Jared:
- Tak? - wychrypiałem do słuchawki, nie sprawdzając wcześniej, kto w ogóle do mnie dzwoni.
- Cześć, mam już bilety, wylatujemy pojutrze o ósmej rano, nie spóźnij się.
- Bilety? Lot? O co ci chodzi? - rzuciłem, mrużąc nadzwyczaj ciążące mi powieki.
- No jak to, o co mi chodzi?! Pijany jesteś, czy co? Za dwa dni macie wystąpić w klubie w San Francisco, nie pamiętasz?
- Nie... Tak, pamiętam, oczywiście, że pamiętam.
- Chyba naprawdę masz kaca - zaśmiała się Sara, a ja przetarłem twarz dłonią.
- Nie, miałem ciężką noc. Courtney miała atak kaszlu, Mary czuwała przy niej całą noc, a ja jakoś nie mogłem zasnąć. Dopiero nad ranem przysnąłem, ale mnie obudziłaś.
- Atak kaszlu? A teraz już wszystko w porządku?
- Tak, daliśmy jej syrop i wszystko przeszło. To pewnie zwykłe przeziębienie, albo angina, nie wiem, dopiero będziemy jechać do lekarza.
- Mam nadzieję, że to nic poważnego, bo wiesz, że masz teraz dużo pracy. Występ, premiera klipu, promocja filmu, musisz być w dobrej formie.
- I będę. Chyba. - Głośno ziewnąłem i podrapałem lewy policzek.
- Nie chyba, tylko na pewno. Dobra, nie męczę cię już dłużej, bo słyszę, że nie jesteś dziś w najlepszej formie. Do zobaczenia w poniedziałek.
- Pa. - Odsunęłam telefon od ucha i położyłem go na szafce tuż obok sterty zdjęć, których nie zdążyliśmy przejrzeć wczoraj do końca. Nieco ospale wygrzebałem się z pościeli i naciągnąłem na siebie wiszące na krześle spodnie dresowe, które bardziej niż do noszenia, nadawały się do prania.
Przeczesując palcami włosy, wszedłem ostrożnie na schody, kierując się do pokoju Courtney, którego drzwi były uchylone. Gdy tylko stanąłem na progu, usłyszałem ciche "ciiii" i skierowałem wzrok na córkę, która siedziała na swojej pościeli i patrzyła na śpiącą w pozycji półleżącej Mary.
- Musia śpi - wyszeptała, gdy zbliżyłem się do leżącego na podłodze zagłówka.
- Widzę. Zaniosę ją do łóżeczka i zaraz do ciebie wrócę, dobrze?
- Dobzie.
Jedną ręką podparłem plecy żony, a drugą wsunąłem pod jej kolana i delikatnie podniosłem. Cicho mruknęła, jednak nawet się nie przebudziła.
- Tak? - wychrypiałem do słuchawki, nie sprawdzając wcześniej, kto w ogóle do mnie dzwoni.
- Cześć, mam już bilety, wylatujemy pojutrze o ósmej rano, nie spóźnij się.
- Bilety? Lot? O co ci chodzi? - rzuciłem, mrużąc nadzwyczaj ciążące mi powieki.
- No jak to, o co mi chodzi?! Pijany jesteś, czy co? Za dwa dni macie wystąpić w klubie w San Francisco, nie pamiętasz?
- Nie... Tak, pamiętam, oczywiście, że pamiętam.
- Chyba naprawdę masz kaca - zaśmiała się Sara, a ja przetarłem twarz dłonią.
- Nie, miałem ciężką noc. Courtney miała atak kaszlu, Mary czuwała przy niej całą noc, a ja jakoś nie mogłem zasnąć. Dopiero nad ranem przysnąłem, ale mnie obudziłaś.
- Atak kaszlu? A teraz już wszystko w porządku?
- Tak, daliśmy jej syrop i wszystko przeszło. To pewnie zwykłe przeziębienie, albo angina, nie wiem, dopiero będziemy jechać do lekarza.
- Mam nadzieję, że to nic poważnego, bo wiesz, że masz teraz dużo pracy. Występ, premiera klipu, promocja filmu, musisz być w dobrej formie.
- I będę. Chyba. - Głośno ziewnąłem i podrapałem lewy policzek.
- Nie chyba, tylko na pewno. Dobra, nie męczę cię już dłużej, bo słyszę, że nie jesteś dziś w najlepszej formie. Do zobaczenia w poniedziałek.
- Pa. - Odsunęłam telefon od ucha i położyłem go na szafce tuż obok sterty zdjęć, których nie zdążyliśmy przejrzeć wczoraj do końca. Nieco ospale wygrzebałem się z pościeli i naciągnąłem na siebie wiszące na krześle spodnie dresowe, które bardziej niż do noszenia, nadawały się do prania.
Przeczesując palcami włosy, wszedłem ostrożnie na schody, kierując się do pokoju Courtney, którego drzwi były uchylone. Gdy tylko stanąłem na progu, usłyszałem ciche "ciiii" i skierowałem wzrok na córkę, która siedziała na swojej pościeli i patrzyła na śpiącą w pozycji półleżącej Mary.
- Musia śpi - wyszeptała, gdy zbliżyłem się do leżącego na podłodze zagłówka.
- Widzę. Zaniosę ją do łóżeczka i zaraz do ciebie wrócę, dobrze?
- Dobzie.
Jedną ręką podparłem plecy żony, a drugą wsunąłem pod jej kolana i delikatnie podniosłem. Cicho mruknęła, jednak nawet się nie przebudziła.
Mimo iż nie chciałem dopuszczać do siebie takich myśli, przeraził mnie fakt, że niosąc ją z góry na dół, nie czułem praktycznie żadnego obciążenia. Mary myśli, że nie dostrzegam jej nadmiernej szczupłości, ale tak nie jest. Doskonale ją widzę i czuję, kiedy dotykam jej ciała, ale nic nie mówię, bo i po co? Przecież jej waga nie ma wpływu na moje uczucia, a ona nie ma wpływu na swoją wagę. To przez te wszystkie leki jej organizm tak szaleje, to ją dołuje, więc po co i ja mam ją jeszcze dobijać mówieniem, że powinna przytyć? Jest jej wystarczająco ciężko bez moich uwag, a ja wolę ją wspierać, nawet gdy jest to równoznaczne z udawaniem, że nie dostrzegam niektórych zmian w jej wyglądzie.
- Courtney? - wydukała blondynka, gdy tylko położyłem ją w naszym łóżku.
- Nic jej nie jest, ja się nią zajmę, ty śpij. - Musnąłem jej blade czoło wargami i po cichu opuściłem sypialnie, którą okalał sztuczny półmrok. Znów udałem się na górę, gdzie Courtney zaczęła się domagać włączenia jej bajki.
- Najpierw powiedź tatusiowi, jak się czujesz. Dalej boli cię gardełko?
- Nie - odpowiedziała, przygryzając rękaw swojej piżamy.
- Na pewno?
Przytaknęła. Przyłożyłem policzek do jej czoła, temperatura w porządku.
- Ale i tak pójdziemy do pana doktora.
- Nie!
- Musimy. Trzeba cię zbadać.
- Nie cie.
- Wiem, że nie chcesz, ale...
- Nie cie! - tym razem mała wrzasnęła i rzuciła ostentacyjnie Panem Ciastkiem.
- Courtney, nie wolno się tak zachowywać.
- Ja nie cie. - Jej głos brzmiał już zupełnie inaczej. Delikatnie i spokojnie.
- No dobra, poczekamy aż mamusia się obudzi i wtedy zadecydujemy. - Podniosłem córkę i poprawiłem sterczące we wszystkie strony włosy. Uśmiechnęła się, wsuwając palec wskazujący do nosa. - A ty gdzie z tym paluchem? Nie wolno dłubać w nosie - rzuciłem teatralnym tonem i chwyciłem jej rączkę, delikatnie odsuwając ją od twarzy.
- Ciemu?
- Bo można wydłubać sobie wielką nieładną dziurę.
Court posłała mi zdziwione spojrzenie, po czym głośno się zaśmiała. Zdecydowanie wolę ją taką, niż całą roztrzęsioną, przerażoną i zapłakaną ...
- Bajka, bajka, bajka, bajka!
- Courtney, nie krzycz tak, bo obudzisz mamusię.
- Bob, Bob, Bob, Bob - dodała już szeptem i gdy tylko weszliśmy na schody, ścisnęła mocniej moją szyję, tak jakby to sprawiało, że czuła się bezpieczniejsza. - Lić.
Po rytualnym przeliczeniu wszystkich stopni, zaniosłem córkę do salonu, gdzie włączyłem telewizor, w którym zaraz miała rozpocząć się emisja powtórkowych odcinków SpongeBoba.
- Ty tu grzecznie oglądaj, a ja zrobię śniadanko.
