by nie mógł mieć tych divowych momentów :).
UsuńOgólnie to Mary wcale tak źle nie gotuje, to te nieszczęsne frytki jej nie wychodzą :D.
Kolejny dziecięcy blog to już byłoby dla mnie za wiele :D. Staram się nie robić z Courtney takiej czystej kopii Scotty'ego, mam nadzieję, że z pozytywnym skutkiem. Poza tym cieszę się, że w końcu zaczyna być w jakimś stopniu przyrównywana do Scotta, bo z tego co pamiętam, nie cieszyła się zbyt wielką sympatią czytelników. To pewnie dlatego, że ma charakterek po mamusi, a jak wiadomo Mary nie jest najbardziej lubianą postacią :D.
Jak ja lubię, kiedy ludzie zwracają uwagę na takie szczegóły, wtedy wiem, że naprawdę czytają to z uwagą. A teraz się wytłumaczę: owszem, powiedziała mu o tym dwadzieścia parę lat wcześniej, ale użyłam zwrotu "kilkanaście", gdyż kilkadziesiąt w odniesieniu do dwóch dekad brzmiało zbyt - hmmm, jakby to określić... - dużo. Może mogłam napisać "ponad kilkanaście", wtedy to byłoby bardziej oczywiste, ale ostatecznie zawsze można to zrzucić na kark słabej pamięci Jareda do dat ;).
Tak, romantyk pełną gębą :D. To był taki trochę ukłon w stronę pierwszych rozdziałów, kiedy to Jared lubił i uskuteczniał takie "akcje". Czemu się na to zdecydowałam? Bo wierzę, że człowiek nie tak łatwo pozbywa się starych przyzwyczajeń i upodobań, i trafiają się chwile, kiedy bardzo za nimi tęskni.
Też bardzo lubiłam Zorro w dzieciństwie, i wiele, wiele innych. Co do tego spotkania, chodziło mi po głowie już od bardzo, bardzo dawna, nie wiedziałam tylko, gdzie je wcisnąć, by jako tako skomponowało się z całością. Jeśli mam być szczera, to byłam pewna, że ten moment się nie spodoba, że zostanie uznany za wymuszony i niepotrzebny, ale na razie tak się nie dzieje, więc bardzo mnie to cieszy :).
Bo my kobiety same nie wiemy, czego tak naprawdę chcemy. A jeśli już wiemy, to bardzo prędko zmieniamy zdanie.
Dziękuję za komentarz!
No nareszcie! Juz myslalam ze nie bedzie nowego rozdzialu ;P torturujesz tym czekaniem na nowe czesci :) oby nastepna byla saybciej :) ja juz czekam na rozdzialy o ostatnich dniach Mary bo wiem, ze napiszesz je swietnie tak jak wszystko do tej pory :) pozdrawiam. Damiana
OdpowiedzUsuńMiałoby nie być nowego rozdziału? Nie, nawet nie ma takiej opcji :P.
UsuńPrzykro mi, że karzę Wam tak długo czekać, ale niestety, zmieniłam trochę system pisania i obecnie wychodzi mi jeden rozdział na miesiąc. Raz WYRA, raz MWADG. Październik powinien być miesiącem WYRA, ale jakoś strasznie opornie idzie mi zwalnianie pamięci w telefonie, więc nie wiem, czy cokolwiek w tym miesiącu napiszę, ale mam wielką nadzieję, że tak, bo plan i główne detale mam gotowe. W każdym razie, jak tylko skończę pisać 162, zaraz publikuję 160. A kiedy to będzie? Niestety ciężko mi teraz powiedzieć. Ale w sumie takie długie odstępy w publikacji mają też swoje plusy, czytelnicy, którzy mają mało czasu na czytanie nie narobią sobie zaległości :).
Również pozdrawiam i dziękuję za komentarz :).
Dobra, przybyłam! Bez zbędnych ceregieli zabieram się za czytanie, jeszcze mi się przypomniało, że jestem do tyłu z dwoma innymi blogami. Moja pamięć jakoś ostatnio szwankuje.
OdpowiedzUsuńFilozofujący Jared o pojęciu "dom", ciekawie, ciekawie :D Ale przyznam mu rację, no i to ładnie wiąże się z powiedzeniem: Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej.
