Neil:
- Co chciała tym razem? - zapytałem, gdy tylko Kelly zakończyła trzecią już dziś rozmowę telefoniczną z moją matką.
- A jak myślisz? - Posłała mi oczywiste spojrzenie i odłożyła obtłuczona w kilku miejscach Nokie na drewniany stolik do kawy przykryty białym obrusem. - Chce, żebyś poszedł do ojca.
- Ona może sobie chcieć. Powiedziałem już, że nie chcę mieć z tym sukinsynem nic wspólnego i zdania nie zmienię.
- Nawet teraz, kiedy on umiera? - Głos Kelly przesiąknięty był wyrzutem, próbowała grać na moich uczuciach, bezskutecznie. Nie czuję do tego fiuta nic poza dozgonną nienawiścią i pogardą. Nie jest mi go nawet żal.
- Dla mnie on już od dawna jest martwy - rzuciłem obojętnym tonem, wycierając z kącika ust pozostałość po stygnącym kakao.
- Nie rozumiem cię, Neil. Jak ty tak w ogóle możesz?
- Jak ja tak mogę? Czemu nie zapytasz jego, jak on mógł zostawić moją matkę i wystawić ją na takie pośmiewisko, co?! - mimowolnie podniosłem głos. Mam nieodparte wrażenie, że Kelly zamiast stanąć po mojej stronie, działa na froncie tego starego sukinsyna. To nie jest miłe, bo jest jedyną osobą, której tak naprawdę ufam, i której wsparcie i bliskość są dla mnie ważniejsze niż cokolwiek innego na tym zapyziałym świecie.
- To mimo wszystko twój ojciec - odezwała się po dłuższej chwili ciszy. Moja odpowiedź nieco zbiła ją z tropu, wprowadziła w konsternację. Wiedziała, że mam rację, ale mimo to nie dawała za wygraną. Pieprzony uparciuch...
- Ojciec? Nie rozśmieszaj mnie. Nie dał mi niczego, prócz tego jednego pieprzonego plemnika, z którego powstałem. Nawet nie noszę jego nazwiska. Ja wiem, że tobie jest tak cholernie ciężko pojąć fakt, że można nienawidzić swojego ojca, bo masz idealnego tatusia, ale musisz zdjąć te różowiutkie okularki i choć na moment postawić się w mojej sytuacji. Jesteś aktorką, więc chyba to potrafisz.
- Nienawidzę tego w tobie - warknęła zaraz po tym, jak zmierzyła mnie pełnym irytacji spojrzeniem.
- Niby czego?
- Tego, że zawsze musisz wcisnąć do rozmowy te swoje chamskie złośliwości, kiedy brakuje ci rzeczowych argumentów. - Wstała z fotela i podeszła do przysłoniętego prześwitującą firanką okna. Dłonie, na które naciągnięte miała rękawy przydużego, białego swetra z bawełny drżały, usta zacisnęły się w cieniutki paseczek, rzęsy trzepotały znacznie szybciej niż zwykle, co miało powstrzymać szklące się w oczach łzy.
- Poczekaj, mi brakuje rzeczowych argumentów? - Spojrzałem na nią pytającym wzrokiem, starając się mimo wszystko nie zabrzmieć zbyt agresywnie. Przez wzgląd na jej stan, nie chcę jej niepotrzebnie denerwować. - Czy fakt, że facet nie interesował się mną przez całe życie i poniżył, i zdradził moją matkę, nie jest twoim zdaniem dobrym powodem do tego, by trzymać się od niego z daleka?
Nie odpowiedziała, wzięła tylko głęboki oddech i wbiła wzrok w jakiś niedostrzegalny dla mnie punkt za oknem. Uwolniła swoje wargi z pułapki zapewne bolesnego uścisku i przetarła dłonią prawe ramię. Po raz kolejny głośno westchnęła i odwróciła się w moją stronę.
- A to, że on umiera nie jest dla ciebie wystarczająco dobrym powodem do tego, by go odwiedzić?
Zagryzłem mocno dolną wargę i przewróciłem oczami, wprowadzając w szybki ruch swoją prawą nogę.
- A ty znowu swoje. Z tobą się, cholera, nie da normalnie rozmawiać. Próbujesz mnie brać na pieprzoną litość, to jest chore. - Zaśmiałem się drwiąco, przecierając usta zaczynającą drgać dłonią. Poczułem nagłą i intensywną potrzebę wciągnięcia chociażby maleńkiej kreski kokainy. Szybko jednak odgoniłem tę myśl, zastępując ją zupełnie inną: musisz być czysty, Stevens, obiecałeś jej, że się postarasz i słowa dotrzymasz choćby nie wiem co.
- Nie, Neil, to ty jesteś chory. Nie masz serca, jesteś jak taki pieprzony zimny głaz, który myśli tylko o sobie i swoim własnym cierpieniu. - Nie krzyczała, ale ton jej głosu przybrał znacznie na ostrości. - Masz gdzieś innych, nie obchodzą cię ich uczucia. W świecie Neila Stevensa liczy się tylko Neil Stevens i nikt więcej. Wszystko inne jest bez znaczenia, wszyscy...
- Jezu, pieprzysz jak potłuczona - przerwałem jej, nie mogąc już dłużej znieść tego, co mówiła.
- A ty... Ty... A zresztą, nieważne, nie będę sobie strzępić na ciebie języka. - Szybkim krokiem ruszyła z miejsca, kierując się ku drzwiom naszego wspólnego pokoju.
- Tak, najlepiej, obraź się na mnie, pewnie... - prychnąłem ironicznie, zaciskając dłoń w pięść. Kokaina na pewno by mi pomogła.
Tucker nie odpowiedziała, zamknęła się w sypialni, trzaskając jasnym drewnem. Czasami zachowuje się tak dziecinnie, że mam wrażenie, iż odziedziczyła po Oksanie jakąś część bezdennej głupoty. Może to wina hormonów, może moja matka wyprała jej mózg, a może i to, i to, nie mam najmniejszego pojęcia, wiem tylko, że zostałem sam w sytuacji, w której liczyłem na chociażby minimalne wsparcie. Kobiety jednak naprawdę są cholernie naiwne i mają zaburzoną wizję świata - albo nie widzą skurwysyństwa, które go trawi, albo nie chcą go widzieć.
Wziąłem głęboki oddech, przetarłem twarz dłonią i wstałem z kanapy, nie mając pojęcia, w jakim celu to zrobiłem. Równie bezwiednie nałożyłem buty i bluzę i opuściłem przesiąknięte napiętą atmosferą mieszkanie. Chwilę później siedziałem na zimnych, betonowych schodach prowadzących do drzwi wejściowych bloku.
W prawej dłoni dymił się dopiero co zapalony papieros, a lewa kończyna wetknięta była w ciasną kieszeń czarnej jak smoła dresowej bluzy. Zaciągnąłem się mocno i wlepiając zmęczony wzrok w pozbawione gwiazd niebo, mimowolnie przeniosłem się myślami do przytulnej kawiarni, gdzie przeprowadziłem pierwszą w życiu rozmowę ze swoim ojcem...
- Co chciała tym razem? - zapytałem, gdy tylko Kelly zakończyła trzecią już dziś rozmowę telefoniczną z moją matką.
- A jak myślisz? - Posłała mi oczywiste spojrzenie i odłożyła obtłuczona w kilku miejscach Nokie na drewniany stolik do kawy przykryty białym obrusem. - Chce, żebyś poszedł do ojca.
- Ona może sobie chcieć. Powiedziałem już, że nie chcę mieć z tym sukinsynem nic wspólnego i zdania nie zmienię.
- Nawet teraz, kiedy on umiera? - Głos Kelly przesiąknięty był wyrzutem, próbowała grać na moich uczuciach, bezskutecznie. Nie czuję do tego fiuta nic poza dozgonną nienawiścią i pogardą. Nie jest mi go nawet żal.
- Dla mnie on już od dawna jest martwy - rzuciłem obojętnym tonem, wycierając z kącika ust pozostałość po stygnącym kakao.
- Nie rozumiem cię, Neil. Jak ty tak w ogóle możesz?
- Jak ja tak mogę? Czemu nie zapytasz jego, jak on mógł zostawić moją matkę i wystawić ją na takie pośmiewisko, co?! - mimowolnie podniosłem głos. Mam nieodparte wrażenie, że Kelly zamiast stanąć po mojej stronie, działa na froncie tego starego sukinsyna. To nie jest miłe, bo jest jedyną osobą, której tak naprawdę ufam, i której wsparcie i bliskość są dla mnie ważniejsze niż cokolwiek innego na tym zapyziałym świecie.
- To mimo wszystko twój ojciec - odezwała się po dłuższej chwili ciszy. Moja odpowiedź nieco zbiła ją z tropu, wprowadziła w konsternację. Wiedziała, że mam rację, ale mimo to nie dawała za wygraną. Pieprzony uparciuch...
- Ojciec? Nie rozśmieszaj mnie. Nie dał mi niczego, prócz tego jednego pieprzonego plemnika, z którego powstałem. Nawet nie noszę jego nazwiska. Ja wiem, że tobie jest tak cholernie ciężko pojąć fakt, że można nienawidzić swojego ojca, bo masz idealnego tatusia, ale musisz zdjąć te różowiutkie okularki i choć na moment postawić się w mojej sytuacji. Jesteś aktorką, więc chyba to potrafisz.
- Nienawidzę tego w tobie - warknęła zaraz po tym, jak zmierzyła mnie pełnym irytacji spojrzeniem.
- Niby czego?
- Tego, że zawsze musisz wcisnąć do rozmowy te swoje chamskie złośliwości, kiedy brakuje ci rzeczowych argumentów. - Wstała z fotela i podeszła do przysłoniętego prześwitującą firanką okna. Dłonie, na które naciągnięte miała rękawy przydużego, białego swetra z bawełny drżały, usta zacisnęły się w cieniutki paseczek, rzęsy trzepotały znacznie szybciej niż zwykle, co miało powstrzymać szklące się w oczach łzy.
- Poczekaj, mi brakuje rzeczowych argumentów? - Spojrzałem na nią pytającym wzrokiem, starając się mimo wszystko nie zabrzmieć zbyt agresywnie. Przez wzgląd na jej stan, nie chcę jej niepotrzebnie denerwować. - Czy fakt, że facet nie interesował się mną przez całe życie i poniżył, i zdradził moją matkę, nie jest twoim zdaniem dobrym powodem do tego, by trzymać się od niego z daleka?
Nie odpowiedziała, wzięła tylko głęboki oddech i wbiła wzrok w jakiś niedostrzegalny dla mnie punkt za oknem. Uwolniła swoje wargi z pułapki zapewne bolesnego uścisku i przetarła dłonią prawe ramię. Po raz kolejny głośno westchnęła i odwróciła się w moją stronę.
- A to, że on umiera nie jest dla ciebie wystarczająco dobrym powodem do tego, by go odwiedzić?
Zagryzłem mocno dolną wargę i przewróciłem oczami, wprowadzając w szybki ruch swoją prawą nogę.
- A ty znowu swoje. Z tobą się, cholera, nie da normalnie rozmawiać. Próbujesz mnie brać na pieprzoną litość, to jest chore. - Zaśmiałem się drwiąco, przecierając usta zaczynającą drgać dłonią. Poczułem nagłą i intensywną potrzebę wciągnięcia chociażby maleńkiej kreski kokainy. Szybko jednak odgoniłem tę myśl, zastępując ją zupełnie inną: musisz być czysty, Stevens, obiecałeś jej, że się postarasz i słowa dotrzymasz choćby nie wiem co.
- Nie, Neil, to ty jesteś chory. Nie masz serca, jesteś jak taki pieprzony zimny głaz, który myśli tylko o sobie i swoim własnym cierpieniu. - Nie krzyczała, ale ton jej głosu przybrał znacznie na ostrości. - Masz gdzieś innych, nie obchodzą cię ich uczucia. W świecie Neila Stevensa liczy się tylko Neil Stevens i nikt więcej. Wszystko inne jest bez znaczenia, wszyscy...
- Jezu, pieprzysz jak potłuczona - przerwałem jej, nie mogąc już dłużej znieść tego, co mówiła.
- A ty... Ty... A zresztą, nieważne, nie będę sobie strzępić na ciebie języka. - Szybkim krokiem ruszyła z miejsca, kierując się ku drzwiom naszego wspólnego pokoju.
- Tak, najlepiej, obraź się na mnie, pewnie... - prychnąłem ironicznie, zaciskając dłoń w pięść. Kokaina na pewno by mi pomogła.
Tucker nie odpowiedziała, zamknęła się w sypialni, trzaskając jasnym drewnem. Czasami zachowuje się tak dziecinnie, że mam wrażenie, iż odziedziczyła po Oksanie jakąś część bezdennej głupoty. Może to wina hormonów, może moja matka wyprała jej mózg, a może i to, i to, nie mam najmniejszego pojęcia, wiem tylko, że zostałem sam w sytuacji, w której liczyłem na chociażby minimalne wsparcie. Kobiety jednak naprawdę są cholernie naiwne i mają zaburzoną wizję świata - albo nie widzą skurwysyństwa, które go trawi, albo nie chcą go widzieć.
Wziąłem głęboki oddech, przetarłem twarz dłonią i wstałem z kanapy, nie mając pojęcia, w jakim celu to zrobiłem. Równie bezwiednie nałożyłem buty i bluzę i opuściłem przesiąknięte napiętą atmosferą mieszkanie. Chwilę później siedziałem na zimnych, betonowych schodach prowadzących do drzwi wejściowych bloku.
W prawej dłoni dymił się dopiero co zapalony papieros, a lewa kończyna wetknięta była w ciasną kieszeń czarnej jak smoła dresowej bluzy. Zaciągnąłem się mocno i wlepiając zmęczony wzrok w pozbawione gwiazd niebo, mimowolnie przeniosłem się myślami do przytulnej kawiarni, gdzie przeprowadziłem pierwszą w życiu rozmowę ze swoim ojcem...
***
Pełnym zwątpienia, strachu i niechęci krokiem podszedłem do niedużego stolika, przy którym siedział człowiek, którego jądra trzydzieści lat temu wyprodukowały zwycięzce morderczego wyścigu do komórki jajowej mojej matki. Gdy tylko mnie zauważył, wstał powoli z krzesła i w odpowiednim momencie wyciągnął przed siebie prawą dłoń.
- Witaj, Neil. Cieszę się, że jednak zgodziłeś się ze mną spotkać.
Nie odpowiedziałem, zamiast tego rzuciłem uważne spojrzenie na jego wiszącą w powietrzu, lekko drgającą kończynę. Nie uścisnąłem jej. Wizja dotknięcia chociażby tego fragmentu jego ciała napawała mnie zbyt wielkim obrzydzeniem.