Court nieco się skrzywiła, jak zwykle, kiedy ktoś wspomniał o jedzeniu, po czym nadstawiła policzek, by dać jej buziaka. Cmoknąłem jej delikatną skórę, uregulowałem głośność i udałem się do kuchni, gdzie w zlewie zalegały wczorajsze naczynia. Koniecznie muszę dopisać kupno zmywarki do listy rzeczy absolutnie niezbędnych. W uprzednich latach rzadko bywałem w domu, więc nie potrzebowałem takich sprzętów, a teraz, kiedy wszystkie posiłki jadam u siebie, przydałaby się jakaś technologiczna pomoc.
Omijając tę brudną stertę, otworzyłem szafkę, w której aż roi się od wszelkiej maści kaszek, które zwykle zamiast do brzucha mojej córki, trafiają na meble i podłogi.
- Courtney? - wydukała blondynka, gdy tylko położyłem ją w naszym łóżku.
- Nic jej nie jest, ja się nią zajmę, ty śpij. - Musnąłem jej blade czoło wargami i po cichu opuściłem sypialnie, którą okalał sztuczny półmrok. Znów udałem się na górę, gdzie Courtney zaczęła się domagać włączenia jej bajki.
- Najpierw powiedź tatusiowi, jak się czujesz. Dalej boli cię gardełko?
- Nie - odpowiedziała, przygryzając rękaw swojej piżamy.
- Na pewno?
Przytaknęła. Przyłożyłem policzek do jej czoła, temperatura w porządku.
- Ale i tak pójdziemy do pana doktora.
- Nie!
- Musimy. Trzeba cię zbadać.
- Nie cie.
- Wiem, że nie chcesz, ale...
- Nie cie! - tym razem mała wrzasnęła i rzuciła ostentacyjnie Panem Ciastkiem.
- Courtney, nie wolno się tak zachowywać.
- Ja nie cie. - Jej głos brzmiał już zupełnie inaczej. Delikatnie i spokojnie.
- No dobra, poczekamy aż mamusia się obudzi i wtedy zadecydujemy. - Podniosłem córkę i poprawiłem sterczące we wszystkie strony włosy. Uśmiechnęła się, wsuwając palec wskazujący do nosa. - A ty gdzie z tym paluchem? Nie wolno dłubać w nosie - rzuciłem teatralnym tonem i chwyciłem jej rączkę, delikatnie odsuwając ją od twarzy.
- Ciemu?
- Bo można wydłubać sobie wielką nieładną dziurę.
Court posłała mi zdziwione spojrzenie, po czym głośno się zaśmiała. Zdecydowanie wolę ją taką, niż całą roztrzęsioną, przerażoną i zapłakaną ...
- Bajka, bajka, bajka, bajka!
- Courtney, nie krzycz tak, bo obudzisz mamusię.
- Bob, Bob, Bob, Bob - dodała już szeptem i gdy tylko weszliśmy na schody, ścisnęła mocniej moją szyję, tak jakby to sprawiało, że czuła się bezpieczniejsza. - Lić.
Po rytualnym przeliczeniu wszystkich stopni, zaniosłem córkę do salonu, gdzie włączyłem telewizor, w którym zaraz miała rozpocząć się emisja powtórkowych odcinków SpongeBoba.
- Ty tu grzecznie oglądaj, a ja zrobię śniadanko.
Court nieco się skrzywiła, jak zwykle, kiedy ktoś wspomniał o jedzeniu, po czym nadstawiła policzek, by dać jej buziaka. Cmoknąłem jej delikatną skórę, uregulowałem głośność i udałem się do kuchni, gdzie w zlewie zalegały wczorajsze naczynia. Koniecznie muszę dopisać kupno zmywarki do listy rzeczy absolutnie niezbędnych. W uprzednich latach rzadko bywałem w domu, więc nie potrzebowałem takich sprzętów, a teraz, kiedy wszystkie posiłki jadam u siebie, przydałaby się jakaś technologiczna pomoc.
Omijając tę brudną stertę, otworzyłem szafkę, w której aż roi się od wszelkiej maści kaszek, które zwykle zamiast do brzucha mojej córki, trafiają na meble i podłogi.
Po dłuższej chwili zastanowienia, wybrałem tę o smaku waniliowym i gdy tylko wróciłem do pozycji pionowej, zza ściany dobiegł mnie radosny głosik Courtney.
- SquarePants!
Chwila przerwy.
- SquarePants!
Zaśmiałem się cicho pod nosem i wyjąłem z górnej szafki niebieski garnuszek.
- Cześć.
Szybko odwróciłem głowę i zobaczyłem zaspaną Emily, wlokącą się w stronę lodówki.
- Cześć, zombiaku.
Dziewczynka spojrzała na mnie półprzytomnym wzrokiem i poprawiła zsuwające się żółte spodnie od piżamy.
- Courtney cię obudziła?
Wykonała twierdzący ruch głową, rozrzucając przy tym swoje potargane we wszystkie strony blond włosy.
- Nie mogłam spać w nocy - rzuciła, gdy tylko chwyciła do ręki swój ulubiony jogurt pitny.
- Martwiłaś się o Court?
- I to bardzo. Myślałam, że stało się jej coś strasznego.
- Też się bałem, ale jak widać, nic jej nie jest. - W geście pocieszenia zwichrzyłem Cobb włosy, na co tylko przymrużyła oczy i oparła się o blat pełen odcisków rąk jej młodszej siostry.
Przez dłuższą chwilę oboje milczeliśmy, pochłonięci swoimi zajęciami i myślami o tym, co by było, gdyby Courtney naprawdę stało się coś poważnego.
- Cholera! - syknąłem pod nosem, gdy gorący garnek oparzył mojego kciuka. Emily tylko się zaśmiała, na co zmierzyłem ją teatralnym spojrzeniem. - Zamiast się śmiać, podaj mi miseczkę.
- Czerwoną?
- Niebieską.
- No tak, dzisiaj sobota. - Nawet Emily zna zwyczaje Courtney dotyczące koloru miseczek: każdy dzień ma przypisaną inną barwę i nikt nie ma prawa się w tej kwestii pomylić. - Waniliowa? - zapytała, gdy zacząłem nakładać ciepły posiłek do podanego przed chwilą naczynia.
- Tak.
- Polej ją sokiem malinowym, wtedy zje całą.
Spojrzałem na córkę swojej żony pytającym wzrokiem, a ta rzuciła mi porozumiewawcze spojrzenie.
- Ale jak obrzuci mi tym ściany, to ty to będziesz sprzątać.
- Nie obrzuci.
Emily miała rację, Courtney pierwszy raz od dłuższego czasu zjadła wszystko bez marudzenia, nawet więcej, poprosiła o dokładkę, co nigdy wcześniej jej się nie zdarzało.
Rzuciłem Mily pełne wdzięczności spojrzenie i zabrałem ze stołu pustą już miseczkę.
Dwa dni później:
- Dobra, możemy już jechać - zwróciłem się do wyraźnie niewyspanego brata, nakładając na prawe ramię plecak, a na lewe futerał z gitarą. Shannon podrapał się po głowie i podniósł z podłogi swoją niedużą torbę.
Właśnie mieliśmy wychodzić, gdy koło mnie stanęła owinięta szlafrokiem Courtney, na której widok Shanny szeroko się uśmiechnął.
- Ty, Jared, co u ciebie w domu robi królik Bugs?
- To ja, Coultney! - Mała szybkim ruchem zsunęła z głowy uszaty kaptur.
- Faktycznie, Courtney, a ja myślałem, że twój tatuś zaprosił królika Bugsa na herbatę. - Shannon przyjął teatralny ton, a Court uroczo zachichotała, po czym widząc nasze bagaże, spojrzała badawczym wzrokiem najpierw na mnie, a potem na swojego wujka.
- Dzie iciecie?
- Lecimy samolotem do San Francisco.
- A po cio?
- Żeby zarobić pieniążki.
- A ja nie cie.
- Nie chcesz pieniążków? - Spojrzałem w błękitne oczy swojej córeczki i przesunąłem dłoń po jej okrytym puszystym materiałem ramieniu.
- Nie cie, że ty ić.
- Ja też nie chcę, ale muszę.
- Wujcio ci kaźe? - Mała przeniosła wzrok z mojej twarzy na facjatę Shannona, mrużąc przy tym złowrogo oczy.
- Nie wujcio, wujcio też wolałby zostać w domku.
- Courtney, tatuś się spieszy, pożegnaj się ładnie. - Tuż za moją córką stanęła Mary w narzuconym na koszulę nocną satynowym szlafroku. Courtney wydęła dolną wargę, która zaczęła leciutko drżeć, a do jej oczu napłynęły łzy.
- Pa pa - wydukała i zaraz po tym mocno się we mnie wtuliła.
- Nie płacz, słoneczko, nie będzie mnie tylko jeden dzień. Szybko zleci. - Wypuściłem blondyneczkę z uścisku i otarłem płynące po jej policzkach łzy. Takie momenty są najgorsze. Nie wiem, co będzie, kiedy przyjdzie mi wyjechać na cały miesiąc w ramach promocji filmu.
- Sibko?
- Bardzo szybko. - Musnąłem wargami czółko Courtney i ta zaraz podeszła do Shannona, by i z nim się pożegnać.