Ooooo, rozczuliła mnie ta scena. Zawsze sceny z Jaredem w roli ojca mnie rozczulają. Ogólnie to rozczulają mnie momenty, kiedy faceci opiekują się dziećmi. Plus znów te pytania, a ciemuuu? :DD
Swoją drogą jestem pełna podziwu dla Jareda, że potrafi normalnie funkcjonować w tak trudnym momencie dla jego rodziny. Mary czuje się źle z dnia na dzień, ale nie załamuje się tym, nie dopuszcza do siebie złych myśli. Aż nie chcę wiedzieć co by się z nim działo, gdyby Mary odeszła. I znów te pytanie: odejdzie, czy jednak cudem z tego wyjdzie?
Hmm... no nie wiem czy frytki to dobre rozwiązanie, skoro wymiotuje. Powinna jeść coś lekkiego, ale i pożywnego. A przynajmniej tak mi mówiono.
To rudne, ale Mary nie powinna się jeszcze tak zadręczać zdjęciami, które wywołują u niej smutek. Powinna korzystać z życia, kiedy nie wiadomo, co będzie dalej. Dobrze, że Jared zawsze jest w pogotowiu i próbuje jakoś ją rozweselić. To normalnie jej Anioł.
Ohooo, czyżby sielanka dobiegała końca w zaciszu sypialni? :> No, jednak sytuacja opanowana :D. Cóż, Jared wiadomo, facet, ma potrzeby. Ale jakby nie wiedział, że i kobiety je mają. A znając stan Mary, powinien wiedzieć, że z tym różnie bywa.
Ooo! Scotty się pojawia! I to jeszcze tatusiek wiezie go ze sobą na spotkanie. Poznał Zorro! Zazdroszczę! Swego czasu byłą to moja najukochańsza postać. I najprzystojniejsza, mój tato często był o niego zazdrosny, hahaha :DD.
"Dobra okazja do tego, by Mary odwiedziła swoją corkę",hmm czegoś tutaj nie rozumiem. Być może jest to związane z tym, że nie czytam od początku. O czymś zapomniałam może? I nie wiem czemu, ale lubię sytuacje: Marion-Jared. Nie wiem czy pisałam już wcześniej, ale znów mi przyszło do głowy, że może gdyby Mary odeszła, to byliby razem...? Bo w sumie nie wydaje mi się, żeby zeszła się z Harrym.
No, udane zakończenie niedzieli, tyle Ci powiem :D. Rozdział jak zwykle - uwielbiam!
;*
Ja też mam trochę zaległości, cztery rozdziały na trzech blogach, jeśli się nie mylę, w tym jeden Twój, ale postaram się od jutra za to wziąć. Chyba, że warunki nie dopiszą.
UsuńTo filozofowanie to było takie łapanie się brzytwy przez tonącego, bo nie miałam zielonego pojęcia, jak zacząć ten rozdział, co tam napisać w tym początku i wpadł mi do głowy pomysł z tą refleksją. Osobiście wolałabym jej nie komentować, ale musiałam od czegoś zacząć :P
Bo nie ma nic piękniejszego niż tatuś na zabój zakochany w swojej małej córeczce :)
Odpowiedzi na wszystkie pytania nadejdą w swoim czasie, spokojna Twoja rozczochrana :)
Oj, tam, raz na jakiś czas i na frytki sobie może pozwolić, zwłaszcza, że zjadła tu jedną czy dwie ;).
Takie było moje założenie już od MWADG, Jared jest aniołem stróżem Mary.
Fakt, Jared pod względem potrzeb jest bardzo egoistyczny, ale to też jest celowym zabiegiem. Od początku kreowałam go na egocentryka i nie chcę aż nadto odchodzić od swojego pierwotnego planu, stąd też co jakiś czas występują takie właśnie sytuacje.
Też swojego czasu uwielbiałam Zorro i w dodatku podkochiwałam się w Banderasie - ta miłość zrodziła się po tym, jak pierwszy raz obejrzałam Desperado, miałam wtedy osiem, może dziewięć lat :)
Z tą córką chodzi oczywiście o Emily, córkę Mary z pierwszego małżeństwa, która po rozwodzie trafiła pod całkowitą opiekę swojego ojca.
Widzę kolejna osoba do fan clubu Marion i Jareda, urocze :) Ale jak wspomniałam wyżej, wszystko wyjaśnij się w swoim czasie :).
Bardzo się cieszę, że się spodobał i dziękuję za komentarz ;*
Spokojnie, rozdział nie zając - nie ucieknie :).
UsuńTeż takie odniosłam wrażenie, kiedy zaczęłam czytać bloga, że Jared to taki typowy egoista, marudna gwiazdka. Ale z rozdziału na rozdział, kiedy Mary się pogarsza, zmienia się. Ma tam swoje odpały, ale jest ich zdecydowanie mniej i tak przez chwilę pomyślałam, że może odejdziesz od tego pomysłu :D. Ale wtedy byłoby chyba mniej ciekawie, niż jest teraz,z tymi jego nastrojami :D.