Nie przerywając milczenia, usiadłem na krześle, wbijając wzrok w kwadratowy obrus. Z pewnością miał jakiś kolor, jednak nie byłem w stanie powiedzieć, jaki. Podobnie było ze ścianami i podłogą tego pachnącego kawą i świeżym ciastem wnętrza. Umysł płatał mi figle, standardowa reakcja na stres.
- Napijesz się może piwa?
- Jestem po odwyku, nie piję alkoholu - zełgałem bez chwili wahania. Picie piwa z tym sukinsynem było ostatnią rzeczą, na jaką miałem ochotę.
- No tak, zapomniałem, przepraszam. Swojego czasu też znalazłem się w ośrodku odwykowym, ale to było bardzo dawno temu, zanim poznałem twoją matkę i...
- Nie obchodzi mnie to - przerwałem mu zimnym jak lód tonem.
Najpierw proponuje mi piwo, a potem urządza sobie wspominki, czy on myśli, że ma do czynienia z pozbawionym mózgu frajerem, który będzie merdał ogonkiem na widok zaginionego przed laty tatusia? Dobre sobie...
- No to może zamówić ci herbatę różaną? Jest naprawdę smaczna. - Przygryzł lekko dolną wargę, w dokładnie ten sam sposób, co ja i wskazał palcem na stojącą tuż przed nim filiżankę, nad którą unosiła się smużka ciepłej pary.
- Słuchaj, jeśli ściągnąłeś mnie tutaj po to, by poplotkować sobie przy herbatce, to marnujesz czas. Swój i mój, który jest kurewsko cenny - warknąłem jeszcze chłodniej niż poprzednio, szykując się do podniesienia z pozycji siedzącej.
- No proszę, i język cięty tak jak u mnie.
W tym momencie nabrałem ogromnej ochoty na zamienienie się w pieprzonego dżentelmena władającego językiem poetów, byle tylko mieć jak najmniej wspólnego z tą szumowiną.
- Maggie wspominała mi o tym. No nieważne, masz rację, nie ma co owijać w bawełnę. Poprosiłem cię o spotkanie, bo chcę ci wszystko wytłumaczyć, przeprosić, poprosić o wybaczenie...
Parsknąłem głośnym śmiechem, czym zwróciłem na siebie uwagę przechodzącej tuż obok naszego stolika kelnerki i kilku najbliżej siedzących gości kawiarni.
Tłumaczenia? Wybaczenie? Facet się chyba z księżyca urwał.
- A co tu jest do tłumaczenia? Zrobiłeś naiwnej babce dzieciaka i przed samym ślubem puściłeś ją kantem, i słuch po tobie zaginął.
- To nie do końca tak.
- A niby jak, co?
- Chciałem się ożenić z twoją matką, naprawdę. Owszem, na początku tylko udawałem, potrzebowałem schronienia, ścigała mnie policja, musiałem znaleźć jakiś cichy azyl, którym okazał się być dom Maggie, ale im dłużej z nią mieszkałem, tym odkrywałem w niej coraz to więcej cech, które mnie urzekały.
- No, urzekły cię do tego stopnia, że dałeś nogę razem z jakąś cycatą kelnereczką - prychnąłem drwiąco, kręcąc głową.
- No, a potem pojawiła się Cindy...
- No proszę, nawet imię jak dla kurwy.
Spojrzał na mnie przelotnie i zaraz potem wrócił do swojej opowiastki.
- Owinęła mnie sobie w okół małego palca. Miała w sobie wszystko, czego mógł pragnąć normalny, zdrowy mężczyzna. Patrząc na twoją narzeczoną, widzę, że masz świetny gust, więc i tobie by się spodobała.
- Kelly nie jest moją narzeczoną.
- Ale jest ładniutka i ma wszystko na swoim miejscu.
- Jeśli masz zamiar ślinić się nad...
- Przepraszam, już mówię dalej. Zakochałem się w niej. Dwa dni przed ślubem powiedziała, żebyśmy razem uciekli. Zgodziłem się bez zastanowienia. Ta dziewczyna zawładnęła moim umysłem, przerobiła go na swoją modłę. Nie myślałem wtedy o Maggie, ani o dziecku, które w sobie nosiła, liczyła się tylko Cindy i nasza podróż donikąd z kasą jej szefa. Było dobrze przez pierwszy miesiąc, potem coś poszło nie tak i zostawiła mnie zalanego w trupa w kiblu na jakieś zapyziałej stacji. Oczywiście zabrała ze sobą wszystkie pieniądze i samochód, który zwinęliśmy jej ojcu. Zostałem sam na jakimś zadupiu przy pustyni w Nevadzie, bez chociażby centa przy duszy, auta i pojęcia, dokąd iść. Przez moment chciałem nawet wrócić do San Diego, ale uznałem, że to byłoby bezczelne. Po tym, co zrobiłem, nie miałem odwagi pokazać się Maggie, jej rodzinie i tobie na oczy. Uznałem, że będzie lepiej, jeśli nigdy więcej nie pojawię się w waszym życiu.
- No i niestety po latach zmieniłeś to postanowienie - rzuciłem teatralnym tonem, splatając ze sobą palce.
- Chcesz wiedzieć, dlaczego?
- Już wiem.
Spojrzał na mnie pytającym wzrokiem. Zaczerpnąłem spory haust powietrza i zacząłem mówić:
- To oczywiste, jestem całkiem znanym muzykiem i aktorem, więc liczysz, że sypnę ci trochę kasy, żebyś na starość pożył sobie jak król.
- Mylisz się.
- Doprawdy? - Uniosłem wysoko brwi i zagryzłem leciutko wewnętrzną stronę dolnej wargi.
- Jestem chory, Neil. Mam zaawansowanego raka jelita, lekarze nie dają mi już zbyt wiele czasu. Przyjechałem tu, by cię przeprosić i naprawić swoje błędy. Chcę umrzeć z czystym sumieniem.
Jedyną reakcją, na jaką było mnie stać, okazało się jeszcze wyższe podniesienie brwi i otworzenie ust.
- Czekaj, czekaj, jesteś u kresu swojego marnego istnienia, więc jeździsz sobie po całym kraju, przepraszasz ludzi, którym zmarnowałeś życie, bo liczysz, że dzięki temu otrzymasz ostateczne zbawienie i ciepłą miejscóweczkę w raju?
Nie odpowiedział, nie zdążył.
- No to sorry, Winnetou, ale na mnie nie masz co liczyć. Mam nadzieję, że gdy to cholerstwo cię wykończy, trafisz prosto do piekła. Nawet więcej, życzę ci tego, ty pieprzony skurwysynu - wycedziłem przez zęby i nawet nie czekając na jego reakcję, wstałem z krzesła i ruszyłem ku drzwiom.
- Witaj, Neil. Cieszę się, że jednak zgodziłeś się ze mną spotkać.
Nie odpowiedziałem, zamiast tego rzuciłem uważne spojrzenie na jego wiszącą w powietrzu, lekko drgającą kończynę. Nie uścisnąłem jej. Wizja dotknięcia chociażby tego fragmentu jego ciała napawała mnie zbyt wielkim obrzydzeniem.
Nie przerywając milczenia, usiadłem na krześle, wbijając wzrok w kwadratowy obrus. Z pewnością miał jakiś kolor, jednak nie byłem w stanie powiedzieć, jaki. Podobnie było ze ścianami i podłogą tego pachnącego kawą i świeżym ciastem wnętrza. Umysł płatał mi figle, standardowa reakcja na stres.
- Napijesz się może piwa?
- Jestem po odwyku, nie piję alkoholu - zełgałem bez chwili wahania. Picie piwa z tym sukinsynem było ostatnią rzeczą, na jaką miałem ochotę.
- No tak, zapomniałem, przepraszam. Swojego czasu też znalazłem się w ośrodku odwykowym, ale to było bardzo dawno temu, zanim poznałem twoją matkę i...
- Nie obchodzi mnie to - przerwałem mu zimnym jak lód tonem.
Najpierw proponuje mi piwo, a potem urządza sobie wspominki, czy on myśli, że ma do czynienia z pozbawionym mózgu frajerem, który będzie merdał ogonkiem na widok zaginionego przed laty tatusia? Dobre sobie...
- No to może zamówić ci herbatę różaną? Jest naprawdę smaczna. - Przygryzł lekko dolną wargę, w dokładnie ten sam sposób, co ja i wskazał palcem na stojącą tuż przed nim filiżankę, nad którą unosiła się smużka ciepłej pary.
- Słuchaj, jeśli ściągnąłeś mnie tutaj po to, by poplotkować sobie przy herbatce, to marnujesz czas. Swój i mój, który jest kurewsko cenny - warknąłem jeszcze chłodniej niż poprzednio, szykując się do podniesienia z pozycji siedzącej.
- No proszę, i język cięty tak jak u mnie.
W tym momencie nabrałem ogromnej ochoty na zamienienie się w pieprzonego dżentelmena władającego językiem poetów, byle tylko mieć jak najmniej wspólnego z tą szumowiną.
- Maggie wspominała mi o tym. No nieważne, masz rację, nie ma co owijać w bawełnę. Poprosiłem cię o spotkanie, bo chcę ci wszystko wytłumaczyć, przeprosić, poprosić o wybaczenie...
Parsknąłem głośnym śmiechem, czym zwróciłem na siebie uwagę przechodzącej tuż obok naszego stolika kelnerki i kilku najbliżej siedzących gości kawiarni.
Tłumaczenia? Wybaczenie? Facet się chyba z księżyca urwał.
- A co tu jest do tłumaczenia? Zrobiłeś naiwnej babce dzieciaka i przed samym ślubem puściłeś ją kantem, i słuch po tobie zaginął.
- To nie do końca tak.
- A niby jak, co?
- Chciałem się ożenić z twoją matką, naprawdę. Owszem, na początku tylko udawałem, potrzebowałem schronienia, ścigała mnie policja, musiałem znaleźć jakiś cichy azyl, którym okazał się być dom Maggie, ale im dłużej z nią mieszkałem, tym odkrywałem w niej coraz to więcej cech, które mnie urzekały.
- No, urzekły cię do tego stopnia, że dałeś nogę razem z jakąś cycatą kelnereczką - prychnąłem drwiąco, kręcąc głową.
- No, a potem pojawiła się Cindy...
- No proszę, nawet imię jak dla kurwy.
Spojrzał na mnie przelotnie i zaraz potem wrócił do swojej opowiastki.
- Owinęła mnie sobie w okół małego palca. Miała w sobie wszystko, czego mógł pragnąć normalny, zdrowy mężczyzna. Patrząc na twoją narzeczoną, widzę, że masz świetny gust, więc i tobie by się spodobała.
- Kelly nie jest moją narzeczoną.
- Ale jest ładniutka i ma wszystko na swoim miejscu.
- Jeśli masz zamiar ślinić się nad...
- Przepraszam, już mówię dalej. Zakochałem się w niej. Dwa dni przed ślubem powiedziała, żebyśmy razem uciekli. Zgodziłem się bez zastanowienia. Ta dziewczyna zawładnęła moim umysłem, przerobiła go na swoją modłę. Nie myślałem wtedy o Maggie, ani o dziecku, które w sobie nosiła, liczyła się tylko Cindy i nasza podróż donikąd z kasą jej szefa. Było dobrze przez pierwszy miesiąc, potem coś poszło nie tak i zostawiła mnie zalanego w trupa w kiblu na jakieś zapyziałej stacji. Oczywiście zabrała ze sobą wszystkie pieniądze i samochód, który zwinęliśmy jej ojcu. Zostałem sam na jakimś zadupiu przy pustyni w Nevadzie, bez chociażby centa przy duszy, auta i pojęcia, dokąd iść. Przez moment chciałem nawet wrócić do San Diego, ale uznałem, że to byłoby bezczelne. Po tym, co zrobiłem, nie miałem odwagi pokazać się Maggie, jej rodzinie i tobie na oczy. Uznałem, że będzie lepiej, jeśli nigdy więcej nie pojawię się w waszym życiu.
- No i niestety po latach zmieniłeś to postanowienie - rzuciłem teatralnym tonem, splatając ze sobą palce.
- Chcesz wiedzieć, dlaczego?
- Już wiem.
Spojrzał na mnie pytającym wzrokiem. Zaczerpnąłem spory haust powietrza i zacząłem mówić:
- To oczywiste, jestem całkiem znanym muzykiem i aktorem, więc liczysz, że sypnę ci trochę kasy, żebyś na starość pożył sobie jak król.
- Mylisz się.
- Doprawdy? - Uniosłem wysoko brwi i zagryzłem leciutko wewnętrzną stronę dolnej wargi.
- Jestem chory, Neil. Mam zaawansowanego raka jelita, lekarze nie dają mi już zbyt wiele czasu. Przyjechałem tu, by cię przeprosić i naprawić swoje błędy. Chcę umrzeć z czystym sumieniem.
Jedyną reakcją, na jaką było mnie stać, okazało się jeszcze wyższe podniesienie brwi i otworzenie ust.
- Czekaj, czekaj, jesteś u kresu swojego marnego istnienia, więc jeździsz sobie po całym kraju, przepraszasz ludzi, którym zmarnowałeś życie, bo liczysz, że dzięki temu otrzymasz ostateczne zbawienie i ciepłą miejscóweczkę w raju?
Nie odpowiedział, nie zdążył.
- No to sorry, Winnetou, ale na mnie nie masz co liczyć. Mam nadzieję, że gdy to cholerstwo cię wykończy, trafisz prosto do piekła. Nawet więcej, życzę ci tego, ty pieprzony skurwysynu - wycedziłem przez zęby i nawet nie czekając na jego reakcję, wstałem z krzesła i ruszyłem ku drzwiom.
***
- Pierdolony chuj! - wrzasnąłem, nie zważając na przechodzących chodnikiem ludzi oraz wiszącą w oknie staruszkę i uderzyłem pięścią w pomalowaną na czarno, metalową poręcz.
Do moich uszu doszedł głuchy łoskot, po kończynie rozszedł się okropny ból. Syknąłem cicho i niemal natychmiast przyłożyłem krwawiącą dłoń do ust.
- By to wszystko szlag...
Gdy uznałem, że mój mózg i płuca przyjęły już wystarczająco dużą dawkę tlenu, wróciłem z powrotem do budynku, pokonałem wszystkie stopnie betonowych schodów i zatrzymałem się przed drzwiami mieszkania należącego do Kelly.
Nacisnąłem klamkę, jednak ta postawiła mi zdecydowany opór. Zakląłem pod nosem, karcąc się w myślach za to, że nie zabrałem ze sobą kluczy. Zagryzłem dolną wargę i zapukałem w ciemnobrązowe drewno, licząc na to, że Tucker jeszcze nie śpi. Na moje szczęście już po kilku sekundach dało się usłyszeć jej kroki i szczęk przekręcanego w zamku klucza.