Z lekkim trudem wstałem z podłogi i spojrzałem na swoją żonę, którą też nie cieszyło to stosunkowo krótkie rozstanie.
- Zadzwonię, jak już wylądujemy, a potem zadzwonię jeszcze raz, żeby powiedzieć ci dobranoc - wyszeptałem prosto do jej ucha, kiedy to nasze ciała złączyły się w pełnym czułości, ale też i smutku uścisku.
- Kocham cię - mruknęła, muskając wargami płatek mojego lewego ucha.
- Ja ciebie też. Widzimy się jutro po południu.
Nasze usta złączyły się w pocałunku, który przerwał mój telefon.
- Sara. Tak?
- No gdzie wy jesteście? Mieliście być wcześniej, Ian i Tomo już tu są.
- Właśnie wychodzimy ode mnie z domu, będziemy za góra kwadrans.
- Kwadrans i ani sekundy dłużej!
- Wiesz co?
- Co? - zapytała już nieco zniecierpliwiona Cageman.
- Brzmisz dokładnie tak jak Emma, jestem z ciebie dumny.
- Możesz być dumny, jadąc na lotnisko. Piętnaście minut, Leto.
- Wyhodowałem potwora - mruknąłem, gdy dziewczyna się rozłączyła, a Mary i Shannon głośno się zaśmiali.
Jeszcze raz pożegnałem się ze swoimi dziewczynkami i razem z bratem opuściłem dom. - Za każdym razem jest coraz trudniej - rzuciłem nostalgicznym tonem, otwierając drzwiczki czekjącej na nas taksówki.
- Dlatego się cieszę, że nie mam żony i dzieci, przynajmniej mogę pracować bez wyrzutów sumienia.
- Nie będziesz pracował do końca życia.
- Skąd ta pewność? - Shannon, jak zwykle przy tym temacie, przybrał zabawny ton, by uniknąć poważnej rozmowy.
- Nie chcę narzucać ci swojego stylu życia, ale nie samą pracą człowiek żyje. Wiesz, jakie to miłe wracać do domu, gdzie czeka na ciebie żona, gdzie możesz pobawić się z dziećmi?
- A wiesz, jakie to miłe, kiedy wracasz do domu z dwiema pannami, które robią wszystko, co im każesz?
- Ty nigdy nie wydoroślejesz - zaśmiałem się, a żółty samochód ruszył w stronę lotniska.
Może Shannon to typowy wolny duch, który dusi się ustabilizowanym życiem. Może wolność jest dla niego ważniejsza niż bycie mężem i ojcem. No, ale co będzie, kiedy będzie już starym dziadkiem i nie będzie mógł już sobie pozwalać na jednonocne romanse? Nie chcę, żeby mój brat był na stare lata samotny, sfrustrowany i nieszczęśliwy.
- Nie martw się o mnie, Jerry, dam sobie radę - rzucił, poklepując mnie po ramieniu. Czyżby czytał mi w myślach?
- Wszyscy mają swoje bagaże? - zapytała Sara, gdy zebraliśmy się przy taśmociągu i spojrzała na każdego z osobna, czekając na odpowiedź. Wszyscy przytaknęli, więc mogliśmy opuścić zatłoczone lotnisko. - Stać! - usłyszałem i poczułem, jak ktoś chwyta mnie za rękę. Odwróciłem się przez ramię, a Sara wskazała głową na grupkę dziewcząt stojących przed budynkiem.
- Może to wycieczka szkolna?
- I tak się przypadkiem złożyło, że każda z nich ma na sobie jakiś symbol waszego zespołu. Jared, na jakim świecie ty żyjesz? Od razu widać, że na was czekają.
- Nie pierwszy raz, możemy już iść? - Zniecierpliwiony Shannon zaczął przestępować z jednej nogi na drugą.
- Zaczekaj. Za dziesięć minut musimy być w lokalu, nie mamy czasu na autografy i zdjęcia. Ustalamy, że przechodzicie bez zwracania na nie uwagi.
- Żartujesz, tak? - Spojrzałem na dziewczynę jak na wariatkę. - Nie możemy ich zignorować, to byłoby chamskie.
- Chamskie, nie chamskie, ale jesteśmy umówieni.
- No ok, ale to nasi fani, nie możemy ich olać - poparł mnie Tomo, poprawiając zsuwający się z ramienia futerał z gitarą.
- No dobra, ale nie może wam to zająć więcej niż pięć minut.
- Tak jest, pani pułkownik! - zaśmiałem się i zasalutowałem kręcącej głową blondynce, po czym całą piątką ruszyliśmy przed siebie.
- Jared - zwrócił się do mnie półszeptem Shanny. - Jesteś pewien, że to nie Emma po operacji plastycznej?
- Teraz nie jestem już niczego pewien. - Widać nie tylko ja zauważyłem zwiększony profesjonalizm mojej asystentki. Obcowanie z innymi osobami z tego fachu wiele ją nauczyło.
- Moglibyście mnie nie obgadywać? - wtrąciła się Cageman, gdy byliśmy już krok od wyjścia.
- Nie obgadujemy, tylko podziwiamy twoje postępy. - Shannon wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.
- Mam stały kontakt z Emmą.
- To wszystko wyjaśnia. - Westchnąłem głęboko, przechodząc przez drzwi, które właśnie się przed nami rozsunęły. Zdążyłem postawić stopę na betonie i do moich uszu doszedł głośny pisk, który sprawił, że zmrużyłem oczy.
- Nigdy się do tego nie przyzwyczaję - mruknął Ian, gdy zbliżyliśmy się do rozemocjonowanej grupy nastolatek. Posłałem mu tylko przyjacielski uśmiech i zacząłem podpisywać wyciągnięte plakaty i płyty, w akompaniamencie wrzasków i pisków.
Po upływie pięciu minut Sara zaczęła nas poganiać, więc zapozowałem do ostatniego zdjęcia i przeprosiłem zebrane pod lotniskiem dziewczęta, co oczywiście spotkało się z wielką dezaprobatą z ich strony.
- Naprawdę mi przykro, ale musimy już jechać. Do zobaczenia następnym razem. - Uśmiechnąłem się i wtedy też zupełnie obca brunetka rzuciła mi się na szyję, tuląc tak mocno, że zacząłem odczuwać nieprzyjemny dyskomfort, jednak dla zachowania pozorów przywołałem na twarz wymuszony uśmiech i przesunąłem dłoń po jej plecach.
- Kocham cię, Jared - wydukała drżącym głosem.
- Ja ciebie też, kocham was wszystkich. - Wydąłem dolną wargę, po czym z wielką ulgą wraz z resztą ekipy oddaliłem się od tłumu. Warsztat aktorski naprawdę bardzo się przydaje, szczególnie w takich sytuacjach.
Przysłany przez tajemniczą panią Richard czarny van z nami na pokładzie ruszył z miejsca parkingowego i zawiózł nas prosto pod imponującej wielkości budynek, którego szyld ozdobiony był napisem Silver Rose, co od razu przywołało do mnie wspomnienie lokalu Golden Rose, w którym pracowałem jako nastolatek na zmywaku.
Masywne wrota otworzyły się, ukazując nam niezwykle gustowny przedsionek. Kremowe ściany, bladoróżowa wykładzina i motyw róż na żyrandolach. Od razu widać, że to miejsce należy do kobiety.
- Przepraszamy za spóźnienie, ale chłopaków dopadły fanki - odezwała się Sara i puknęła mnie w ramię, bym zamiast na sufit, spojrzał na właścicielkę. Szybko oderwałem wzrok od kryształowej róży i zamarłem.
- Claire? Claire Valley?
- Teraz już Richard - odpowiedziała z szerokim uśmiechem na pokrytej perfekcyjnym makijażem twarzy.
- Nie wierzę. - Również ukazałem rządek zębów i bez zbędnych formalności przywitałem dawną znajomą przyjacielskim uściskiem. Jakby nie patrzeć, wiele jej zawdzięczam, bo to w końcu dzięki jej ojcu wyszliśmy z muzyką naszego pierwszego zespołu poza miasto, które wówczas zamieszkiwaliśmy, co później bardzo nam się przydało. - Tyle lat się nie widzieliśmy. Shannon, pamiętasz Claire?
- No tak nie bardzo - wydukał nieco zakłopotany.
- Bellingham, Golden Rose, pan Valley ...
- To ciebie stłukła Mary, tak?
- No tak.
- Super! - Shannon głośno się zaśmiał i mimo iż nigdy nie utrzymywał z nią nawet koleżeńskich stosunków, przywitał ją w ten sam sposób, co ja.
- Fajnie, że się znacie, ale może byśmy tak przeszli do spraw zawodowych? - wtrąciła się Cageman, wyciągając swój gruby notes ze zwisającej z ramienia szmacianej torebki.
- Zdecydowanie za często obcujesz z Emmą. - Zwichrzyłem Sarze włosy, po czym wszyscy udaliśmy się na jedną z dwóch obszernych sal.