Aaaaaa, racja! Dobra, już jestem w domu :DD.
Tak :D No bo kurcze, Marion wg mnie względem charakteru bardziej pasuje do Jareda. Jest taka silniejsza, o. Ja wiem, że Mary jest chora itp., ale czasami jej postawa mnie już irytuje. No, ale pozyjemy - zobaczymy :).
You're welcome :))
W końcu! Zaglądalam tutaj naprawdę często i już myślałam, że zrezygnowalaś, ale na szczęscie nie! :) Czekam na kolejny, bo ten byl swietny - jak zawsze zreszta! Powodzenia :*
OdpowiedzUsuńNie, obiecałam sobie, że doprowadzę tę historię do końca i nie złamię tej obietnicy, choćby nie wiem co ;). Po prostu wolniej ostatnio piszę, stąd też tak długie odstępy między rozdziałami.
UsuńCieszę się, że się spodobał i nie zawiodłam Twoich oczekiwań.
Na kolejny nie będzie trzeba czekać już tak długo, bo mam już napisaną połowę 162, więc istnieje duże prawdopodobieństwo, że 160 pojawi się jeszcze w tym miesiącu :)
Dziękuję ;*
piękny rozdział, nie wierzę, ze to już końcówka, pamiętam jak zaczynałam czytać i byłam przerażona ilością rozdziałów,a teraz chciałabym się cofnąć i zacząć wszystko od nowa <3
OdpowiedzUsuńDziękuję :). Mnie też przerażają duże liczby, jak widzę na jakimś blogu, który chcę zacząć czytać, ponad dziesięć rozdziałów, to już jest dla mnie sporo, więc jestem w stanie sobie wyobrazić, co muszą czuć osoby, które biorą się za to opowiadanie - ogromne przerażanie.
UsuńZ blogami dobre jest to, że w każdej chwili można się cofnąć do początków, kiedy tylko najdzie nas taka ochota ;).
Dziękuję za komentarz i fakt, że nie zraziłaś się tak dużo ilością tekstu do nadrobienia <3
No więc właśnie doczytałam rozdział i zamierzam go skomentować, zgodnie z moją obietnicą:)
OdpowiedzUsuńIle jeszcze właściwie zostało rozdziałów do końca? Wiem, że już o to pytałam, ale ja i moja skleroza. Bardzo mi brakuje Shannona w tym opowiadaniu. Trochę usunęłaś go w cień, nad czym ubolewał, bo swego czasu był tutaj jedną z moich ulubionych postaci. Mam nadzieję, że będzie mi dane jeszcze o nim poczytać.
Co do Mary. Obwinianie się jest ludzką rzeczą, zwłaszcza kiedy czujemy, że to nasza wina. Myślę,że Jared miał trochę racji, ale jestem również za teorią, że Courtney zrobiła to, bo Mary nie czuła do niej tego, co ona czuła do niej. Ale nie ma co tego rozpamiętywać, przeszłości nie cofniemy.
Życia seksualne państwa Leto chyba zamiera już całkowicie, podobnie jak gaśnie Mary. Rozumiem po części frustrację Jareda, ale też nie mogę pojąć, jak w takich momentach może krzyczeć na Mary. To nadal wielki egoista, zresztą podobnie jak Mary.
Nie podobał mi się końcowy fragment z Marion i Harrym. Nie podobał, bo nie chcę by dziewczyna znów do niego wróciła, a mam głupie wrażenie, że to zrobi w końcu. Liczę, że masz inne plany:)
Pozdrawiam i życzę mnóstwa weny:)
Jedenaście + epilog ;).
UsuńTak się składa, że wróciłam do wątku Shannona i mogę zdradzić, że w ostatnio napisanym rozdziale pojawi się jego perspektywa, no i w późniejszych rozdziałach będzie go trochę więcej niż teraz.
Może tajemnica przedawkowania Courtney kiedyś się wyjaśni, kto wie...
Oczywiście, że Jared wciąż jest egoistą, nigdy nie zamierzałam pozbawiać go tej cechy, podobnie jest z Mary. Jestem zdania, że każdy człowiek jest egoistą, tylko nie każdy ma tyle odwagi, by się do tego przyznać, nawet przed samym sobą.
I teraz pytanie za milion punktów - czy Marion jest przewidywalna, czy nie...
Dziękuję, przyda się :)