- Jezu Chryste, co ci się stało w rękę?! - niemal krzyknęła na widok mojej zakrwawionej dłoni, gdy tylko znalazłem się w oświetlonym przedpokoju.
- Uderzyłem się o poręcz, nic wielkiego.
- Jak to nic wielkiego? Krwawisz i masz napuchnięte kostki! Trzeba się prędko tym zająć. - Zanim się zorientowałem, pociągnęła mnie za zdrową rękę i zaprowadziła do łazienki. - Włóż ją szybko pod kran.
Zrobiłem, co zaleciła i na moją skórę spłynął strumień lodowatej wody. Poczułem nieprzyjemne pieczenie, a zaraz po nim ogromną ulgę. Przymknąłem powieki, wypuszczając głośno powietrze.
- Powinieneś tak dla pewności przejść się do lekarza, mogłeś sobie zbić kości - oznajmiła troskliwym tonem, zakręcając wodę.
- Nic mi nie będzie, niepierwszy raz przywaliłem w coś twardego pięścią. - Uśmiechnąłem się, patrząc przy tym w jej pełne przejęcia oczy. Są tak cholernie piękne, ona jest tak cholernie piękna.
- Mamy w szafce maść na stłuczenia. - Już miała się odwracać, gdy złapałem ostrożnie jej przedramię i przyciągnąłem do siebie. Nic nie mówiąc, pochyliłem się i przycisnąłem wargi do jej miękkich, nawilżonych balsamem ust. Odwzajemniła pocałunek, po czym wtuliła się mocno w mój tors.
- Przepraszam, Neil, nie chciałam cię obrazić, po prostu zależy mi na tym, byś dogadał się ze swoim ojcem.
I cały czar prysł...
- Skarbie, mówiliśmy już o tym - rzuciłem, odsuwając ją od siebie. - Ja naprawdę nie chcę mieć z nim nic wspólnego, dlaczego tak ciężko ci to zaakceptować, co? Zrujnował życie mojej matce, miał mnie gdzieś przez prawie trzydzieści lat...
- Ale wrócił i chce naprawić swoje błędy.
- Kelly, czemu ty tak go bronisz? - Spojrzałem na partnerkę pytającym wzrokiem.
- Bo uważam, że każdy zasłużył na drugą szansę.
- Ale nie on.
- Dlaczego? - tym razem to ona zadała pytanie, wbijając we mnie pełen pretensji wzrok.
- Bo z niego to gówno, a nie ojciec. Zupełnie się mną nie interesował, więc...
- Odezwał się tatuś idealny - przerwała mi pełnym kpiny prychnięciem. - Jesteś hipokrytą, Neil, wiesz? Gadasz na swojego ojca, masz do niego o to wszystko pretensje, a sam zachowujesz się dokładnie tak samo względem Liama. Odwiedziłeś go choćby raz? Kupiłeś mu coś na pierwsze urodziny?
- Teraz to już przesadziłaś.
- Prawda w oczy kole, co? - I znów ten obrzydliwy ton. To naprawdę niewiarygodne, jak w ciągu kilku sekund z czułej, troskliwej kobiety zamienia się w podłą, złośliwą sukę.
Pokręciłem tylko głową i wziąłem głęboki oddech, licząc przy tym do dziesięciu. Musiałem zapanować nad gniewem, inaczej powiedziałabym lub zrobił o jedną rzecz za dużo.
- Jesteś pieprzonym tchórzem, Neil. Tchórzem i hipokrytą.
- Dobrze, że ty jesteś święta.
- Nie mam do ciebie sił. - Westchnęła głęboko i opuściła łazienkę. Miałem ochotę wybiec za nią, złapać za włosy i tłuc jej głową o ścianę, dopóki ta nie osunie się martwa na podłogę. Sama mnie prowokuje, a potem ma wielkie pretensje. Poza tym jej zachowanie jest absurdalne, uczepiła się tematu tego skurwysyna jak rzep psiego ogona i nie daje spokoju. Sam nawet nie wiem, czemu mnie tak ciśnie, dlaczego tak bardzo zależy jej na tym, bym do niego poszedł i bawił się z nim w tatusia i syneczka. Nie mam bladego pojęcia, co nią kieruje, za nic w świecie nie potrafię jej zrozumieć. Nie znam się na ciążach, ale może podczas nich kobietom wpadają do głów różne chore obsesje i zadręczają nimi otoczenie, same nie widząc, po co to robią i co im to daje? Nie wiem, ale mam już tego serdecznie dosyć. Przysięgam, że jeśli jeszcze raz usłyszę z jej ust coś na temat mojego ojca, wyskoczę z okna...
Do moich uszu doszedł głuchy łoskot, po kończynie rozszedł się okropny ból. Syknąłem cicho i niemal natychmiast przyłożyłem krwawiącą dłoń do ust.
- By to wszystko szlag...
Gdy uznałem, że mój mózg i płuca przyjęły już wystarczająco dużą dawkę tlenu, wróciłem z powrotem do budynku, pokonałem wszystkie stopnie betonowych schodów i zatrzymałem się przed drzwiami mieszkania należącego do Kelly.
Nacisnąłem klamkę, jednak ta postawiła mi zdecydowany opór. Zakląłem pod nosem, karcąc się w myślach za to, że nie zabrałem ze sobą kluczy. Zagryzłem dolną wargę i zapukałem w ciemnobrązowe drewno, licząc na to, że Tucker jeszcze nie śpi. Na moje szczęście już po kilku sekundach dało się usłyszeć jej kroki i szczęk przekręcanego w zamku klucza.
- Jezu Chryste, co ci się stało w rękę?! - niemal krzyknęła na widok mojej zakrwawionej dłoni, gdy tylko znalazłem się w oświetlonym przedpokoju.
- Uderzyłem się o poręcz, nic wielkiego.
- Jak to nic wielkiego? Krwawisz i masz napuchnięte kostki! Trzeba się prędko tym zająć. - Zanim się zorientowałem, pociągnęła mnie za zdrową rękę i zaprowadziła do łazienki. - Włóż ją szybko pod kran.
Zrobiłem, co zaleciła i na moją skórę spłynął strumień lodowatej wody. Poczułem nieprzyjemne pieczenie, a zaraz po nim ogromną ulgę. Przymknąłem powieki, wypuszczając głośno powietrze.
- Powinieneś tak dla pewności przejść się do lekarza, mogłeś sobie zbić kości - oznajmiła troskliwym tonem, zakręcając wodę.
- Nic mi nie będzie, niepierwszy raz przywaliłem w coś twardego pięścią. - Uśmiechnąłem się, patrząc przy tym w jej pełne przejęcia oczy. Są tak cholernie piękne, ona jest tak cholernie piękna.
- Mamy w szafce maść na stłuczenia. - Już miała się odwracać, gdy złapałem ostrożnie jej przedramię i przyciągnąłem do siebie. Nic nie mówiąc, pochyliłem się i przycisnąłem wargi do jej miękkich, nawilżonych balsamem ust. Odwzajemniła pocałunek, po czym wtuliła się mocno w mój tors.
- Przepraszam, Neil, nie chciałam cię obrazić, po prostu zależy mi na tym, byś dogadał się ze swoim ojcem.
I cały czar prysł...
- Skarbie, mówiliśmy już o tym - rzuciłem, odsuwając ją od siebie. - Ja naprawdę nie chcę mieć z nim nic wspólnego, dlaczego tak ciężko ci to zaakceptować, co? Zrujnował życie mojej matce, miał mnie gdzieś przez prawie trzydzieści lat...
- Ale wrócił i chce naprawić swoje błędy.
- Kelly, czemu ty tak go bronisz? - Spojrzałem na partnerkę pytającym wzrokiem.
- Bo uważam, że każdy zasłużył na drugą szansę.
- Ale nie on.
- Dlaczego? - tym razem to ona zadała pytanie, wbijając we mnie pełen pretensji wzrok.
- Bo z niego to gówno, a nie ojciec. Zupełnie się mną nie interesował, więc...
- Odezwał się tatuś idealny - przerwała mi pełnym kpiny prychnięciem. - Jesteś hipokrytą, Neil, wiesz? Gadasz na swojego ojca, masz do niego o to wszystko pretensje, a sam zachowujesz się dokładnie tak samo względem Liama. Odwiedziłeś go choćby raz? Kupiłeś mu coś na pierwsze urodziny?
- Teraz to już przesadziłaś.
- Prawda w oczy kole, co? - I znów ten obrzydliwy ton. To naprawdę niewiarygodne, jak w ciągu kilku sekund z czułej, troskliwej kobiety zamienia się w podłą, złośliwą sukę.
Pokręciłem tylko głową i wziąłem głęboki oddech, licząc przy tym do dziesięciu. Musiałem zapanować nad gniewem, inaczej powiedziałabym lub zrobił o jedną rzecz za dużo.
- Jesteś pieprzonym tchórzem, Neil. Tchórzem i hipokrytą.
- Dobrze, że ty jesteś święta.
- Nie mam do ciebie sił. - Westchnęła głęboko i opuściła łazienkę. Miałem ochotę wybiec za nią, złapać za włosy i tłuc jej głową o ścianę, dopóki ta nie osunie się martwa na podłogę. Sama mnie prowokuje, a potem ma wielkie pretensje. Poza tym jej zachowanie jest absurdalne, uczepiła się tematu tego skurwysyna jak rzep psiego ogona i nie daje spokoju. Sam nawet nie wiem, czemu mnie tak ciśnie, dlaczego tak bardzo zależy jej na tym, bym do niego poszedł i bawił się z nim w tatusia i syneczka. Nie mam bladego pojęcia, co nią kieruje, za nic w świecie nie potrafię jej zrozumieć. Nie znam się na ciążach, ale może podczas nich kobietom wpadają do głów różne chore obsesje i zadręczają nimi otoczenie, same nie widząc, po co to robią i co im to daje? Nie wiem, ale mam już tego serdecznie dosyć. Przysięgam, że jeśli jeszcze raz usłyszę z jej ust coś na temat mojego ojca, wyskoczę z okna...
***
Otworzyłem oczy i przetarłem zmęczoną twarz obolałą, choć już pozbawioną opuchlizny dłonią. Wciąż słyszałem głośne stukanie, co oznaczało, że nie było ono, jak myślałem, częścią snu tylko bodźcem zewnętrznym, a dokładnie odgłosem pukania do drzwi. Rzuciłem szybko okiem na wyświetlacz telefonu - dziewiąta dwadzieścia pięć.
Niezbyt chętnie wygrzebałem się spod kołdry i ruszyłem w stronę przedpokoju. Stukot nie ustawał.
- No już idę, idę! Nie dadzą się człowiekowi wyspać - warknąłem pod nosem i nie zważając na to, że mam na sobie tylko bokserki, przekręciłem zamek i otworzyłem drzwi na oścież.
- Cześć, synku, mogę wejść? - Mama spojrzała na mnie pytającym wzrokiem, ściskając w dłoni siatkę pełną pomarańczy.
Uniosłem brwi w nie lada zaskoczeniu; kogo jak kogo, ale jej się tu nie spodziewałem, szczególnie po kłótni, do której doszło między nami dwa dni temu.
- Mogę, czy nie? - zapytała po raz kolejny. Dopiero wtedy skinąłem twierdząco głową. Mama weszła do środka. - Obudziłam cię?
- Jak widać.
- Przepraszam, ale rozmawiałam wczoraj z Kelly, mówiła, że na dziewiątą ma umówione spotkanie z dziennikarką, więc myślałam, że już nie będziesz spał.
- Nic nie szkodzi. Napijesz się może kawy?
- Nie chcę ci robić kłopotu.
- To żaden kłopot, sam muszę się napić, bo inaczej będę nie do życia.
- W takim razie poproszę. - Uśmiechnęła się łagodnie i odłożywszy owoce na stolik, zdjęła swoje brązowe pantofle. - Ładne macie to mieszkanko - oznajmiła, kiedy zaprowadziłem ją do salonu.
- Kelly ma, to jej mieszkanie, nie moje.
- Mieszkacie razem, więc jest wasze wspólne.
- Powiedzmy.
Mama zajęła miejsce na kanapie, a ja udałem się do kuchni, gdzie przygotowałem gorące napoje.
Niezbyt chętnie wygrzebałem się spod kołdry i ruszyłem w stronę przedpokoju. Stukot nie ustawał.
- No już idę, idę! Nie dadzą się człowiekowi wyspać - warknąłem pod nosem i nie zważając na to, że mam na sobie tylko bokserki, przekręciłem zamek i otworzyłem drzwi na oścież.
- Cześć, synku, mogę wejść? - Mama spojrzała na mnie pytającym wzrokiem, ściskając w dłoni siatkę pełną pomarańczy.
Uniosłem brwi w nie lada zaskoczeniu; kogo jak kogo, ale jej się tu nie spodziewałem, szczególnie po kłótni, do której doszło między nami dwa dni temu.
- Mogę, czy nie? - zapytała po raz kolejny. Dopiero wtedy skinąłem twierdząco głową. Mama weszła do środka. - Obudziłam cię?
- Jak widać.
- Przepraszam, ale rozmawiałam wczoraj z Kelly, mówiła, że na dziewiątą ma umówione spotkanie z dziennikarką, więc myślałam, że już nie będziesz spał.
- Nic nie szkodzi. Napijesz się może kawy?
- Nie chcę ci robić kłopotu.
- To żaden kłopot, sam muszę się napić, bo inaczej będę nie do życia.
- W takim razie poproszę. - Uśmiechnęła się łagodnie i odłożywszy owoce na stolik, zdjęła swoje brązowe pantofle. - Ładne macie to mieszkanko - oznajmiła, kiedy zaprowadziłem ją do salonu.
- Kelly ma, to jej mieszkanie, nie moje.
- Mieszkacie razem, więc jest wasze wspólne.
- Powiedzmy.
Mama zajęła miejsce na kanapie, a ja udałem się do kuchni, gdzie przygotowałem gorące napoje.
Gdy znalazłem się z powrotem w pokoju dziennym, usiadłem w fotelu na przeciwko rodzicielki.
- Co cię sprowadza do Los Angeles? - zapytałem po upiciu kilku łyków aromatycznej arabicii, przerywając tym niezręczną ciszę, która tak często między nami zapada. Nie potrafię rozmawiać ze swoją własną matką, nigdy nie potrafiłem. Mimo iż mnie urodziła i wychowała, nie czuję z nią tej specyficznej więzi, która sprawia, że człowiek czuje się niezwykle swobodnie w towarzystwie drugiej osoby. Nie mam pojęcia, z czego to wynika, nigdy się nad tym nie zastanawiałem, po prostu zaakceptowałem ten stan rzeczy i już.
- Odwiedziny u twojego taty.
- Ten sukinsyn nie jest moim tatą! - warknąłem ostro, uderzając ceramicznym kubkiem o stolik. Gdybym nie upił tych paru łyków, z pewnością poplamiłbym ulubiony obrus Kelly.