Marion:
Czarne audi zatrzymało się przed niedużym budynkiem, w którym swoją siedzibę ma przedszkole i oboje z Jaredem z niego wysiedliśmy, kierując się do głównego wejścia. Po drodze mijali nas rodzice prowadzący swoje roześmiane dzieci za ręce, co na twarze nas obojgu przywołało szerokie uśmiechy.
Leto pchnął przeszklone drzwi, przepuszczając mnie pierwszą do przedsionka, którego ściany pokryte były malunkami postaci z bajek i baśni. Z tego niedużego pomieszczenia umeblowanego skórzanymi fotelami przeszliśmy do obszernej sali, gdzie stały wieszaki przedszkolaków.
- To tu? - zapytał Jared, wskazując na szeroko otwarte drzwi jasnego pomieszczenia.
- Tak.
Podeszliśmy bliżej, jednak w środku nie było nikogo.
- Może są w sali obok?
- Możliwe.
Ruszyliśmy w odpowiednim kierunku i wtedy, jak spod ziemi wyrosła przed nami opiekunka grupy Scotty'ego.
- Dzień dobry, pani Jackobson, przyszła pani w jakieś sprawie?
- Nie, przyszliśmy odebrać syna - odpowiedziałam nieco zaskoczona takim pytaniem. W końcu to godzina zakończenia zajęć, więc logicznym jest, że przyszłam zabrać dziecko do domu.
- Scotta odebrał półgodziny temu jego ojciec.
- Ja jestem jego ojcem - wtrącił się równie skołowany co ja Jared.
- Niemożliwe. Proszę, tu jest podpis pana Leto.
- Ja jestem pieprzonym panem Leto! - wrzasnął już wyraźnie poirytowany.
- Ale ...
- Puściła pani mojego syna z obcym mężczyzną?!
- Powiedział, że nazywa się Jared Leto, że jest ojcem małego.
- Gdybym ja pani powiedział, że nazywa się Napoleon Bonaparte, też by mi pani uwierzyła?!
- Jared, nie krzycz, może to Shannon go zabrał.
- Niby dlaczego Shannon miałby się podawać za mnie? Poza tym jest poza miastem.
- A jak wyglądał tamten mężczyzna? - zwróciłam się do kobiety, próbując zachować spokój, ale w głowie miałam najczarniejsze z najczarniejszych myśli.
- Był podobny do pana. - Jej głos drżał, podobnie jak dłonie i reszta ciała, spod okularów widać było napływające do oczu łzy. Już chciałam się odezwać, gdy Jared szybko ruszył z miejsca, kierując się do wyjścia.
- Gdzie idziesz?
- Jak to gdzie? Na policję.
- Zaczekaj. - Zrównałam swoje kroki z jego i oboje opuściliśmy przedszkole.
Zdążyliśmy wejść do auta i rozdzwoniła się komórka Leto włączona na tryb głośnomówiący.
- Zastrzeżony - burknął i nacisnął zieloną słuchawkę.
- Witam, panie Leto - z słuchawki wypłynął najbardziej nieprzyjemny głos, jaki kiedykolwiek słyszałam. - Mamy twojego dzieciaka. Jeśli chcesz go zobaczyć żywego, podrzuć torbę z pięcioma milionami do starej fabryki cygar. Żadnej policji, bo dzieciak zginie!
- Kim ty, kurwa, jesteś?! - wrzasnął Jared najbardziej dramatycznym tonem, jaki u niego słyszałam. - Zostaw mojego syna w spokoju, ty pierdolony psychopato!
- Scotty, przywitaj się z tatusiem.
- Tatuś? - w słuchawce rozbrzmiał przerażony głos naszego synka.
- Scotty, kochanie, nic ci nie jest?! - zapytałam, ledwo co hamując cisnące się do moich oczu łzy.
- Tu jest ciemno, boję się, mamusiu, ja chcę do domku, chcę do tatusia. - W tym momencie mały się rozpłakał, tak samo jak ja i Jared.
- Słyszeliście? Mały chce do domku. Puścimy go, jak za dwie godziny dostaniemy kasę.
- Skąd ja wam wezmę tyle pieniędzy w tak krótkim czasie?!
- Wymyśl coś, gwiazdeczko. Kasa, albo szykuj bachorowi trumienkę.
- Dotknij go, a przysięgam, że cię zabiję! Zamorduję, ty pierdolony psycholu! - Jared uderzył pięścią w deskę rozdzielczą, ja nie mogłam się ruszyć, byłam jak sparaliżowana. Po policzkach spływały mi łzy, a dłonie niemiłosiernie drżały.
- Dwie godziny. - Tu sygnał się urwał.
- Zabiję gnoi, zabiję! - Czoło Jaya uderzyło w kierownicę, a jego górne kończyny zacisnęły się w pięści.
Ściskając w dłoni wielką torbę Jared wszedł na kupkę gruzu i zaczął niecierpliwie się rozglądać.
- A co jeśli zrobili mu krzywdę? - zapytałam drżącym głosem, zaciskając dłoń na dygoczącym przedramieniu ojca swojego syna.
- Wtedy ich zabiję. - Zdążył to powiedzieć i dobiegł nas głośny szum. Obróciliśmy się i zobaczyliśmy dwóch mężczyzn, których twarze zasłonięte były czarnymi kominiarkami. Po środku stał Scotty, mocno ściskając w trzęsących się rączkach Dexterka. Usta zaklejone miał szarą taśmą, a ubranko brudne i obdarte w kilku miejscach.
- Scotty! - Zerwałam się z miejsca, jednak wtedy jeden z mężczyzn wyciągnął broń.
- Stój, laluniu, albo odstrzelę gówniarzowi łeb!
Z oczu Scotta popłynęły łzy, a ja zatrzymałam się jak wyryta.
- Macie kasę?
- Tak.
- Rzuć torbę.
- Najpierw pójść mojego syna. - Jared starał się brzmieć pewnie, ale jego głos drżał i nawet warsztat aktorski nie pomógł mu tego zamaskować.
- My tu dyktujemy warunki, nie ty, gwiazdorku. Kasa albo odstrzelę mu tę śliczną główkę!
Lufa czarnego pistoletu dotknęła główki Scotty'ego, a ten zacisnął mocniej paluszki na pluszowym ciele swojego ulubionego misia.
- SquarePants!
Chwila przerwy.
- SquarePants!
Zaśmiałem się cicho pod nosem i wyjąłem z górnej szafki niebieski garnuszek.
- Cześć.
Szybko odwróciłem głowę i zobaczyłem zaspaną Emily, wlokącą się w stronę lodówki.
- Cześć, zombiaku.
Dziewczynka spojrzała na mnie półprzytomnym wzrokiem i poprawiła zsuwające się żółte spodnie od piżamy.
- Courtney cię obudziła?
Wykonała twierdzący ruch głową, rozrzucając przy tym swoje potargane we wszystkie strony blond włosy.
- Nie mogłam spać w nocy - rzuciła, gdy tylko chwyciła do ręki swój ulubiony jogurt pitny.
- Martwiłaś się o Court?
- I to bardzo. Myślałam, że stało się jej coś strasznego.
- Też się bałem, ale jak widać, nic jej nie jest. - W geście pocieszenia zwichrzyłem Cobb włosy, na co tylko przymrużyła oczy i oparła się o blat pełen odcisków rąk jej młodszej siostry.
Przez dłuższą chwilę oboje milczeliśmy, pochłonięci swoimi zajęciami i myślami o tym, co by było, gdyby Courtney naprawdę stało się coś poważnego.
- Cholera! - syknąłem pod nosem, gdy gorący garnek oparzył mojego kciuka. Emily tylko się zaśmiała, na co zmierzyłem ją teatralnym spojrzeniem. - Zamiast się śmiać, podaj mi miseczkę.
- Czerwoną?
- Niebieską.
- No tak, dzisiaj sobota. - Nawet Emily zna zwyczaje Courtney dotyczące koloru miseczek: każdy dzień ma przypisaną inną barwę i nikt nie ma prawa się w tej kwestii pomylić. - Waniliowa? - zapytała, gdy zacząłem nakładać ciepły posiłek do podanego przed chwilą naczynia.
- Tak.
- Polej ją sokiem malinowym, wtedy zje całą.
Spojrzałem na córkę swojej żony pytającym wzrokiem, a ta rzuciła mi porozumiewawcze spojrzenie.
- Ale jak obrzuci mi tym ściany, to ty to będziesz sprzątać.
- Nie obrzuci.
Emily miała rację, Courtney pierwszy raz od dłuższego czasu zjadła wszystko bez marudzenia, nawet więcej, poprosiła o dokładkę, co nigdy wcześniej jej się nie zdarzało.
Rzuciłem Mily pełne wdzięczności spojrzenie i zabrałem ze stołu pustą już miseczkę.
Dwa dni później:
- Dobra, możemy już jechać - zwróciłem się do wyraźnie niewyspanego brata, nakładając na prawe ramię plecak, a na lewe futerał z gitarą. Shannon podrapał się po głowie i podniósł z podłogi swoją niedużą torbę.