Mama drgnęła, na jej twarzy pojawiło się przerażenie.
- Odwiedziny u Richarda - poprawiła się drżącym głosem. Zrobiło mi się odrobinę głupio, ale niepotrzebnie nazywała go moim tatą. Ojca jeszcze jakoś bym przeżył, ale ten tata był już znacznym nadużyciem.
- I nawet kupiłaś mu pomarańczki, jak uroczo - prychnąłem ironicznie, siląc się na równie sarkastyczny uśmiech.
- Leży w szpitalu, nie ma bliskich, więc ktoś musi go odwiedzać.
- I to akurat musisz być ty, tak?
- Tak, Neil, to muszę być ja. A ty mógłbyś pójść ze mną.
- No i następna zaczyna - warknąłem, czując potężny ucisk w czole. - Kelly suszyła mi o to głowę przez cały wieczór.
- Bo ją o to prosiłam. - Staruszka sięgnęła po czerwony kubek i przystawiła go do swoich bladoróżowych warg.
- Prosiłaś? No i po co? - Starałem się panować nad swoim głosem, ale jakoś kiepsko mi to szło. Niewyspanie i silna irytacja to koszmarne połączenie.
- Bo mi na tym zależy.
- Ale dlaczego, do cholery?! Dlaczego tak bardzo chcesz, żebym do niego poszedł?
- Bo on tego chce - odpowiedziała i odłożyła z powrotem nieduże naczynie.
- On chce, aha... Ale niby czemu, ty masz spełniać jego zachcianki po tym, jak cię potraktował, co? Nie masz godności, czy jak? - Spojrzałem na nią pełnym wyrzutu wzrokiem. Jest mi wstyd, wstyd, bo moja własna matka pozbawiona jest chociażby krzty honoru i szacunku do własnej osoby.
- To nie jest kwestia godności, Neil. Owszem, Richard potraktował mnie okropnie, poniżył tak jak nikt inny, ale jednocześnie dał mi najcenniejszą i najpiękniejszą rzecz w moim życiu.
- Niby co takiego?
- Ciebie, synku, ciebie. To dzięki niemu cię mam, więc czuję, że muszę mu w takiej sytuacji pomóc, rozumiesz?
Zrozumiałem i to aż nadzwyczaj dobrze, choć sam się temu dziwię. Powinienem ją wyśmiać, zwyzywać od naiwnych idiotek, ale nie mogę, bo najzwyczajniej w świecie rozumiem.
- Wiem, że nienawidzisz go za to, jakim był ojcem, a raczej za to, że nie był nim wcale, ja też, ale on umiera, Neil, a umierającemu nie odmawia się ostatniej przysługi. Wiem, że nie jesteś człowiekiem, który łatwo ulega współczuciu, więc jeśli nie dla niego, zrób to dla mnie. Nie jestem najlepszą matką na świecie, ale bardzo cię kocham i czuję, że mimo wszystko ty też darzysz mnie tym uczuciem, pójdź tam ze mną w imię tego.
Patos, z jakim to wszystko mówiła, przyprawił mnie o lekkie mdłości, ale jednocześnie poruszył jakąś tam strunkę w moim twardym jak skała serduchu. Wziąłem głęboki oddech, splotłem ze sobą dłonie i spojrzałem jej prosto w oczy.
- Niech ci będzie, pójdę tam, ale robię to dla ciebie, nie dla niego.
Uśmiechnęła się od ucha do ucha, ukazując przy tym swoją śnieżnobiałą protezę zębową, po czym rzuciła mi pełne wdzięczności dziękuję.
Obym tylko tego nie żałował...
- Co cię sprowadza do Los Angeles? - zapytałem po upiciu kilku łyków aromatycznej arabicii, przerywając tym niezręczną ciszę, która tak często między nami zapada. Nie potrafię rozmawiać ze swoją własną matką, nigdy nie potrafiłem. Mimo iż mnie urodziła i wychowała, nie czuję z nią tej specyficznej więzi, która sprawia, że człowiek czuje się niezwykle swobodnie w towarzystwie drugiej osoby. Nie mam pojęcia, z czego to wynika, nigdy się nad tym nie zastanawiałem, po prostu zaakceptowałem ten stan rzeczy i już.
- Odwiedziny u twojego taty.
- Ten sukinsyn nie jest moim tatą! - warknąłem ostro, uderzając ceramicznym kubkiem o stolik. Gdybym nie upił tych paru łyków, z pewnością poplamiłbym ulubiony obrus Kelly.
Mama drgnęła, na jej twarzy pojawiło się przerażenie.
- Odwiedziny u Richarda - poprawiła się drżącym głosem. Zrobiło mi się odrobinę głupio, ale niepotrzebnie nazywała go moim tatą. Ojca jeszcze jakoś bym przeżył, ale ten tata był już znacznym nadużyciem.
- I nawet kupiłaś mu pomarańczki, jak uroczo - prychnąłem ironicznie, siląc się na równie sarkastyczny uśmiech.
- Leży w szpitalu, nie ma bliskich, więc ktoś musi go odwiedzać.
- I to akurat musisz być ty, tak?
- Tak, Neil, to muszę być ja. A ty mógłbyś pójść ze mną.
- No i następna zaczyna - warknąłem, czując potężny ucisk w czole. - Kelly suszyła mi o to głowę przez cały wieczór.
- Bo ją o to prosiłam. - Staruszka sięgnęła po czerwony kubek i przystawiła go do swoich bladoróżowych warg.
- Prosiłaś? No i po co? - Starałem się panować nad swoim głosem, ale jakoś kiepsko mi to szło. Niewyspanie i silna irytacja to koszmarne połączenie.
- Bo mi na tym zależy.
- Ale dlaczego, do cholery?! Dlaczego tak bardzo chcesz, żebym do niego poszedł?
- Bo on tego chce - odpowiedziała i odłożyła z powrotem nieduże naczynie.
- On chce, aha... Ale niby czemu, ty masz spełniać jego zachcianki po tym, jak cię potraktował, co? Nie masz godności, czy jak? - Spojrzałem na nią pełnym wyrzutu wzrokiem. Jest mi wstyd, wstyd, bo moja własna matka pozbawiona jest chociażby krzty honoru i szacunku do własnej osoby.
- To nie jest kwestia godności, Neil. Owszem, Richard potraktował mnie okropnie, poniżył tak jak nikt inny, ale jednocześnie dał mi najcenniejszą i najpiękniejszą rzecz w moim życiu.
- Niby co takiego?
- Ciebie, synku, ciebie. To dzięki niemu cię mam, więc czuję, że muszę mu w takiej sytuacji pomóc, rozumiesz?
Zrozumiałem i to aż nadzwyczaj dobrze, choć sam się temu dziwię. Powinienem ją wyśmiać, zwyzywać od naiwnych idiotek, ale nie mogę, bo najzwyczajniej w świecie rozumiem.
- Wiem, że nienawidzisz go za to, jakim był ojcem, a raczej za to, że nie był nim wcale, ja też, ale on umiera, Neil, a umierającemu nie odmawia się ostatniej przysługi. Wiem, że nie jesteś człowiekiem, który łatwo ulega współczuciu, więc jeśli nie dla niego, zrób to dla mnie. Nie jestem najlepszą matką na świecie, ale bardzo cię kocham i czuję, że mimo wszystko ty też darzysz mnie tym uczuciem, pójdź tam ze mną w imię tego.
Patos, z jakim to wszystko mówiła, przyprawił mnie o lekkie mdłości, ale jednocześnie poruszył jakąś tam strunkę w moim twardym jak skała serduchu. Wziąłem głęboki oddech, splotłem ze sobą dłonie i spojrzałem jej prosto w oczy.
- Niech ci będzie, pójdę tam, ale robię to dla ciebie, nie dla niego.
Uśmiechnęła się od ucha do ucha, ukazując przy tym swoją śnieżnobiałą protezę zębową, po czym rzuciła mi pełne wdzięczności dziękuję.
Obym tylko tego nie żałował...
***
Po szybkim przywitaniu i krótkiej wymianie niekoniecznie szczerych uprzejmości w szpitalnej, czteroosobowej sali zapadła niezręczna cisza. Siedząc sztywno na krześle, rozglądałem się dookoła; patrzyłem na okno, białe ściany, trzech obcych mężczyzn leżących w łóżkach, na wszystko tylko nie na swojego ojca. Nawiązanie kontaktu wzrokowego byłoby jednoznaczne z rozpoczęciem rozmowy, a tego nie chciałem. Chciałem tylko się tam pokazać, tak dla świętego spokoju i wrócić do domu, Richard miał jednak nieco inne plany.
- Widziałem cię wczoraj w telewizji.
- W filmie? - zapytała mama, wlepiając w niego maślany wzrok zakochanej małolaty. Ona ewidentnie wciąż ma do niego słabość...
- Nie, w reklamie filmu. Jeśli Bóg da, wybiorę się na niego do kina. Póki co, mogę powiedzieć, że do twarzy ci w mundurze, sy... - w tym momencie przerwał, zdając sobie sprawę z tego, że zwróceniem się do mnie per synku, tylko mnie rozzłości. - Neil.
Nie odpowiedziałem, więc znów odezwała się moja matka.
- Od dziecka marzył o byciu żołnierzem. Biegał po podwórku z patykiem i udawał, że strzela. Często powtarzał, że jak tylko skończy osiemnaście lat, zaciągnie się do wojska.
- Bo wmówiłaś mi, że mój ojciec był żołnierzem. Jak każdy smarkacz, chciałem pójść w ślady staruszka, skąd mogłem wiedzieć, że ta cała historyjka to bujda na resorach? - rzuciłem chłodnym tonem, zagęszczając atmosferę jeszcze bardziej.
Mama spuściła głowę, jej były ukochany spojrzał zaskoczony najpierw na mnie, potem na nią.
- Nie musiałaś go okłamywać - powiedział nad wyraz spokojnym tonem.
- Nie musiała, ale było jej wstyd przede mną, że człowiek, któremu oddała serce, okazał się skończonym... - Nie dokończyłem, uniemożliwiło mi to wejście na salę lekarza, który podszedł prosto do nas.
- Dzień dobry, nazywam się Keith Tyler, czy państwo są rodziną pana Englerta?
- To mój syn, a to jego matka - odpowiedział za nas staruszek.
- W takim razie chciałbym prosić jedno z państwa do swojego gabinetu.
- Ja pójdę - zaoferowałem się, zanim zdążyła zrobić to mama. Nie obchodzi mnie jego stan, chcę po prostu wyjść z tej sali i nie musieć już więcej na niego patrzeć.
Wziąłem głęboki oddech i wstałem z krzesła; chwilę później znalazłem się w przytulnym pomieszczeniu, którego ściany zdobiły certyfikaty i obrazki stworzone ręką małego dziecka lub dzieci.
- Jak zapewne pan już wie, stan pańskiego ojca jest bardzo poważny. Zrobiliśmy komplet badań i niestety nawet operacją nic nie wskóramy. Nowotwór zdążył już zaatakować kości. Pan Englert będzie teraz wymagał stałej opieki i tu rodzi się moje pytanie, czy jest pan w stanie się jej podjąć?
- A jakie mam opcje? - spytałem od niechcenia, by nie wyjść na bezdusznego ignoranta.
- Może pan zabrać ojca do domu i sam się nim opiekować lub zatrudnić pielęgniarkę, albo umieścić go w ośrodku, w którym będzie miał zapewnioną opiekę do ostatniego dnia swojego życia. Placówka mieści się na obrzeżach Los Angeles, każdy pacjent ma oddzielny pokój z łazienką, jest też sala telewizyjna, jadalnia i duży taras, z którego można przejść do ogrodzonego parku. Rodzina może odwiedzać pacjenta codziennie w ustalonych godzinach. - Lekarz nagle przestał być lekarzem, stał się szeroko uśmiechniętym panem z reklamy, który stara się wcisnąć swój towar, zachwalając go pod niebiosa.
- Domyślam się, że nie jest to ośrodek sponsorowany przez państwo.
- Niestety nie. Koszt to tysiąc dolarów miesięcznie. Myślę, że nie jest to zbyt wygórowana kwota, jak na tak dobre warunki...
- Widziałem cię wczoraj w telewizji.
- W filmie? - zapytała mama, wlepiając w niego maślany wzrok zakochanej małolaty. Ona ewidentnie wciąż ma do niego słabość...
- Nie, w reklamie filmu. Jeśli Bóg da, wybiorę się na niego do kina. Póki co, mogę powiedzieć, że do twarzy ci w mundurze, sy... - w tym momencie przerwał, zdając sobie sprawę z tego, że zwróceniem się do mnie per synku, tylko mnie rozzłości. - Neil.
Nie odpowiedziałem, więc znów odezwała się moja matka.
- Od dziecka marzył o byciu żołnierzem. Biegał po podwórku z patykiem i udawał, że strzela. Często powtarzał, że jak tylko skończy osiemnaście lat, zaciągnie się do wojska.
- Bo wmówiłaś mi, że mój ojciec był żołnierzem. Jak każdy smarkacz, chciałem pójść w ślady staruszka, skąd mogłem wiedzieć, że ta cała historyjka to bujda na resorach? - rzuciłem chłodnym tonem, zagęszczając atmosferę jeszcze bardziej.
Mama spuściła głowę, jej były ukochany spojrzał zaskoczony najpierw na mnie, potem na nią.
- Nie musiałaś go okłamywać - powiedział nad wyraz spokojnym tonem.
- Nie musiała, ale było jej wstyd przede mną, że człowiek, któremu oddała serce, okazał się skończonym... - Nie dokończyłem, uniemożliwiło mi to wejście na salę lekarza, który podszedł prosto do nas.
- Dzień dobry, nazywam się Keith Tyler, czy państwo są rodziną pana Englerta?
- To mój syn, a to jego matka - odpowiedział za nas staruszek.
- W takim razie chciałbym prosić jedno z państwa do swojego gabinetu.
- Ja pójdę - zaoferowałem się, zanim zdążyła zrobić to mama. Nie obchodzi mnie jego stan, chcę po prostu wyjść z tej sali i nie musieć już więcej na niego patrzeć.
Wziąłem głęboki oddech i wstałem z krzesła; chwilę później znalazłem się w przytulnym pomieszczeniu, którego ściany zdobiły certyfikaty i obrazki stworzone ręką małego dziecka lub dzieci.
- Jak zapewne pan już wie, stan pańskiego ojca jest bardzo poważny. Zrobiliśmy komplet badań i niestety nawet operacją nic nie wskóramy. Nowotwór zdążył już zaatakować kości. Pan Englert będzie teraz wymagał stałej opieki i tu rodzi się moje pytanie, czy jest pan w stanie się jej podjąć?
- A jakie mam opcje? - spytałem od niechcenia, by nie wyjść na bezdusznego ignoranta.
- Może pan zabrać ojca do domu i sam się nim opiekować lub zatrudnić pielęgniarkę, albo umieścić go w ośrodku, w którym będzie miał zapewnioną opiekę do ostatniego dnia swojego życia. Placówka mieści się na obrzeżach Los Angeles, każdy pacjent ma oddzielny pokój z łazienką, jest też sala telewizyjna, jadalnia i duży taras, z którego można przejść do ogrodzonego parku. Rodzina może odwiedzać pacjenta codziennie w ustalonych godzinach. - Lekarz nagle przestał być lekarzem, stał się szeroko uśmiechniętym panem z reklamy, który stara się wcisnąć swój towar, zachwalając go pod niebiosa.
- Domyślam się, że nie jest to ośrodek sponsorowany przez państwo.
- Niestety nie. Koszt to tysiąc dolarów miesięcznie. Myślę, że nie jest to zbyt wygórowana kwota, jak na tak dobre warunki...
***
- I co zdecydowałeś? - zapytała niepewnie matka, kiedy przekazałem jej to, co powiedział mi lekarz.
- Niech go zabierają do tego całego ośrodka. - Wypuściłem dym z płuc, uderzając rytmicznie stopą o beton.
- Rozmawiałam z nim, Neil, on nie ma centa przy duszy, nie stać go na to.
- Ja zapłacę.
Matka spojrzała na mnie pełnym niedowierzania wzrokiem.
- Ty?
- Tak, ale nie zamierzam go tam odwiedzać. Będę płacił i nic poza tym. Bo pieniądze to jedyna rzecz, na jaką może liczyć z mojej strony. Możesz mu to przekazać. - Zgasiłem papierosa we wbudowanej w metalowy kosz popielniczce i wsadziłem dłonie do kieszeni bluzy.
- Sam mu to powiedź.
- Nie, mamo, ja już naprawdę nie mam ochoty tam wracać i go oglądać. Prosiłaś, bym go z tobą odwiedził i zrobiłem to. Zapewniłem mu też opiekę, na którą nie zasłużył, ale niech mu będzie, to chyba wystarczy, co?
Mama tylko się leciutko uśmiechnęła i położyła dłoń na moim policzku.
- Jesteś niesamowity, Neil. Jeśli chcesz, to idź, bo i tak zrobiłeś dziś bardzo wiele i jestem z ciebie naprawdę dumna. - W jej oczach zaszkliły się łzy wzruszenia. Uniosłem nieznacznie kąciki ust. Czułem, że powinienem ją przytulić, jednak nie zrobiłem tego. Pożegnałem ją zwykłym cześć i z wielką ulgą opuściłem teren szpitala.
- Niech go zabierają do tego całego ośrodka. - Wypuściłem dym z płuc, uderzając rytmicznie stopą o beton.
- Rozmawiałam z nim, Neil, on nie ma centa przy duszy, nie stać go na to.
- Ja zapłacę.
Matka spojrzała na mnie pełnym niedowierzania wzrokiem.
- Ty?
- Tak, ale nie zamierzam go tam odwiedzać. Będę płacił i nic poza tym. Bo pieniądze to jedyna rzecz, na jaką może liczyć z mojej strony. Możesz mu to przekazać. - Zgasiłem papierosa we wbudowanej w metalowy kosz popielniczce i wsadziłem dłonie do kieszeni bluzy.
- Sam mu to powiedź.
- Nie, mamo, ja już naprawdę nie mam ochoty tam wracać i go oglądać. Prosiłaś, bym go z tobą odwiedził i zrobiłem to. Zapewniłem mu też opiekę, na którą nie zasłużył, ale niech mu będzie, to chyba wystarczy, co?
Mama tylko się leciutko uśmiechnęła i położyła dłoń na moim policzku.
- Jesteś niesamowity, Neil. Jeśli chcesz, to idź, bo i tak zrobiłeś dziś bardzo wiele i jestem z ciebie naprawdę dumna. - W jej oczach zaszkliły się łzy wzruszenia. Uniosłem nieznacznie kąciki ust. Czułem, że powinienem ją przytulić, jednak nie zrobiłem tego. Pożegnałem ją zwykłym cześć i z wielką ulgą opuściłem teren szpitala.
Marion:
Przetarłszy dłonią usta, wstałam z zimnej podłogi i wzięłam głęboki oddech. Po raz kolejny łazienkę wypełnił szum spuszczanej wody i stukot zatrzaskiwanej klapy. Już trzeci raz tego ranka wymiotowałam i wszystko mi mówi, że nie ostatni. Nienawidzę tego, jak mój organizm reaguje na silny stres.
Na nieco jeszcze drżących nogach podeszłam do umywalki. Kojąco chłodna woda wypełniła moją jamę ustną, wypłukując z niej gorzki posmak żółci i nieprzyjemną szorstkość.
- Jeszcze jedna runda i wypluję wszystkie wnętrzności - rzuciłam na głos, widząc w odbiciu lustrzanej tafli sylwetkę mamy stojącą w uchylonych drzwiach.
Jej twarz wykrzywił grymas współczucia i zrozumienia, w końcu sama niedawno się rozwodziła, wie, jakie to wywołuje w człowieku emocje i reakcje.
- Jesteś pewna, że chcesz jechać tam sama? Może jednak pojadę z tobą?
- Nie, mamuś, przecież ktoś musi zostać z Polly i odebrać Scotta z przedszkola - odpowiedziałam, zakręcając dopływ wody.
- Mogę zadzwonić do Patty.
- Nie. To mój rozwód i...
- Wcale nie musisz przechodzić przez to sama - przerwała mi, doskonale wiedząc, co chcę powiedzieć.
- Ale chcę. Jestem dorosłą kobietą, matką dwójki dzieci, muszę umieć radzić sobie sama w trudnych sytuacjach.
- No, jak uważasz, ale w razie, gdybyś zmieniła zdanie, to wystarczy słowo.
- Nie zmienię, ale dziękuję za troskę. - Odwróciłam się od lustra i posłałam mamie pełen wdzięczności uśmiech. Doceniam to, jak bardzo mnie teraz wspiera, ale do biura mecenasa chcę mimo wszystko pojechać sama. Choć może chcę to niewłaściwie określenie, bo to ostatnia rzecz, na jaką mam teraz ochotę, ale muszę się w końcu ostatecznie odciąć od Harry'ego, od naszego małżeństwa. Nie sądziłam, że to wszystko zakończy się w taki właśnie sposób, ale cóż, stało się i nic na to nie poradzę. Harry pomimo wielkich zapewnień dozgonnej miłości zdradzał mnie z co najmniej dwiema kobietami i oszukiwał, a takich rzeczy nie wybacza się nawet tym, których kocha się najbardziej na świecie... Tak, mimo wszystko wciąż kocham swojego prawie już byłego męża. Doszło to do mnie podczas rozprawy. Siedząc na ławie oskarżonych, wyglądał jak niewinne, przestraszone dziecko, które pragnie tylko tego, by ktoś je mocno przytulił i powiedział, że wszystko będzie dobrze. I to właśnie miałam ochotę zrobić - podejść do niego, przytulić i pocałować. To nasiliło się po ogłoszeniu wyroku, jednak poczucie obrzydzenia przeważyło nad tym nagłym zrywem czułości. Kiedy słuchałam tego, co mówił na temat swoich chorych relacji z byłą szefową, miałam ochotę zwymiotować i zedrzeć z siebie skórę. W końcu zaraz po tym, jak robił z nią te wszystkie obrzydliwe rzeczy, dotykał mnie. Mnie i naszej córeczki. Całował jej czółko wargami, którymi kilka godzin wcześniej dotykał... Nie, nie chcę znów o tym myśleć, bo wiem, jak to się skończy - po raz czwarty padnę na kolana wstrząsana silnym odruchem wymiotnym.
- Marion, nie myśl o tym, nie myśl o niczym - wyszeptałam pod nosem, przymykając powieki. Pomogło. Mój umysł uległ wyciszeniu, podobnie i ciało. Wypuściłam powoli zalegające w płucach powietrze i otworzyłam oczy.
- Wszystko w porządku? - zapytała spokojnie mama, robiąc niepewny krok w moją stronę.
- Tak, wszystko w porządku...
Przetarłszy dłonią usta, wstałam z zimnej podłogi i wzięłam głęboki oddech. Po raz kolejny łazienkę wypełnił szum spuszczanej wody i stukot zatrzaskiwanej klapy. Już trzeci raz tego ranka wymiotowałam i wszystko mi mówi, że nie ostatni. Nienawidzę tego, jak mój organizm reaguje na silny stres.
Na nieco jeszcze drżących nogach podeszłam do umywalki. Kojąco chłodna woda wypełniła moją jamę ustną, wypłukując z niej gorzki posmak żółci i nieprzyjemną szorstkość.
- Jeszcze jedna runda i wypluję wszystkie wnętrzności - rzuciłam na głos, widząc w odbiciu lustrzanej tafli sylwetkę mamy stojącą w uchylonych drzwiach.
Jej twarz wykrzywił grymas współczucia i zrozumienia, w końcu sama niedawno się rozwodziła, wie, jakie to wywołuje w człowieku emocje i reakcje.
- Jesteś pewna, że chcesz jechać tam sama? Może jednak pojadę z tobą?
- Nie, mamuś, przecież ktoś musi zostać z Polly i odebrać Scotta z przedszkola - odpowiedziałam, zakręcając dopływ wody.
- Mogę zadzwonić do Patty.
- Nie. To mój rozwód i...
- Wcale nie musisz przechodzić przez to sama - przerwała mi, doskonale wiedząc, co chcę powiedzieć.
- Ale chcę. Jestem dorosłą kobietą, matką dwójki dzieci, muszę umieć radzić sobie sama w trudnych sytuacjach.
- No, jak uważasz, ale w razie, gdybyś zmieniła zdanie, to wystarczy słowo.
- Nie zmienię, ale dziękuję za troskę. - Odwróciłam się od lustra i posłałam mamie pełen wdzięczności uśmiech. Doceniam to, jak bardzo mnie teraz wspiera, ale do biura mecenasa chcę mimo wszystko pojechać sama. Choć może chcę to niewłaściwie określenie, bo to ostatnia rzecz, na jaką mam teraz ochotę, ale muszę się w końcu ostatecznie odciąć od Harry'ego, od naszego małżeństwa. Nie sądziłam, że to wszystko zakończy się w taki właśnie sposób, ale cóż, stało się i nic na to nie poradzę. Harry pomimo wielkich zapewnień dozgonnej miłości zdradzał mnie z co najmniej dwiema kobietami i oszukiwał, a takich rzeczy nie wybacza się nawet tym, których kocha się najbardziej na świecie... Tak, mimo wszystko wciąż kocham swojego prawie już byłego męża. Doszło to do mnie podczas rozprawy. Siedząc na ławie oskarżonych, wyglądał jak niewinne, przestraszone dziecko, które pragnie tylko tego, by ktoś je mocno przytulił i powiedział, że wszystko będzie dobrze. I to właśnie miałam ochotę zrobić - podejść do niego, przytulić i pocałować. To nasiliło się po ogłoszeniu wyroku, jednak poczucie obrzydzenia przeważyło nad tym nagłym zrywem czułości. Kiedy słuchałam tego, co mówił na temat swoich chorych relacji z byłą szefową, miałam ochotę zwymiotować i zedrzeć z siebie skórę. W końcu zaraz po tym, jak robił z nią te wszystkie obrzydliwe rzeczy, dotykał mnie. Mnie i naszej córeczki. Całował jej czółko wargami, którymi kilka godzin wcześniej dotykał... Nie, nie chcę znów o tym myśleć, bo wiem, jak to się skończy - po raz czwarty padnę na kolana wstrząsana silnym odruchem wymiotnym.
- Marion, nie myśl o tym, nie myśl o niczym - wyszeptałam pod nosem, przymykając powieki. Pomogło. Mój umysł uległ wyciszeniu, podobnie i ciało. Wypuściłam powoli zalegające w płucach powietrze i otworzyłam oczy.
- Wszystko w porządku? - zapytała spokojnie mama, robiąc niepewny krok w moją stronę.
- Tak, wszystko w porządku...
***
Parking znajdujący się przy kancelarii prawniczej Warton i syn był niemal w całości zastawiony autami, musiałam go objechać kilka razy, zanim dopatrzyłam się wolnego miejsca tuż pod wysokim drzewem. Nie myślałam o tym, że narażam swój samochód na przerobienie na ptasią toaletę, chciałam po prostu go gdzieś postawić i wejść w końcu do budynku, by mieć to wszystko, jak najszybciej za sobą.
Zgasiłam silnik, nabrałam sporo powietrza, powstrzymałam kolejny odruch wymiotny i wysiadłam. Stawiałam szybkie lecz niepewne kroki, bo z jednej strony bardzo chcę tego rozwodu, a z drugiej okropnie się go boję, mimo iż to spotkanie to tylko czysta formalność, złożenie głupiego podpisu na dokumencie, którego treść znam już na pamięć. Teoretycznie to nic wielkiego, praktycznie najtrudniejsza rzecz, jaką przyszło mi w życiu zrobić. Bo co, jeśli Harry w ostatniej chwili się rozmyśli i nie będzie chciał podpisać tych papierów? Co, jeśli uzna, że ustalone przez nas i naszych adwokatów warunki, co do jego kontaktów z Polly, jednak mu nie pasują i będzie domagał się przyznania mu całkowitego prawa do opieki nad nią? Co, jeśli procesy sądowe okażą się jednak konieczne? Chyba bym tego nie przeżyła, ale muszę dopuszczać do siebie taką myśl, w końcu ktoś mądry kiedyś powiedział - miej nadzieję na najlepsze i bądź gotów na najgorsze. I mam nadzieję, że wszystko pójdzie, jak z płatka, ale dopuszczam też do siebie inne opcje, oby niepotrzebnie...
Zgasiłam silnik, nabrałam sporo powietrza, powstrzymałam kolejny odruch wymiotny i wysiadłam. Stawiałam szybkie lecz niepewne kroki, bo z jednej strony bardzo chcę tego rozwodu, a z drugiej okropnie się go boję, mimo iż to spotkanie to tylko czysta formalność, złożenie głupiego podpisu na dokumencie, którego treść znam już na pamięć. Teoretycznie to nic wielkiego, praktycznie najtrudniejsza rzecz, jaką przyszło mi w życiu zrobić. Bo co, jeśli Harry w ostatniej chwili się rozmyśli i nie będzie chciał podpisać tych papierów? Co, jeśli uzna, że ustalone przez nas i naszych adwokatów warunki, co do jego kontaktów z Polly, jednak mu nie pasują i będzie domagał się przyznania mu całkowitego prawa do opieki nad nią? Co, jeśli procesy sądowe okażą się jednak konieczne? Chyba bym tego nie przeżyła, ale muszę dopuszczać do siebie taką myśl, w końcu ktoś mądry kiedyś powiedział - miej nadzieję na najlepsze i bądź gotów na najgorsze. I mam nadzieję, że wszystko pójdzie, jak z płatka, ale dopuszczam też do siebie inne opcje, oby niepotrzebnie...