Właśnie mieliśmy wychodzić, gdy koło mnie stanęła owinięta szlafrokiem Courtney, na której widok Shanny szeroko się uśmiechnął.
- Ty, Jared, co u ciebie w domu robi królik Bugs?
- To ja, Coultney! - Mała szybkim ruchem zsunęła z głowy uszaty kaptur.
- Faktycznie, Courtney, a ja myślałem, że twój tatuś zaprosił królika Bugsa na herbatę. - Shannon przyjął teatralny ton, a Court uroczo zachichotała, po czym widząc nasze bagaże, spojrzała badawczym wzrokiem najpierw na mnie, a potem na swojego wujka.
- Dzie iciecie?
- Lecimy samolotem do San Francisco.
- A po cio?
- Żeby zarobić pieniążki.
- A ja nie cie.
- Nie chcesz pieniążków? - Spojrzałem w błękitne oczy swojej córeczki i przesunąłem dłoń po jej okrytym puszystym materiałem ramieniu.
- Nie cie, że ty ić.
- Ja też nie chcę, ale muszę.
- Wujcio ci kaźe? - Mała przeniosła wzrok z mojej twarzy na facjatę Shannona, mrużąc przy tym złowrogo oczy.
- Nie wujcio, wujcio też wolałby zostać w domku.
- Courtney, tatuś się spieszy, pożegnaj się ładnie. - Tuż za moją córką stanęła Mary w narzuconym na koszulę nocną satynowym szlafroku. Courtney wydęła dolną wargę, która zaczęła leciutko drżeć, a do jej oczu napłynęły łzy.
- Pa pa - wydukała i zaraz po tym mocno się we mnie wtuliła.
- Nie płacz, słoneczko, nie będzie mnie tylko jeden dzień. Szybko zleci. - Wypuściłem blondyneczkę z uścisku i otarłem płynące po jej policzkach łzy. Takie momenty są najgorsze. Nie wiem, co będzie, kiedy przyjdzie mi wyjechać na cały miesiąc w ramach promocji filmu.
- Sibko?
- Bardzo szybko. - Musnąłem wargami czółko Courtney i ta zaraz podeszła do Shannona, by i z nim się pożegnać.
Z lekkim trudem wstałem z podłogi i spojrzałem na swoją żonę, którą też nie cieszyło to stosunkowo krótkie rozstanie.
- Zadzwonię, jak już wylądujemy, a potem zadzwonię jeszcze raz, żeby powiedzieć ci dobranoc - wyszeptałem prosto do jej ucha, kiedy to nasze ciała złączyły się w pełnym czułości, ale też i smutku uścisku.
- Kocham cię - mruknęła, muskając wargami płatek mojego lewego ucha.
- Ja ciebie też. Widzimy się jutro po południu.
Nasze usta złączyły się w pocałunku, który przerwał mój telefon.
- Sara. Tak?
- No gdzie wy jesteście? Mieliście być wcześniej, Ian i Tomo już tu są.
- Właśnie wychodzimy ode mnie z domu, będziemy za góra kwadrans.
- Kwadrans i ani sekundy dłużej!
- Wiesz co?
- Co? - zapytała już nieco zniecierpliwiona Cageman.
- Brzmisz dokładnie tak jak Emma, jestem z ciebie dumny.
- Możesz być dumny, jadąc na lotnisko. Piętnaście minut, Leto.
- Wyhodowałem potwora - mruknąłem, gdy dziewczyna się rozłączyła, a Mary i Shannon głośno się zaśmiali.
Jeszcze raz pożegnałem się ze swoimi dziewczynkami i razem z bratem opuściłem dom. - Za każdym razem jest coraz trudniej - rzuciłem nostalgicznym tonem, otwierając drzwiczki czekjącej na nas taksówki.
- Dlatego się cieszę, że nie mam żony i dzieci, przynajmniej mogę pracować bez wyrzutów sumienia.
- Nie będziesz pracował do końca życia.
- Skąd ta pewność? - Shannon, jak zwykle przy tym temacie, przybrał zabawny ton, by uniknąć poważnej rozmowy.
- Nie chcę narzucać ci swojego stylu życia, ale nie samą pracą człowiek żyje. Wiesz, jakie to miłe wracać do domu, gdzie czeka na ciebie żona, gdzie możesz pobawić się z dziećmi?
- A wiesz, jakie to miłe, kiedy wracasz do domu z dwiema pannami, które robią wszystko, co im każesz?
- Ty nigdy nie wydoroślejesz - zaśmiałem się, a żółty samochód ruszył w stronę lotniska.
Może Shannon to typowy wolny duch, który dusi się ustabilizowanym życiem. Może wolność jest dla niego ważniejsza niż bycie mężem i ojcem. No, ale co będzie, kiedy będzie już starym dziadkiem i nie będzie mógł już sobie pozwalać na jednonocne romanse? Nie chcę, żeby mój brat był na stare lata samotny, sfrustrowany i nieszczęśliwy.
- Nie martw się o mnie, Jerry, dam sobie radę - rzucił, poklepując mnie po ramieniu. Czyżby czytał mi w myślach?
- Wszyscy mają swoje bagaże? - zapytała Sara, gdy zebraliśmy się przy taśmociągu i spojrzała na każdego z osobna, czekając na odpowiedź. Wszyscy przytaknęli, więc mogliśmy opuścić zatłoczone lotnisko. - Stać! - usłyszałem i poczułem, jak ktoś chwyta mnie za rękę. Odwróciłem się przez ramię, a Sara wskazała głową na grupkę dziewcząt stojących przed budynkiem.
- Może to wycieczka szkolna?
- I tak się przypadkiem złożyło, że każda z nich ma na sobie jakiś symbol waszego zespołu. Jared, na jakim świecie ty żyjesz? Od razu widać, że na was czekają.
- Nie pierwszy raz, możemy już iść? - Zniecierpliwiony Shannon zaczął przestępować z jednej nogi na drugą.
- Zaczekaj. Za dziesięć minut musimy być w lokalu, nie mamy czasu na autografy i zdjęcia. Ustalamy, że przechodzicie bez zwracania na nie uwagi.
- Żartujesz, tak? - Spojrzałem na dziewczynę jak na wariatkę. - Nie możemy ich zignorować, to byłoby chamskie.
- Chamskie, nie chamskie, ale jesteśmy umówieni.
- No ok, ale to nasi fani, nie możemy ich olać - poparł mnie Tomo, poprawiając zsuwający się z ramienia futerał z gitarą.
- No dobra, ale nie może wam to zająć więcej niż pięć minut.
- Tak jest, pani pułkownik! - zaśmiałem się i zasalutowałem kręcącej głową blondynce, po czym całą piątką ruszyliśmy przed siebie.
- Jared - zwrócił się do mnie półszeptem Shanny. - Jesteś pewien, że to nie Emma po operacji plastycznej?
- Teraz nie jestem już niczego pewien. - Widać nie tylko ja zauważyłem zwiększony profesjonalizm mojej asystentki. Obcowanie z innymi osobami z tego fachu wiele ją nauczyło.
- Moglibyście mnie nie obgadywać? - wtrąciła się Cageman, gdy byliśmy już krok od wyjścia.
- Nie obgadujemy, tylko podziwiamy twoje postępy. - Shannon wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.
- Mam stały kontakt z Emmą.
- To wszystko wyjaśnia. - Westchnąłem głęboko, przechodząc przez drzwi, które właśnie się przed nami rozsunęły. Zdążyłem postawić stopę na betonie i do moich uszu doszedł głośny pisk, który sprawił, że zmrużyłem oczy.
- Nigdy się do tego nie przyzwyczaję - mruknął Ian, gdy zbliżyliśmy się do rozemocjonowanej grupy nastolatek. Posłałem mu tylko przyjacielski uśmiech i zacząłem podpisywać wyciągnięte plakaty i płyty, w akompaniamencie wrzasków i pisków.
Po upływie pięciu minut Sara zaczęła nas poganiać, więc zapozowałem do ostatniego zdjęcia i przeprosiłem zebrane pod lotniskiem dziewczęta, co oczywiście spotkało się z wielką dezaprobatą z ich strony.
- Naprawdę mi przykro, ale musimy już jechać. Do zobaczenia następnym razem. - Uśmiechnąłem się i wtedy też zupełnie obca brunetka rzuciła mi się na szyję, tuląc tak mocno, że zacząłem odczuwać nieprzyjemny dyskomfort, jednak dla zachowania pozorów przywołałem na twarz wymuszony uśmiech i przesunąłem dłoń po jej plecach.
- Kocham cię, Jared - wydukała drżącym głosem.
- Ja ciebie też, kocham was wszystkich. - Wydąłem dolną wargę, po czym z wielką ulgą wraz z resztą ekipy oddaliłem się od tłumu. Warsztat aktorski naprawdę bardzo się przydaje, szczególnie w takich sytuacjach.