***
Wyłożona gustowną boazeria i przyozdobiona eleganckim lustrem winda zatrzymała się na piątym piętrze, jej masywne wrota rozsunęły się gładko, otwierając mi widok na zatłoczony korytarz.
Znów wmusiłam w siebie nienaturalnie dużą dawkę przesyconego zapachem drogich perfum powietrza i postawiłam ukryte w czarnych butach na obcasie stopy na ciemnych panelach. Idący zna przeciwka, wyraźnie spieszący się mężczyzna trącił mnie lekko swoją skórzaną teczką, z czego nawet nie zdał sobie sprawy, a moim oczom ukazał się siedzący na drewnianej ławce Harry. Twarz ukryta w dłoniach, nerwowe ruchy stóp, jeszcze mnie nie dostrzegł, zrobił to za to mecenas Gordon, którego poleciła mi zatrudnić mama. Uśmiechnął się nieznacznie i przyspieszył kroku.
- Dzień dobry, widzę, że są już państwo oboje, więc możemy przejść do gabinetu.
Jackobson podniósł wzrok i bardzo powoli, jakby zupełnie od niechcenia, wstał z zajmowanego miejsca.
- Cześć, Marion - rzucił niepewnie. Równie nieśmiało spojrzał mi w twarz.
- Cześć. - Zagryzłam dolną wargę, błądząc wzrokiem po podłodze. Nie chcę, nie mogę spojrzeć mu w oczy, to zbyt trudne, przynajmniej na ten moment.
- Proszę śmiało za mną - odezwał się prawnik, przerywając ciszę, która się między nami zrodziła. Oboje ruszyliśmy.
Gdy krokami skazańców dowlekliśmy się do celu, zajęliśmy przeznaczone dla nas miejsca i po raz kolejny wysłuchaliśmy zawartej w zatwierdzonym przez sędziego dokumencie treści. Rozwód z winy małżonka, który zresztą przyznał się do zdrad, przekazanie praw rodzicielskich matce, ustalenie cotygodniowych wizyt ojca u dziecka, obowiązek płacenia alimentów w wysokości stu dolarów miesięcznie...
- Czy są państwo pewni, że ta decyzja jest tą ostateczną i chcecie zakończyć swoje pożycie małżeńskie? - zadał standardowe pytanie adwokat.
- Tak - odpowiedziałam bez namysłu, po czym spojrzałam niepewnie na Harry'ego. Nie odezwał się, więc zaczęłam przeczuwać najgorsze.
- Panie Jackobson?
- Tak, tak - wydukał bez większego przekonania, patrząc w widoczny tylko dla niego punkt. Odetchnęłam z ulgą, a pan Gordon chwycił w dłoń długopis i postawił swoją sygnaturę w odpowiednim miejscu. Zaraz potem obrócił papiery w moją stronę. Drżącą dłonią zostawiłam na nich swój podpis i podsunęłam kartki Harry'emu. Zwlekał z podpisem, podobnie jak z odpowiedzą na wcześniej zadane pytanie, znów przyprawiając mnie o szybsze bicie serca, jednak ostatecznie zrobił to, co do niego należało.
- Państwa małżeństwo właśnie przeszło do historii - oznajmił pracownik kancelarii, przejmując dokumenty, po czym zwrócił się bezpośrednio do mnie: - Ma teraz pani trzy miesiące na to, by powrócić do swojego panieńskiego nazwiska, wystarczy...
- Znam procedurę - przerwałam mu z uprzejmym uśmiechem. Odpowiedział mi tym samym. Zaraz potem doszło do pożegnania i opuszczenia przeze mnie i mojego już byłego męża obszernego pomieszczenia.
- Teraz to już naprawdę koniec - odezwał się Harry, gdy czekaliśmy na zjeżdżającą z góry windę.
- Tak.
- Tydzień temu zacząłem terapię u seksuologa.
- Cieszę się.
- To ma mi pomóc w kontrolowaniu oczywistych fantazji.
- Super - odpowiedziałam lakonicznie. Cieszy mnie to, że zdecydował się na leczenie, ale nie mam ochoty wdawać się z nim w żadne dłuższe dyskusje.
- Może skoczymy teraz razem na kawę, omówimy dokładny termin mojej wizyty u Polly? - zaproponował, gdy tylko otworzyły się przed nami wrota windy.
- Harry, wybacz, ale ja naprawdę nie jestem jeszcze gotowa na to, by ot tak pójść z tobą do kawiarni i rozmawiać, jak gdyby nigdy nic.
- No tak, przepraszam, niepotrzebnie się z tym wyrwałem.
- Fakt, niepotrzebnie. A co do spotkania z Polly, przyjdź w niedziele o jedenastej.
- Jasne. - Uśmiechnął się gorzko i wbił speszony wzrok w posadzkę.
Znów wmusiłam w siebie nienaturalnie dużą dawkę przesyconego zapachem drogich perfum powietrza i postawiłam ukryte w czarnych butach na obcasie stopy na ciemnych panelach. Idący zna przeciwka, wyraźnie spieszący się mężczyzna trącił mnie lekko swoją skórzaną teczką, z czego nawet nie zdał sobie sprawy, a moim oczom ukazał się siedzący na drewnianej ławce Harry. Twarz ukryta w dłoniach, nerwowe ruchy stóp, jeszcze mnie nie dostrzegł, zrobił to za to mecenas Gordon, którego poleciła mi zatrudnić mama. Uśmiechnął się nieznacznie i przyspieszył kroku.
- Dzień dobry, widzę, że są już państwo oboje, więc możemy przejść do gabinetu.
Jackobson podniósł wzrok i bardzo powoli, jakby zupełnie od niechcenia, wstał z zajmowanego miejsca.
- Cześć, Marion - rzucił niepewnie. Równie nieśmiało spojrzał mi w twarz.
- Cześć. - Zagryzłam dolną wargę, błądząc wzrokiem po podłodze. Nie chcę, nie mogę spojrzeć mu w oczy, to zbyt trudne, przynajmniej na ten moment.
- Proszę śmiało za mną - odezwał się prawnik, przerywając ciszę, która się między nami zrodziła. Oboje ruszyliśmy.
Gdy krokami skazańców dowlekliśmy się do celu, zajęliśmy przeznaczone dla nas miejsca i po raz kolejny wysłuchaliśmy zawartej w zatwierdzonym przez sędziego dokumencie treści. Rozwód z winy małżonka, który zresztą przyznał się do zdrad, przekazanie praw rodzicielskich matce, ustalenie cotygodniowych wizyt ojca u dziecka, obowiązek płacenia alimentów w wysokości stu dolarów miesięcznie...
- Czy są państwo pewni, że ta decyzja jest tą ostateczną i chcecie zakończyć swoje pożycie małżeńskie? - zadał standardowe pytanie adwokat.
- Tak - odpowiedziałam bez namysłu, po czym spojrzałam niepewnie na Harry'ego. Nie odezwał się, więc zaczęłam przeczuwać najgorsze.
- Panie Jackobson?
- Tak, tak - wydukał bez większego przekonania, patrząc w widoczny tylko dla niego punkt. Odetchnęłam z ulgą, a pan Gordon chwycił w dłoń długopis i postawił swoją sygnaturę w odpowiednim miejscu. Zaraz potem obrócił papiery w moją stronę. Drżącą dłonią zostawiłam na nich swój podpis i podsunęłam kartki Harry'emu. Zwlekał z podpisem, podobnie jak z odpowiedzą na wcześniej zadane pytanie, znów przyprawiając mnie o szybsze bicie serca, jednak ostatecznie zrobił to, co do niego należało.
- Państwa małżeństwo właśnie przeszło do historii - oznajmił pracownik kancelarii, przejmując dokumenty, po czym zwrócił się bezpośrednio do mnie: - Ma teraz pani trzy miesiące na to, by powrócić do swojego panieńskiego nazwiska, wystarczy...
- Znam procedurę - przerwałam mu z uprzejmym uśmiechem. Odpowiedział mi tym samym. Zaraz potem doszło do pożegnania i opuszczenia przeze mnie i mojego już byłego męża obszernego pomieszczenia.
- Teraz to już naprawdę koniec - odezwał się Harry, gdy czekaliśmy na zjeżdżającą z góry windę.
- Tak.
- Tydzień temu zacząłem terapię u seksuologa.
- Cieszę się.
- To ma mi pomóc w kontrolowaniu oczywistych fantazji.
- Super - odpowiedziałam lakonicznie. Cieszy mnie to, że zdecydował się na leczenie, ale nie mam ochoty wdawać się z nim w żadne dłuższe dyskusje.
- Może skoczymy teraz razem na kawę, omówimy dokładny termin mojej wizyty u Polly? - zaproponował, gdy tylko otworzyły się przed nami wrota windy.
- Harry, wybacz, ale ja naprawdę nie jestem jeszcze gotowa na to, by ot tak pójść z tobą do kawiarni i rozmawiać, jak gdyby nigdy nic.
- No tak, przepraszam, niepotrzebnie się z tym wyrwałem.
- Fakt, niepotrzebnie. A co do spotkania z Polly, przyjdź w niedziele o jedenastej.
- Jasne. - Uśmiechnął się gorzko i wbił speszony wzrok w posadzkę.
***
- Mama! - Zanim jeszcze zdążyłam dobrze zamknąć drzwi, Scotty zerwał się z miejsca i podbiegł do mnie z szerokim uśmiechem na twarzy. Objął mnie mocno ramionami, rzucając jednocześnie dyskretne spojrzenie na torbę z zakupami, którą ze sobą przyniosłam. - Kupiłaś mi coś? - zapytał niepewnie, gdy tylko pochyliłam się, by zdjąć buty.
- Kupiłam.
- A co? Coś smakowitego i pyszniutkiego?! - Jego zarumienioną twarzyczkę rozpromienił kolejny szeroki uśmiech. To zdecydowanie najpiękniejszy widok na świecie, który jak nic innego łagodzi buzujące nerwy i obniża władające ciałem napięcie.
- Zobaczysz, na razie daj mi się rozebrać.
- Dobrze, to ja już pójdę do kuchni czekać. - Wykonał płynny obrót i skierował się do pomieszczenia, w którym jego babcia szykowała obiad. Wywnioskowałam to po unoszącym się w powietrzu zapachu pieczonego mięsa i sosu miodowo-musztardowego.
Zaciągając się tym aromatem, odstawiłam szpilki na półkę, chwyciłam reklamówkę i ruszyłam śladem syna.
- Mój aniołek był dzisiaj grzeczny? - rzuciłam tuż po ucałowaniu policzków roześmianej Polly, która machała radośnie nóżkami zwisającymi z kolorowego fotelika.
- Była bardzo grzeczna, Scotty też - odpowiedziała mama, nie przerywając mieszania. - Ty mi lepiej powiedz, jak poszło u adwokata.
- Dobrze. Nie było żadnych problemów, wszystko poszło sprawnie. - Uśmiechnęłam się i położyłam zakupy na stole. Scott tylko na to czekał. W mgnieniu oka wspiął się na krzesło i zaczął wertować zawartość reklamówki z logiem pobliskiego marketu.
- Bardzo mnie to cieszy. A ustaliliście z Harrym termin wizyty?
- Tak. Wiesz, on chciał, żebym poszłam z nim w tym celu na kawę, ale odmówiłam. Podałam mu termin w windzie.
- I bardzo dobrze, niech sobie nie myśli, że będziesz po tym wszystkim włóczyć się z nim po kawiarniach. - Moja rodzicielka zgasiła płomień pod niedużym garnuszkiem i posłała mi pełne aprobaty spojrzenie.
Już miałam jej odpowiadać, gdy odezwał się Scotty:
- O, cukieraski, jak fajnie. A wiecie, że dostałem dzisiaj jednego?
- Tak? Od kogo?
- W przedszkolu bawiliśmy się na podwórku i taki pan, co stał sobie za bramką mnie zawołał. Poszłem do niego i on mi dał cukierka i powiedział, że da więcej, jak pomówię z nim o tatusiu i jego koleżance z pracy, ale ja się nie zgodziłem, bo jej nie lubię.
Moje ciało uderzyła nagła fala gorąca, kończyny zdrętwiały, serce przestało na moment bić.
- Jezu Chryste, gdzie masz tego cukierka?! - Najszybszym krokiem, na jaki było mnie stać, podeszłam do syna i złapałam go rozedrganymi dłońmi za ramiona. Spojrzał na mnie niepewnie.
- Nie mam.
- Jak to nie masz? Matko święta, zjadłeś go?! - Oddech przyspieszył, w ustach zagościła przeraźliwa suchość. Tyle razy prosiłam go, żeby nic nie brał od nieznajomych, tyle razy!
- Nie - zaczął cichutko - wyrzuciłem, bo był zielony.
W jednej chwili z mojego serca spadł przeogromny ciężar, pierwszy raz byłam wdzięczna Bogu za tę chorą obsesję swojego dziecka.
Objęłam mocno Scotta i przycisnęłam wargi do czubka jego głowy.
- Jesteś na mnie zła? - spytał nieśmiało, gdy tylko wypuściłam go ze swojego uścisku.
- Nie jestem, ale proszę cię, żebyś następnym razem nie podchodził do obcych ludzi, dobrze?
- Ale ja nie wiedziałem, że to obcy, no bo on wiedział moje imię.
- No już dobrze, nic się nie stało, następnym razem już tak nie zrobisz, prawda?
- Prawda. - Wydął dolną wargę i wtulił się mocno w moje ciało.
- No niesłychane, żeby w trakcie zabawy pod opieką przedszkolanki z dzieckiem mógł rozmawiać schowany za płotem nie wiadomo kto - skomentowała sytuację mama, ledwie opanowując drżenie głosu.
- I ja tak tego nie zostawię. Jutro rano porozmawiam sobie z panią dyrektor. - To chyba najwyższy czas na to, by skorzystać z wiecznych sugestii opiekunki i zmienić małemu przedszkole na prywatne...
- Kupiłam.
- A co? Coś smakowitego i pyszniutkiego?! - Jego zarumienioną twarzyczkę rozpromienił kolejny szeroki uśmiech. To zdecydowanie najpiękniejszy widok na świecie, który jak nic innego łagodzi buzujące nerwy i obniża władające ciałem napięcie.
- Zobaczysz, na razie daj mi się rozebrać.
- Dobrze, to ja już pójdę do kuchni czekać. - Wykonał płynny obrót i skierował się do pomieszczenia, w którym jego babcia szykowała obiad. Wywnioskowałam to po unoszącym się w powietrzu zapachu pieczonego mięsa i sosu miodowo-musztardowego.
Zaciągając się tym aromatem, odstawiłam szpilki na półkę, chwyciłam reklamówkę i ruszyłam śladem syna.
- Mój aniołek był dzisiaj grzeczny? - rzuciłam tuż po ucałowaniu policzków roześmianej Polly, która machała radośnie nóżkami zwisającymi z kolorowego fotelika.
- Była bardzo grzeczna, Scotty też - odpowiedziała mama, nie przerywając mieszania. - Ty mi lepiej powiedz, jak poszło u adwokata.
- Dobrze. Nie było żadnych problemów, wszystko poszło sprawnie. - Uśmiechnęłam się i położyłam zakupy na stole. Scott tylko na to czekał. W mgnieniu oka wspiął się na krzesło i zaczął wertować zawartość reklamówki z logiem pobliskiego marketu.
- Bardzo mnie to cieszy. A ustaliliście z Harrym termin wizyty?
- Tak. Wiesz, on chciał, żebym poszłam z nim w tym celu na kawę, ale odmówiłam. Podałam mu termin w windzie.
- I bardzo dobrze, niech sobie nie myśli, że będziesz po tym wszystkim włóczyć się z nim po kawiarniach. - Moja rodzicielka zgasiła płomień pod niedużym garnuszkiem i posłała mi pełne aprobaty spojrzenie.
Już miałam jej odpowiadać, gdy odezwał się Scotty:
- O, cukieraski, jak fajnie. A wiecie, że dostałem dzisiaj jednego?
- Tak? Od kogo?
- W przedszkolu bawiliśmy się na podwórku i taki pan, co stał sobie za bramką mnie zawołał. Poszłem do niego i on mi dał cukierka i powiedział, że da więcej, jak pomówię z nim o tatusiu i jego koleżance z pracy, ale ja się nie zgodziłem, bo jej nie lubię.
Moje ciało uderzyła nagła fala gorąca, kończyny zdrętwiały, serce przestało na moment bić.
- Jezu Chryste, gdzie masz tego cukierka?! - Najszybszym krokiem, na jaki było mnie stać, podeszłam do syna i złapałam go rozedrganymi dłońmi za ramiona. Spojrzał na mnie niepewnie.
- Nie mam.
- Jak to nie masz? Matko święta, zjadłeś go?! - Oddech przyspieszył, w ustach zagościła przeraźliwa suchość. Tyle razy prosiłam go, żeby nic nie brał od nieznajomych, tyle razy!
- Nie - zaczął cichutko - wyrzuciłem, bo był zielony.
W jednej chwili z mojego serca spadł przeogromny ciężar, pierwszy raz byłam wdzięczna Bogu za tę chorą obsesję swojego dziecka.
Objęłam mocno Scotta i przycisnęłam wargi do czubka jego głowy.
- Jesteś na mnie zła? - spytał nieśmiało, gdy tylko wypuściłam go ze swojego uścisku.
- Nie jestem, ale proszę cię, żebyś następnym razem nie podchodził do obcych ludzi, dobrze?
- Ale ja nie wiedziałem, że to obcy, no bo on wiedział moje imię.
- No już dobrze, nic się nie stało, następnym razem już tak nie zrobisz, prawda?
- Prawda. - Wydął dolną wargę i wtulił się mocno w moje ciało.
- No niesłychane, żeby w trakcie zabawy pod opieką przedszkolanki z dzieckiem mógł rozmawiać schowany za płotem nie wiadomo kto - skomentowała sytuację mama, ledwie opanowując drżenie głosu.
- I ja tak tego nie zostawię. Jutro rano porozmawiam sobie z panią dyrektor. - To chyba najwyższy czas na to, by skorzystać z wiecznych sugestii opiekunki i zmienić małemu przedszkole na prywatne...
***
- No i jak? - zapytała mama, stawiając przede mną kubek gorącej herbaty.
- Nijak. - Zrezygnowana rzuciłam długopis na stertę papierów i przetarłam twarz drżącą dłonią. - Jeśli podliczyć wszystkie wydatki i dodać do nich rachunek za adwokata, nie zostaje mi nic, nawet więcej, jestem na minusie.
Mama tylko pomachała głową, mi nawet na to brakło siły. Kiedy już odrobinkę się odstresowałam po popołudniowym wydarzeniu, zachciało mi się zajrzeć na maila, gdzie czekała na mnie wiadomość z kancelarii, w której zawarto wycenę usług mecenasa Gordona. Znacznie większą niż się tego spodziewałam. Biednemu zawsze wiatr w oczy...
Wypuściłam głośno powietrze i przyłożyłam czoło do klapy dopiero co zamkniętego laptopa. Wtedy też poczułam czyjś dotyk na swoim ramieniu.
- Mamusiu, dlaczemu jesteś znowu smutna? Przeze mnie?
- Nie, nie przez ciebie. - Szybko się wyprostowałam i przeniosłam wzrok na skubiącego rękaw seledynowej bluzki syna.
- No to dlaczemu?
- Mamusi jest smutno, bo ma za mało pieniążków - odpowiedziała za mnie matka.
- Naprawdę?
Przytaknęłam, siląc się na choćby najsłabszy uśmiech, na próżno. Scotty, nie zwróciwszy na to uwagi, wrócił z powrotem do salonu.
- No to chyba nici z tej zmiany przedszkola.
- Mówię ci, zadzwoń do Leto. To też w końcu jego syn, niech płaci.
- Mamuś, już o tym rozmawiałyśmy - jęknęłam, przewracając oczami, jak zwykle przy tym temacie.
- Więc wolisz, żeby Scotty'ego zaczepiali dziennikarze, albo, co gorsza, jacyś chorzy psychopaci zdolni do wszystkiego, bo z jakichś niezrozumiałych dla mnie przyczyn nie potrafisz poprosić Jareda o to, by opłacił dziecku prywatne przedszkole, gdzie nigdy do takiego incydentu by nie doszło? Marion, na biednego nie trafiło, sama o tym dobrze wiesz, Leto nawet tego nie odczuje, a ty będziesz miała pewność, że mały jest w dobrych rękach i nic mu nie grozi. Dziś zaczepił go nieszkodliwy pismak, ale skąd wiesz, że jutro nie będzie to jakiś porywacz łasy na łatwy zarobek, co? Nie pomyślałaś nigdy o tym?
- Ja myślę o tym codziennie, dzień w dzień. Czasami nawet nie mogę spać, bo wyobrażam sobie, że ktoś porywa Scotta i żąda w zamian ogromnych pieniędzy.
- Więc, na co ty jeszcze, dziewczyno, czekasz?
Nasze spojrzenia się spotkały, jej zdawało się mówić: bądź odpowiedzialną matką, myśl o dobrze swojego dziecka!
- No dobra, porozmawiam o tym z Jaredem, jak tylko wróci z Waszyngtonu.
- No, nareszcie poszłaś po rozum do głowy. - Usta mojej rodzicielki wygięły się w ciepłym uśmiechu; za jej plecami dostrzegłam Scotta. Szedł w naszą stronę, ściskając coś kurczowo w rękach. Tym czymś okazały się być kawałki niedbale pourywanego papieru.
Zmarszczyłam brwi w pytającym wyrazie twarzy.
- Powiedziałaś, że nie masz pieniążków, no to ci je zrobiłem, proszę.
Zaskoczona przejęłam od syna strzępki bloku rysunkowego, na których ten namalował zieloną kredką bardzo nieporadną liczbę sto i symbol dolara.
Mimowolnie szeroko się uśmiechnęłam i pokręciłam głową.
- Cieszysz się?
- Tak, cieszę. Cieszę się, bo mam najcudowniejszego synka na świecie.
................................
- Spotkanie Neila z Richardem opisałam dopiero w tym rozdziale, gdyż wcześniej nie miałam na nie absolutnie żadnej koncepcji, a nie chciałam wymyślać nic na siłę.
- Zdecydowałam się na taką formę rozwodu, bo czytałam, że jest ona dosyć powszechna na Zachodzie, a ja nie miałam już ochoty opisywać ciągnących się rozpraw sądowych. Wiem, że taki system stosuje się w przypadkach rozstań polubownych, nie wiem, czy w rzeczywistości miałby rację bytu w sytuacji, gdzie orzeczona jest wina jednego z partnerów, ale to można ewentualnie podciągnąć pod fikcję literacką, w końcu takie prawo autora, czyż nie? :)
- Nijak. - Zrezygnowana rzuciłam długopis na stertę papierów i przetarłam twarz drżącą dłonią. - Jeśli podliczyć wszystkie wydatki i dodać do nich rachunek za adwokata, nie zostaje mi nic, nawet więcej, jestem na minusie.
Mama tylko pomachała głową, mi nawet na to brakło siły. Kiedy już odrobinkę się odstresowałam po popołudniowym wydarzeniu, zachciało mi się zajrzeć na maila, gdzie czekała na mnie wiadomość z kancelarii, w której zawarto wycenę usług mecenasa Gordona. Znacznie większą niż się tego spodziewałam. Biednemu zawsze wiatr w oczy...
Wypuściłam głośno powietrze i przyłożyłam czoło do klapy dopiero co zamkniętego laptopa. Wtedy też poczułam czyjś dotyk na swoim ramieniu.
- Mamusiu, dlaczemu jesteś znowu smutna? Przeze mnie?
- Nie, nie przez ciebie. - Szybko się wyprostowałam i przeniosłam wzrok na skubiącego rękaw seledynowej bluzki syna.
- No to dlaczemu?
- Mamusi jest smutno, bo ma za mało pieniążków - odpowiedziała za mnie matka.
- Naprawdę?
Przytaknęłam, siląc się na choćby najsłabszy uśmiech, na próżno. Scotty, nie zwróciwszy na to uwagi, wrócił z powrotem do salonu.
- No to chyba nici z tej zmiany przedszkola.
- Mówię ci, zadzwoń do Leto. To też w końcu jego syn, niech płaci.
- Mamuś, już o tym rozmawiałyśmy - jęknęłam, przewracając oczami, jak zwykle przy tym temacie.
- Więc wolisz, żeby Scotty'ego zaczepiali dziennikarze, albo, co gorsza, jacyś chorzy psychopaci zdolni do wszystkiego, bo z jakichś niezrozumiałych dla mnie przyczyn nie potrafisz poprosić Jareda o to, by opłacił dziecku prywatne przedszkole, gdzie nigdy do takiego incydentu by nie doszło? Marion, na biednego nie trafiło, sama o tym dobrze wiesz, Leto nawet tego nie odczuje, a ty będziesz miała pewność, że mały jest w dobrych rękach i nic mu nie grozi. Dziś zaczepił go nieszkodliwy pismak, ale skąd wiesz, że jutro nie będzie to jakiś porywacz łasy na łatwy zarobek, co? Nie pomyślałaś nigdy o tym?
- Ja myślę o tym codziennie, dzień w dzień. Czasami nawet nie mogę spać, bo wyobrażam sobie, że ktoś porywa Scotta i żąda w zamian ogromnych pieniędzy.
- Więc, na co ty jeszcze, dziewczyno, czekasz?
Nasze spojrzenia się spotkały, jej zdawało się mówić: bądź odpowiedzialną matką, myśl o dobrze swojego dziecka!
- No dobra, porozmawiam o tym z Jaredem, jak tylko wróci z Waszyngtonu.
- No, nareszcie poszłaś po rozum do głowy. - Usta mojej rodzicielki wygięły się w ciepłym uśmiechu; za jej plecami dostrzegłam Scotta. Szedł w naszą stronę, ściskając coś kurczowo w rękach. Tym czymś okazały się być kawałki niedbale pourywanego papieru.
Zmarszczyłam brwi w pytającym wyrazie twarzy.
- Powiedziałaś, że nie masz pieniążków, no to ci je zrobiłem, proszę.
Zaskoczona przejęłam od syna strzępki bloku rysunkowego, na których ten namalował zieloną kredką bardzo nieporadną liczbę sto i symbol dolara.
Mimowolnie szeroko się uśmiechnęłam i pokręciłam głową.
- Cieszysz się?
- Tak, cieszę. Cieszę się, bo mam najcudowniejszego synka na świecie.
................................
- Spotkanie Neila z Richardem opisałam dopiero w tym rozdziale, gdyż wcześniej nie miałam na nie absolutnie żadnej koncepcji, a nie chciałam wymyślać nic na siłę.
- Zdecydowałam się na taką formę rozwodu, bo czytałam, że jest ona dosyć powszechna na Zachodzie, a ja nie miałam już ochoty opisywać ciągnących się rozpraw sądowych. Wiem, że taki system stosuje się w przypadkach rozstań polubownych, nie wiem, czy w rzeczywistości miałby rację bytu w sytuacji, gdzie orzeczona jest wina jednego z partnerów, ale to można ewentualnie podciągnąć pod fikcję literacką, w końcu takie prawo autora, czyż nie? :)
Dzięki ci za ten rozdział, bo nie miałam już czego czytać. Po raz setny słuchałam Podziemnego Kręgu, bo nie miałam książki.
OdpowiedzUsuńHormony to chyba już szaleją, bo Kelly nie wydawała się raczej osobą, którą można doprowadzić tak łatwo na granicę płaczu. Albo jednak jest dobrą aktorką. Jeśli jednak to pierwsze to zastanawiam się jak oni przeżyją te 9 miesięcy bez zamordowania się nawzajem.
W ich kłótni zdecydowanie popierałam Neila. Ktoś kto nie interesował się swoim dzieckiem przez całe życie nie zasługuje po prostu na miano ojca. Ojcem jest ten, który wychował, nie ten który spłodził. Kelly, która wręcz wymusza na Neilu by pogodził się z kompletnie obcym mężczyzną o którym wie tyle, że wykorzystał jego matkę, jest w pewnym sensie samolubna. Okazuje stronę charakteru, która jest rozpieszczoną księżniczką dla której wszystko musi być tak jak ona chce i koniec. Ponownie zgadzam się z Stivensem; pokazała, że jednak coś je z Oksaną łączy. Obie wychowane w „idealnym” domu (prócz matki rodem z show Kardashianów) nie widzą, lub nie chcą widzieć złych stron. Chociaż z drugiej strony zgadzam się z Kelly, bo Neil powiela błędy swojego ojca, nawet ich nie dostrzegając.
Jeżdżenie po całym kraju przypomniało mi nieemitowany już serial „Mam na imię Earl”, w którym tytułowy bohater wykonał listę wszystkich swoich złych uczynków i próbował naprawić je za wszelką cenę. Aż chciałoby się dodać: Nie czekaj aż będzie łatwiej, prościej lepiej. Nie będzie. Trudności będą zawsze. Ucz się być szczęśliwym tu i teraz, bo możesz nie zdążyć.