Przysłany przez tajemniczą panią Richard czarny van z nami na pokładzie ruszył z miejsca parkingowego i zawiózł nas prosto pod imponującej wielkości budynek, którego szyld ozdobiony był napisem Silver Rose, co od razu przywołało do mnie wspomnienie lokalu Golden Rose, w którym pracowałem jako nastolatek na zmywaku.
Masywne wrota otworzyły się, ukazując nam niezwykle gustowny przedsionek. Kremowe ściany, bladoróżowa wykładzina i motyw róż na żyrandolach. Od razu widać, że to miejsce należy do kobiety.
- Przepraszamy za spóźnienie, ale chłopaków dopadły fanki - odezwała się Sara i puknęła mnie w ramię, bym zamiast na sufit, spojrzał na właścicielkę. Szybko oderwałem wzrok od kryształowej róży i zamarłem.
- Claire? Claire Valley?
- Teraz już Richard - odpowiedziała z szerokim uśmiechem na pokrytej perfekcyjnym makijażem twarzy.
- Nie wierzę. - Również ukazałem rządek zębów i bez zbędnych formalności przywitałem dawną znajomą przyjacielskim uściskiem. Jakby nie patrzeć, wiele jej zawdzięczam, bo to w końcu dzięki jej ojcu wyszliśmy z muzyką naszego pierwszego zespołu poza miasto, które wówczas zamieszkiwaliśmy, co później bardzo nam się przydało. - Tyle lat się nie widzieliśmy. Shannon, pamiętasz Claire?
- No tak nie bardzo - wydukał nieco zakłopotany.
- Bellingham, Golden Rose, pan Valley ...
- To ciebie stłukła Mary, tak?
- No tak.
- Super! - Shannon głośno się zaśmiał i mimo iż nigdy nie utrzymywał z nią nawet koleżeńskich stosunków, przywitał ją w ten sam sposób, co ja.
- Fajnie, że się znacie, ale może byśmy tak przeszli do spraw zawodowych? - wtrąciła się Cageman, wyciągając swój gruby notes ze zwisającej z ramienia szmacianej torebki.
- Zdecydowanie za często obcujesz z Emmą. - Zwichrzyłem Sarze włosy, po czym wszyscy udaliśmy się na jedną z dwóch obszernych sal.
Marion:
Czarne audi zatrzymało się przed niedużym budynkiem, w którym swoją siedzibę ma przedszkole i oboje z Jaredem z niego wysiedliśmy, kierując się do głównego wejścia. Po drodze mijali nas rodzice prowadzący swoje roześmiane dzieci za ręce, co na twarze nas obojgu przywołało szerokie uśmiechy.
Leto pchnął przeszklone drzwi, przepuszczając mnie pierwszą do przedsionka, którego ściany pokryte były malunkami postaci z bajek i baśni. Z tego niedużego pomieszczenia umeblowanego skórzanymi fotelami przeszliśmy do obszernej sali, gdzie stały wieszaki przedszkolaków.
- To tu? - zapytał Jared, wskazując na szeroko otwarte drzwi jasnego pomieszczenia.
- Tak.
Podeszliśmy bliżej, jednak w środku nie było nikogo.
- Może są w sali obok?
- Możliwe.
Ruszyliśmy w odpowiednim kierunku i wtedy, jak spod ziemi wyrosła przed nami opiekunka grupy Scotty'ego.
- Dzień dobry, pani Jackobson, przyszła pani w jakieś sprawie?
- Nie, przyszliśmy odebrać syna - odpowiedziałam nieco zaskoczona takim pytaniem. W końcu to godzina zakończenia zajęć, więc logicznym jest, że przyszłam zabrać dziecko do domu.
- Scotta odebrał półgodziny temu jego ojciec.
- Ja jestem jego ojcem - wtrącił się równie skołowany co ja Jared.
- Niemożliwe. Proszę, tu jest podpis pana Leto.
- Ja jestem pieprzonym panem Leto! - wrzasnął już wyraźnie poirytowany.
- Ale ...
- Puściła pani mojego syna z obcym mężczyzną?!
- Powiedział, że nazywa się Jared Leto, że jest ojcem małego.
- Gdybym ja pani powiedział, że nazywa się Napoleon Bonaparte, też by mi pani uwierzyła?!
- Jared, nie krzycz, może to Shannon go zabrał.
- Niby dlaczego Shannon miałby się podawać za mnie? Poza tym jest poza miastem.
- A jak wyglądał tamten mężczyzna? - zwróciłam się do kobiety, próbując zachować spokój, ale w głowie miałam najczarniejsze z najczarniejszych myśli.
- Był podobny do pana. - Jej głos drżał, podobnie jak dłonie i reszta ciała, spod okularów widać było napływające do oczu łzy. Już chciałam się odezwać, gdy Jared szybko ruszył z miejsca, kierując się do wyjścia.
- Gdzie idziesz?
- Jak to gdzie? Na policję.
- Zaczekaj. - Zrównałam swoje kroki z jego i oboje opuściliśmy przedszkole.
Zdążyliśmy wejść do auta i rozdzwoniła się komórka Leto włączona na tryb głośnomówiący.
- Zastrzeżony - burknął i nacisnął zieloną słuchawkę.
- Witam, panie Leto - z słuchawki wypłynął najbardziej nieprzyjemny głos, jaki kiedykolwiek słyszałam. - Mamy twojego dzieciaka. Jeśli chcesz go zobaczyć żywego, podrzuć torbę z pięcioma milionami do starej fabryki cygar. Żadnej policji, bo dzieciak zginie!
- Kim ty, kurwa, jesteś?! - wrzasnął Jared najbardziej dramatycznym tonem, jaki u niego słyszałam. - Zostaw mojego syna w spokoju, ty pierdolony psychopato!
- Scotty, przywitaj się z tatusiem.
- Tatuś? - w słuchawce rozbrzmiał przerażony głos naszego synka.
- Scotty, kochanie, nic ci nie jest?! - zapytałam, ledwo co hamując cisnące się do moich oczu łzy.
- Tu jest ciemno, boję się, mamusiu, ja chcę do domku, chcę do tatusia. - W tym momencie mały się rozpłakał, tak samo jak ja i Jared.
- Słyszeliście? Mały chce do domku. Puścimy go, jak za dwie godziny dostaniemy kasę.
- Skąd ja wam wezmę tyle pieniędzy w tak krótkim czasie?!
- Wymyśl coś, gwiazdeczko. Kasa, albo szykuj bachorowi trumienkę.
- Dotknij go, a przysięgam, że cię zabiję! Zamorduję, ty pierdolony psycholu! - Jared uderzył pięścią w deskę rozdzielczą, ja nie mogłam się ruszyć, byłam jak sparaliżowana. Po policzkach spływały mi łzy, a dłonie niemiłosiernie drżały.
- Dwie godziny. - Tu sygnał się urwał.
- Zabiję gnoi, zabiję! - Czoło Jaya uderzyło w kierownicę, a jego górne kończyny zacisnęły się w pięści.
Ściskając w dłoni wielką torbę Jared wszedł na kupkę gruzu i zaczął niecierpliwie się rozglądać.
- A co jeśli zrobili mu krzywdę? - zapytałam drżącym głosem, zaciskając dłoń na dygoczącym przedramieniu ojca swojego syna.
- Wtedy ich zabiję. - Zdążył to powiedzieć i dobiegł nas głośny szum. Obróciliśmy się i zobaczyliśmy dwóch mężczyzn, których twarze zasłonięte były czarnymi kominiarkami. Po środku stał Scotty, mocno ściskając w trzęsących się rączkach Dexterka. Usta zaklejone miał szarą taśmą, a ubranko brudne i obdarte w kilku miejscach.
- Scotty! - Zerwałam się z miejsca, jednak wtedy jeden z mężczyzn wyciągnął broń.
- Stój, laluniu, albo odstrzelę gówniarzowi łeb!
Z oczu Scotta popłynęły łzy, a ja zatrzymałam się jak wyryta.
- Macie kasę?
- Tak.
- Rzuć torbę.
- Najpierw pójść mojego syna. - Jared starał się brzmieć pewnie, ale jego głos drżał i nawet warsztat aktorski nie pomógł mu tego zamaskować.
- My tu dyktujemy warunki, nie ty, gwiazdorku. Kasa albo odstrzelę mu tę śliczną główkę!
Lufa czarnego pistoletu dotknęła główki Scotty'ego, a ten zacisnął mocniej paluszki na pluszowym ciele swojego ulubionego misia.
Jared przełknął głośno ślinę i rzucił torbę w stronę dwóch oprychów. Wyższy zrobił krok do przodu i podniósł ją z pokrytej gruzem popękanej posadzki. Zajrzał do środka, wsadził tam dłoń, chwilę popatrzył i zapiął z powrotem zamek błyskawiczny, którego dźwięk odbił się od pustych ścian.
- Dobra, puść gnojka.
Mężczyzna odkleił taśmę z ust naszego synka i odsunął pistolet od jego głowy.
- Tatuś! Mamusia! - Scotty zerwał się z miejsca, my również zaczęliśmy biec w jego stronę.
Był już na wyciągnięcie ręki, kiedy głuche pomieszczenie wypełnił odgłos strzału.