Scena w szpitalu przypomniała mi jedna rzecz opowiedzianą przez kuzynkę, która pracuje w domu opieki. Była tam miła staruszka, której córka opłacała pobyt, ale pojawiała się bardzo rzadko, raz na kila miesięcy jak nie rzadziej. Wszyscy w ośrodku naprawdę lubili staruszkę, bo była naprawdę pogodną osobą, a zapytana po jej śmierci córka o to czemu jej nie odwiedza, pozwiedzała, że matka biła ją i brata w dzieciństwie, a na starość próbowała udawać anioła. Przypomniało mi się na oznajmienie Nielia, że nie ma zamiaru odwiedzać ojca i zapewne to jego branoby jako wyrodnego syna.
Na samym początku perspektywy Marion pomyślałam, że znowu jest w ciąży. Ale stety albo i nie, jednak nie jest. Nie wiem co mam napisać o rozprawię oprócz tego, że naprawdę widać było, że Harry żałuje i nadal kocha Marion, i że naprawdę szkoda, że to już (chyba?) koniec.
Przypomniało mi się (ta, dużo mi się przypomina) jak moja była sąsiadka dostała histerii gdy dowiedziała się, że jej córka zjadał dostanego na ulicy lizaka. Dostała go przeprowadzającego przez ulicę pana, który był bardzo sympatyczny i rozdawał je wszystkim. Załatwiłam sobie jagodowe ^^. I nie wiem co wykombinowała, ale tydzień później już go niebyło. Chociaż tu sytuacja jest inna, bo Scotty jest jednak synem kogoś znanego, a mało to było sytuacji jak jakiś psychol czegoś próbował?
Zawsze ciekawiło mnie czemu Marion nie chciała jednak tych alimentów. Unosiła się honorem? Wiem, że nie chciała dorzucać Jr kłopotów, ale ze względu na dziecko chyba tak byłoby jednak lepiej. Dziwne, że sam Jr tego nie zaproponował, ale może nie wiedział, że Marion jest tak ciężko.
Jak Marion śmiała nie kupić Scottiemu masła orzechowego?!
Trochę się chyba rozpisałam, ale zawsze tak mam gdy mogę być w domu, w którym wiecznie nie śmierdzi lekami i tymi przeklętymi pomarańczami i mandarynkami, które są przekleństwem szpitali.
- Bianka
Cała przyjemność po mojej stronie ;). Mój egzemplarz Fight Clubu stoi na półce i czeka na ponowne otwarcie. Obiecałam sobie, że jak już przeczytam wszystko, co mam do przeczytania, ponownie wezmę się za FC, bo taką książkę przeczytać tylko raz to grzech.
UsuńU mnie w mieście mieszka kobieta, która w młodości robiła takie rzeczy, że aż się włos na głowie jeży, zresztą nadal nie jest święta, ale teraz na starość udaje, że jest chodzącym aniołem - codziennie chodzi do kościoła i przez całą mszę klęczy. Aż człowiek ma ochotę zatłuc taką gołymi rękami, za taką perfidną hipokryzję.
Szczerze mówiąc, chciałam wprowadzić motyw podejrzewania ciąży po nocy z Carlem, ale doszłam do wniosku, że to byłaby przesada, i cieszę się, że tak się stało.
I bardzo dobrze, że Ci się przypomina, ja lubię takie coś czytać :). Mnie kiedyś jakiś staruszek częstował cukierkami na ulicy (moimi ulubionymi mlecznymi), ale pamiętałam nakazy mamusi i ich nie wzięłam. Sytuacje, gdzie lokalne pijaczki kazali mi brać jakiegoś słodziaka w sklepie i potem za niego płacili to była już zupełnie inna sprawa :D.
Dokładnie, ile to porywa się dzieci bogatych ludzi? Masę.
Marion nie chciała brać od Jaya pieniędzy z tego powodu, że on cały czas coś kupuje Scotty'emu - ciuchy, słodycze, zabawki. Zresztą będzie to wyjaśnione w jednym z przyszłych rozdziałów, z tego, co pamiętam :).
Masło jest w domu, spokojnie :D. Stoi wysoko w szafce poza zasięgiem paluchów Polly :D.
Miło, że się rozpisałaś i cieszę się, że już jesteś w domu, mam nadzieję, że wszystko jest dobrze :).
"Szpitalne" pomarańcze, standard i banał, który w tym rozdziale powieliłam, a co, trzeba się trzymać rzeczywistości :D.
Zapomniałam dodać, że wysłałam Ci maila z pewnym zapytaniem :).
UsuńRozdział jak dla mnie krótki gdyż już dawno pogubiłam się w innych wątkach niż Marion, Mary i Jareda i nie czytam ich. Mam nadzieję, że nie masz mi tego za złe :). Co do rozdziału to szkoda mi Marion, kocha Harry'ego ale jedna wzięła ten rozwód może to i lepiej? Nie wiem.
OdpowiedzUsuńAż się popłakałam jak Scott przyniósł jej papierkowe pieniążki. Cudny dzieciak!
Pozdrawiam i życzę dużo weny :D
Nie, nie mam Ci tego za złe, ale nie ukrywam, że jest mi trochę przykro, ale nieważne :).
UsuńMarion zdecydowała się posłuchać głosu rozumu, zamiast serca, co robiła do tej pory. Dla niej to z pewnością o wiele lepsze rozwiązanie, w końcu poczuła się poniżona, dalsze ciągnięcie małżeństwa byłoby, według niej, obrazą jej godności osobistej.
Te papierkowe pieniążki przyszły mi do głowy już w trakcie pisania tego rozdziału, więc to wyłącznie ze względu na nie powstał ten ostatni akapit, w pierwotnym zamyśle miało go nie być.
Również pozdrawiam i dziękuję :).
Zgodnie z obietnicą zaczynam pisać dla Ciebie komentarz:) Co prawda myślałam, że zrobię to już do południa, ale moje plany poszły w łeb. Ale jako, że Ci obiecałam, że się pojawi, to słowa dotrzymać zamierzam.
OdpowiedzUsuńDrażni mnie Kelly z tymi wyrzutami wobec Neila. Ja wiem, że ona boi się, że facet nie spełni się w roli ojca, bo w końcu ma już dwójkę dzieci i wiadomo jaki ma do nich stosunek. Aleeeeeeeeee! Widać, że on się zmienił. Dlaczego więc drąży temat rodzonego ojca Neila i powoduje tym samym kłótnie między nimi? To naprawdę irracjonalne moim zdaniem myśleć, że odnowienie kontaktów po TYLU latach między Neilem a jego ojcem sprawi, że Neil będzie idealnym ojcem dla ich dziecka i nie wywinie żadnego numeru. Nie od tego to zależy. Mężczyzna już pokazał, jak bardzo się zmienił, moim zdaniem Kelly zaczyna za dużo od niego wymagać. Zaskoczył mnie w szpitalu, kiedy zdecydował się opłacić ojcu dom opieki. Chociaż wiedziałam, że wybierze to, bo nim na pewno by się nie zaopiekował. Mam nadzieję, że między Kelly a Neilem będzie już dobrze, bo naprawdę kolejne kłótnie są im już tylko zbyteczne.
Jeśli chodzi o Marion, zaskoczyłaś mnie. Czytając jej fragment po prostu czekałam na to, aż stanie się coś, co sprawi, że jednak rozwodu nie będzie. Ale nie stało się! Jestem Ci za to wdzięczna, bo sama wiesz, jak bardzo Harry jest mi „bliski”. Nie zasłużył na Marion, za to ona zasłużyła na kogoś, kto wreszcie ją poszanuje i nie będzie zdradzał na prawo i lewo. Ta dziewczyna już tak wiele przeszła, że chyba zasłużyła na trochę szczęścia. Podobnie jak Shannon. Może ich skumaj?:P Nie wyobrażam sobie ich razem, ale na pewno byłoby śmiesznie:) W sumie Shannon podobnie jak Marion, jeśli już kogoś pokocha, to bardzo mocno. Kto wie, co by z tego było? Scotty jest cudownym dzieckiem, scenka z „pieniędzmi” była urocza:) A matka Marion ma rację z prywatnym przedszkolem. Takie historie będą się powtarzać, nie warto ryzykować.
Pozdrawiam i życzę mnóstwa weny:)
Najpierw chciałam napisać, że nie kojarzę obietnicy, ale po chwili ruszyły mi szare komórki i przypomniałam sobie ten wpis na Twitterze. Słowny człowiek - to lubię! Brzydzę się ludźmi, którzy coś mi obiecują, a potem się z tego nie wywiązują. I najgorsze jest to, że ja to ciągle pamiętam, oni myślą, że zapomniałam, ale ja cały czas pamiętam i z każdym dniem unikania spełnienia obietnicy, tracą w moich oczach. Ale my nie o tym!
UsuńI bardzo dobrze, że Cię drażni, chciałam, aby drażniła. Ta sytuacja strasznie irytowała Neila i jako że piszę w pierwszej osobie, chciałam, aby czytelnicy też poczuli tę irytację. Doszło do tego, że nawet ja ją poczułam, kiedy przepisywałam ten rozdział pięć miesięcy po napisaniu :).
Temat drążyła na życzenie matki Neila, co zresztą już chyba wiesz, bo wyjaśniłam to w tekście :).
Tak, wiem, jak bardzo "kochasz" Harry'ego :D. Rozwód być musiał, nie było innej opcji.
Marion i Shannon? To dziwne, ale ten pomysł nigdy nie przeszedł mi przez głowę. I bardzo dobrze, bo wtedy to już w ogóle by mnie zamodosukcesowano :D.
Również pozdrawiam i dziękuję :).
Dobra, w końcu jestem! Trochę to trwało... No.
OdpowiedzUsuńTrochę tak na początku się pogubiłam, ale już jesteśmy w domu.
Hmm... Myślę, że Kelly nie stoi po stronie jego ojca, a chce w jakiś sposób ukazać mu inną stronę, zmusić do innego myślenia. Właściwie to ja sama wolę, kiedy ktoś się ze mną nie zgadza. Wtedy zmuszam się do tego, aby wczuć się w daną osobę i pomyśleć, dlaczego ona uważa tak, a nie popiera mnie itp. A potem sama wyciągam wnioski.
Niby okej, koleś ich zostawił, zdradził... Ciężkie przeżycie, ale jestem zdania, że należy wybaczać. Wtedy świat staje się lepszy. Oczywiście nie tak, że wybaczymy, a druga osoba na nowo zrobi z nas w ciula, to działa w dwie strony.
Ooo tak, kobiety - jeśli chcą - potrafią zrobić z facetami wszystko. A oni naiwni, cieszą się, a potem załamują, że w porę się nie opamiętali. Cóż, myśli się mózgiem, a nie...
Haaaa, jak mu powiedziała. Bardzo dobrze. Słusznie czy nie, ale przyznaję rację Kelly. Każdy zawsze widzi problem u innych, ale nigdy nie u siebie. Dobra, ja tak gadam a w gruncie rzeczy sama nie wiem jakbym zareagowała na coś podobnego.
Hmm... Mam wrażenie, że jego matka nadal kocha jego biologicznego ojca. No, może nie kocha, a nadal coś do niego czuje. Bo to trochę głupie tłumaczenie, że dzięki niemu ma takiego i siakiego syna.
O proszę, jak trafiłam!
Tysiąc dolców, co do dla niego. Pewnie się zgodzi, żeby mieć to wszystko z głosy, żeby zadowolić matkę i 'mieć święty spokój'. Ooo, znów trafiłam.
Szkoda mi trochę Marion. I Harry'ego, ale już nieco mniej. Mam takie wrażenie, że być może jeszcze coś ich połączy.
Oooo, nasz mądry Scotty! Mógłby nigdy nie dorosnąć :D.
Hmm... tak teraz przez myśl mi przeszło, że... Bo nie wiadomo jak to z Mary wykombinujesz, co nie? Więc może gdyby Mary odeszła, kieeeedyś tam Jared na nowo związałby się z Marion? Tak sobie myślę tylko.
Papierowe pieniądze, haha :D. Pamiętam, że kiedyś na jakiejś szkolnej wycieczce gdzieś tam, sprzedawane były jadalne banknoty. Szał ciał normalnie wtedy był :D.
Pozdrawiam :)
Lepiej późno niż wcale, jak to mówią :).
UsuńDokładnie, Kelly nie broni Richarda i nie próbuje robić Neilowi na złość, to jest pewne. Jakie pobudki nią kierują? Sama tego do końca nie wiem, choć to chyba dziwnie brzmi...
Ja nie lubię, jak ktoś się ze mną nie zgadza, bo w swoim mniemaniu zawsze to ja mam rację. I zwykle tak bywa, tylko od czasu do czasu zdarza się, że mój punkt widzenia był niewłaściwy i moje ego cierpi wtedy ogromne katusze, ale takie życie ;).
Takie zejście się Marion i Jareda to chyba marzenie 99% procent czytelników, a co ja na to? Niczego nie potwierdzam, ani nie zaprzeczam.
Jadalne banknoty? Nigdy na takie nie trafiłam, ale kiedyś ze znajomymi byliśmy w posiadaniu dosyć autentycznie wyglądających fałszywek, szkoda tylko, że były jednostronne :D.
Oh, jakaś Ty tajemniczna, no weeeeeź :cc.
OdpowiedzUsuńAno! To było coś a'la andruty, tyle że 'upiększone' o te wszystkie banknotowe cechy. Smaczne :D.
O taak, pieniążków nigdy nie za wiele :D.
W sumie dużo się tutaj działo ostatnio i nie wiem od czego zacząć, ale jestem tak jak obiecałam! Tak strasznie dawno nie komentowałam niczego, że przepraszam jak mi coś nie pójdzie. :P
OdpowiedzUsuńZaczynając od Mary to chyba muszę się pogodzić z tym, że umrze. Chociaż jest to tak strasznie trudne. Dobrze, że Jared dowiedział się o jej chorobie, może jakoś łatwiej sobie z tym wszystkim poradzi. Fajnie, że pojechalo do Bellingham ( chyba tak to się pisze. :D ), że mogli sobie powspominać stare czasy. Akcja z Courtney i koszulką jest genialna! :D
Jared chyba stara się zachować jaki kolwiek spokój i nadal wierzy w to, że mary jakoś cudownie wyzdrowieje. ( w sumie tak samo jak ja. )
Neil i Kelly. Ostatnio ich cholernie polubiłam. Cieszę się, że Kelly jest w ciąży, może i Neil się trochę uspokoi dzięki temu.
Marion dużo przeszła ostatnio, ale dobrze, że ma Scottiego, który nie zależnie od wszystkie zawsze poprawi humor. Jest największym słodziakiem ever. <3
Nie wiem co Ci jeszcze napisać bo jak zawsze Ci powiem, że idzie Ci coraz lepiej, że się rozkleiłam milion razy jak nadrabiałam te rozdziały, i że kocham to co robisz. <3 Oby tak dalej! :)