Scott niczym szmaciana lalka opadł w moje ramiona, a jego blond włoski zabarwiły się na czerwono.
- Scotty!
Moje napięte jak struna ciało przybrało pozycję siedzącą, poczułam spływające po plecach strużki potu. Drżącą dłonią otarłam mokre czoło i twarz. To był tylko sen, tylko zły sen.
Wzięłam kilka głębokich oddechów i zwróciłam wzrok na stojący na szafce nocnej elektroniczny zegarek. Ósma trzydzieści.
Powoli uniosłam kołdrę i wstałam z łóżka, kierując się do drzwi sypialni. Pierwszy raz od narodzin Scotta śniło mi się coś tak okropnego. Nigdy wcześniej nawet nie myślałam o tym, że ktoś mógłby go porwać, ale teraz ta myśl będzie mi już towarzyszyć do końca życia. Przecież Jared jest bogatą osobą publiczną, a na świecie jest wielu psychopatów. Co jeśli ktoś naprawdę kiedyś porwie mojego synka, tylko po to, by wyciągnąć pieniądze od Jareda? Nie przeżyłabym tego, nie przeżyłabym ...
Na jeszcze drżących nogach szłam w kierunku pokoju Scotta, zatrzymałam się, gdy usłyszałam jego głos za drzwiami pokoiku jego siostry.
- Teraz do góry, Polly. I w bok. I tam jeszcze. I weź jeszcze tu i tam. Ale fajnie!
Nacisnęłam klamkę i weszłam do środka. Pierwszym, co rzuciło mi się w oczy była roześmiana Polly z mazakiem w ręku i Scotty z miną niewiniątka.
- To ona namazała!
Przeniosłam wzrok na ścianę, na której widniały czarne bazgroły, jednak nawet mnie to nie zdenerwowało. Szybkim krokiem podeszłam do syna i bardzo mocno go do siebie przytuliłam.
- Kocham cię, syneczku, bardzo, bardzo mocno i nigdy nie pozwolę nikomu cię skrzywdzić, nigdy. - Musnęłam jego czoło wargami i ścisnęłam jeszcze mocniej.
- Też cię kocham, mamusiu. Zrobisz mi kanapki?
- Z czym tylko chcesz. - Przesunęłam dłoń po policzku Scotta, delikatnie się uśmiechając.
- Z masełkiem orzechowym i banankiem!
- Polly! - pisnęła mała, machając w powietrzu grubym pisakiem.
- Polly też chce bananka?
Pokręciła twierdząco główką, uśmiechając się przy tym nieśmiało. Cmoknęłam ją delikatnie w policzek. Jak dobrze, że oboje są cali, zdrowi i szczęśliwi ...
Włożyłam ostatni już talerz do zmywarki i pchnęłam jej metaliczne drzwiczki. Zdążyłam się wyprostować i usłyszałam dzwonek. Poprawiwszy lekko przekrzywiony obrus, ruszyłam w stronę drzwi. Nacisnęłam klamkę i doznałam niemałego szoku, kiedy na progu zobaczyłam dwóch policjantów.
- Pani Jackobson? - zapytał jeden z nich oficjalnym tonem.
- Tak.
- Możemy zająć pani chwilę?
- Ale o co chodzi?
- O pani męża.
- Proszę, niech panowie wchodzą. - Zdezorientowana wpuściłam funkcjonariuszy do mieszkania.
- Policjantowie! - Podekscytowany Scotty wbrew swojemu zwyczajowi zbiegł szybko ze schodów i już po chwili stał przy kanapie, na której usiedli policjanci. - Macie pistolety? A kajdanki? Ja też mam kajdanki, takie dla dzieci, Harry mi kupił. Pokażecie mi takie prawdziwne? Mogę postrzelać? Pif paf, pif paf!
Mężczyźni spojrzeli po sobie i cicho zachichotali, jednak powaga szybko wróciła na ich twarze.
- Scotty, panowie przyszli do mamusi, idź do siebie.
- Ale ja chcę zobaczyć kajdanki - jęknął, opierając brodę o kolana jednego z mundurowych.
- Później ci panowie pokażą.
- Na pewno?
- Na pewno.
Na oko trzydziestoletni szatyn uśmiechnął się do mojego syna, a ten z rezygnacją wszedł z powrotem na górę.
- No więc, o co dokładnie chodzi?
- Pani mąż został oskarżony o gwałt.
- Gwałt?! - Otworzyłam szeroko oczy, a moje ciało uderzyła fala gorąca.
- Brutalny gwałt. Chcielibyśmy wiedzieć, czy pan Jackobson wykazywał jakieś formy agresji seksualnej wobec pani.
- O Boże. - Pokręciłam głową, w dalszym ciągu nie mogąc uwierzyć w to, co mówią ci mężczyźni. Wszystkiego bym się spodziewała po Harrym, ale nie tego. Nie tego, że jest zdolny do gwałtu i to jeszcze brutalnego. To musiała być pomyłka, to po prostu nie mogła być prawda ...
.....................................
Przemyślenia Jareda na temat wagi Mary stworzone po to, by pokazać, że on wcale nie jest tak mało spostrzegawczy, jak mogłoby się wydawać i doskonale widzi kiepską kondycję żony.
Początek to standardowo nudne rodzinne scenki, ale ja je kocham, czy to się komuś podoba, czy nie :P A tymi chciałam pokazać, jakie stosunki panują między Jayem, a Emily i tak pośrednio między Em i Courtney, bo ostatnio praktycznie w ogóle tego nie robiłam
Pojawienie się Claire mogę wytłumaczyć tym, że potrzebowałam jej do dwóch rzeczy, o których dowiecie się z przyszłych rozdziałów, no i lubię spotkania po latach :)
Przed napisaniem tego rozdziału oglądałam dosyć kiepski film o porwaniu dziecka. Zaczęłam tak sobie analizować w głowie ten temat i stwierdziłam, że w sumie ktoś mógłby się skusić na porwanie syna znanego, bogatego gwiazdora, żeby zdobyć łatwe pieniądze. Jako motyw jednak, wydało mi się to być zbyt kiczowate, więc wykorzystałam to jako temat snu, a jak wiadomo, sny bywają dosyć chaotyczne, nielogiczne, więc mogłam sobie trochę z tym pofolgować i przedstawić to w sposób z lekka przerysowany, lub też bardzo przerysowany, jak kto woli.
Co do końcówki, tak, szykuje się kolejny motyw rodem z brazylijskiego serialu, z którego będzie można się ponabijać na TT. Sama już do końca nie pamiętam, co mnie do tego natchnęło i po co w ogóle go wprowadziłam, ale nieważne, bo będzie to dosyć ważny element w motywie relacji Marion - Harry, przynajmniej tak mi się wydaje.
Tak ogólnie to styczeń to był kiepski miesiąc, co ... Nie, nie będę narzekać! Może akurat komuś się spodoba, a jak nie, no cóż, życie :)
Tak przy okazji, zapraszam do przeczytania notki "Jeszcze raz o Who you really are" >>KLIK<<
- Dobra, puść gnojka.
Mężczyzna odkleił taśmę z ust naszego synka i odsunął pistolet od jego głowy.
- Tatuś! Mamusia! - Scotty zerwał się z miejsca, my również zaczęliśmy biec w jego stronę.
Był już na wyciągnięcie ręki, kiedy głuche pomieszczenie wypełnił odgłos strzału.
Scott niczym szmaciana lalka opadł w moje ramiona, a jego blond włoski zabarwiły się na czerwono.
- Scotty!
Moje napięte jak struna ciało przybrało pozycję siedzącą, poczułam spływające po plecach strużki potu. Drżącą dłonią otarłam mokre czoło i twarz. To był tylko sen, tylko zły sen.
Wzięłam kilka głębokich oddechów i zwróciłam wzrok na stojący na szafce nocnej elektroniczny zegarek. Ósma trzydzieści.
Powoli uniosłam kołdrę i wstałam z łóżka, kierując się do drzwi sypialni. Pierwszy raz od narodzin Scotta śniło mi się coś tak okropnego. Nigdy wcześniej nawet nie myślałam o tym, że ktoś mógłby go porwać, ale teraz ta myśl będzie mi już towarzyszyć do końca życia. Przecież Jared jest bogatą osobą publiczną, a na świecie jest wielu psychopatów. Co jeśli ktoś naprawdę kiedyś porwie mojego synka, tylko po to, by wyciągnąć pieniądze od Jareda? Nie przeżyłabym tego, nie przeżyłabym ...
Na jeszcze drżących nogach szłam w kierunku pokoju Scotta, zatrzymałam się, gdy usłyszałam jego głos za drzwiami pokoiku jego siostry.
- Teraz do góry, Polly. I w bok. I tam jeszcze. I weź jeszcze tu i tam. Ale fajnie!
Nacisnęłam klamkę i weszłam do środka. Pierwszym, co rzuciło mi się w oczy była roześmiana Polly z mazakiem w ręku i Scotty z miną niewiniątka.
- To ona namazała!
Przeniosłam wzrok na ścianę, na której widniały czarne bazgroły, jednak nawet mnie to nie zdenerwowało. Szybkim krokiem podeszłam do syna i bardzo mocno go do siebie przytuliłam.
- Kocham cię, syneczku, bardzo, bardzo mocno i nigdy nie pozwolę nikomu cię skrzywdzić, nigdy. - Musnęłam jego czoło wargami i ścisnęłam jeszcze mocniej.
- Też cię kocham, mamusiu. Zrobisz mi kanapki?
- Z czym tylko chcesz. - Przesunęłam dłoń po policzku Scotta, delikatnie się uśmiechając.
- Z masełkiem orzechowym i banankiem!
- Polly! - pisnęła mała, machając w powietrzu grubym pisakiem.
- Polly też chce bananka?
Pokręciła twierdząco główką, uśmiechając się przy tym nieśmiało. Cmoknęłam ją delikatnie w policzek. Jak dobrze, że oboje są cali, zdrowi i szczęśliwi ...
Włożyłam ostatni już talerz do zmywarki i pchnęłam jej metaliczne drzwiczki. Zdążyłam się wyprostować i usłyszałam dzwonek. Poprawiwszy lekko przekrzywiony obrus, ruszyłam w stronę drzwi. Nacisnęłam klamkę i doznałam niemałego szoku, kiedy na progu zobaczyłam dwóch policjantów.
- Pani Jackobson? - zapytał jeden z nich oficjalnym tonem.
- Tak.
- Możemy zająć pani chwilę?
- Ale o co chodzi?
- O pani męża.
- Proszę, niech panowie wchodzą. - Zdezorientowana wpuściłam funkcjonariuszy do mieszkania.
- Policjantowie! - Podekscytowany Scotty wbrew swojemu zwyczajowi zbiegł szybko ze schodów i już po chwili stał przy kanapie, na której usiedli policjanci. - Macie pistolety? A kajdanki? Ja też mam kajdanki, takie dla dzieci, Harry mi kupił. Pokażecie mi takie prawdziwne? Mogę postrzelać? Pif paf, pif paf!
Mężczyźni spojrzeli po sobie i cicho zachichotali, jednak powaga szybko wróciła na ich twarze.
- Scotty, panowie przyszli do mamusi, idź do siebie.
- Ale ja chcę zobaczyć kajdanki - jęknął, opierając brodę o kolana jednego z mundurowych.
- Później ci panowie pokażą.
- Na pewno?
- Na pewno.
Na oko trzydziestoletni szatyn uśmiechnął się do mojego syna, a ten z rezygnacją wszedł z powrotem na górę.
- No więc, o co dokładnie chodzi?
- Pani mąż został oskarżony o gwałt.
- Gwałt?! - Otworzyłam szeroko oczy, a moje ciało uderzyła fala gorąca.
- Brutalny gwałt. Chcielibyśmy wiedzieć, czy pan Jackobson wykazywał jakieś formy agresji seksualnej wobec pani.
- O Boże. - Pokręciłam głową, w dalszym ciągu nie mogąc uwierzyć w to, co mówią ci mężczyźni. Wszystkiego bym się spodziewała po Harrym, ale nie tego. Nie tego, że jest zdolny do gwałtu i to jeszcze brutalnego. To musiała być pomyłka, to po prostu nie mogła być prawda ...
.....................................
Przemyślenia Jareda na temat wagi Mary stworzone po to, by pokazać, że on wcale nie jest tak mało spostrzegawczy, jak mogłoby się wydawać i doskonale widzi kiepską kondycję żony.
Początek to standardowo nudne rodzinne scenki, ale ja je kocham, czy to się komuś podoba, czy nie :P A tymi chciałam pokazać, jakie stosunki panują między Jayem, a Emily i tak pośrednio między Em i Courtney, bo ostatnio praktycznie w ogóle tego nie robiłam
Pojawienie się Claire mogę wytłumaczyć tym, że potrzebowałam jej do dwóch rzeczy, o których dowiecie się z przyszłych rozdziałów, no i lubię spotkania po latach :)
Przed napisaniem tego rozdziału oglądałam dosyć kiepski film o porwaniu dziecka. Zaczęłam tak sobie analizować w głowie ten temat i stwierdziłam, że w sumie ktoś mógłby się skusić na porwanie syna znanego, bogatego gwiazdora, żeby zdobyć łatwe pieniądze. Jako motyw jednak, wydało mi się to być zbyt kiczowate, więc wykorzystałam to jako temat snu, a jak wiadomo, sny bywają dosyć chaotyczne, nielogiczne, więc mogłam sobie trochę z tym pofolgować i przedstawić to w sposób z lekka przerysowany, lub też bardzo przerysowany, jak kto woli.
Co do końcówki, tak, szykuje się kolejny motyw rodem z brazylijskiego serialu, z którego będzie można się ponabijać na TT. Sama już do końca nie pamiętam, co mnie do tego natchnęło i po co w ogóle go wprowadziłam, ale nieważne, bo będzie to dosyć ważny element w motywie relacji Marion - Harry, przynajmniej tak mi się wydaje.
Tak ogólnie to styczeń to był kiepski miesiąc, co ... Nie, nie będę narzekać! Może akurat komuś się spodoba, a jak nie, no cóż, życie :)
Tak przy okazji, zapraszam do przeczytania notki "Jeszcze raz o Who you really are" >>KLIK<<
O k*rwa, prawie mi serce z piersi wyskoczyło!!!!!! Oszalałaś chyba z tym snem Marion!!! No brak mi słów!!!
OdpowiedzUsuńBiedna ta Marion, już wcześniej pisałam, że mi jej szkoda… sama z dwójką dzieci a teraz jeszcze taka akcja z Harrym… no ciekawe, ciekawe co z tego wyniknie.
Świetnie opisujesz wszystkie sprawy związane z dziećmi. Nawyki Court, to liczenie schodków i każdego dnia miseczka w odpowiednim kolorze nadają opowiadaniu autentyczności. Niby takie szczegóły a to wszystko jest bardzo ważne, ale też mega trudne do wymyślenia moim zdaniem :)
Udany rozdział, szkoda, że nie możesz zobaczyć mojej miny za każdym razem jak wchodzę na Opowieści z Marsa i widzę, że dodałaś coś nowego :D Radocha!
I tak miało być, to znaczy miałam nadzieję, że kogoś to ruszy :)
UsuńTak, biedna, sama nie wiem, dlaczego aż tak bardzo pastwię się nad tą dziewczyną, samo jakoś tak wychodzi.
W sumie to te miseczki przyszły mi do głowy w trakcie pisania tej sceny, tak zupełnie niespodziewanie, więc zdecydowałam się to wykorzystać. Bo diabeł tkwi w szczegółach :) Czy ja wiem, czy trudne, ja nie mam z tym większych problemów, myślę, że każdemu kto tworzy jakoś postać łatwo jest nadawać jej różne takie upodobania, zwyczaje, nawyki ...
Ja osobiście nie byłam go pewna, szczególnie w dzień, kiedy go przepisywałam, ale później przy sprawdzaniu błędów uznałam, że nie jest taki najgorszy :)
Normalnie zamarłam jak zobaczyłam, że Scotty został postrzelony, samo to porwanie wywołało u mnie ogromny smutek, bo uwielbiam tego malca i przestraszyłam się, że mogło by go zabraknąć, na szczęście to był tylko zły sen Marion, i jeszcze do tego ta nagła sytuacja z Harrym, ciekawa jestem co z tego wyniknie dalej. Przechodząc do tych scen rodzinnych, to mam do nich słabość, zawsze się uśmiecham gdy czytam wypowiedzi maluchów, te urocze sytuacje z dziećmi, np tutaj to pożegnanie Jareda przez Court, i te kolorowe miseczki, inna na każdy dzień, fajny pomysł, życiowy. Rozdział świetny, aż mógłby się nie kończyć :)
OdpowiedzUsuńCoś Ty, w życiu nie mogłabym zabić Scotty'ego, za bardzo go kocham :) Uwielbiam opisywać akcje z nim związane, więc gdybym go uśmierciła, szczególnie w tak młodym wieku, straciłabym sporo radości z pisania.
UsuńSytuacja Harry'ego zostanie dokładnie przedstawiona w kolejnym rozdziale :)
Cieszę się, że są osoby, które ów scenki doceniają i uwielbiają tak samo jak ja. Pisanie ich daje mi wiele radości i to miło, że czerpią ją również ci, którzy je czytają :)
Szanowna pani autorko niniejszego opowiadania,
OdpowiedzUsuńpragnę pogratulować wykreowania postaci Scottiego Leto, gdyż jest moim bohaterem i mistrzem. Zdecydowanie najbardziej pozytywna postać z całego WYRA, proszę go pozdrowić i wyściskać. Serdecznie panią autorkę pozdrawiam i dziękuję za niego.
PS: Nudne rodzinne scenki są moje ulubione, więc bardzo proszę o zamieszczanie ich w jak największej częstotliwości.
PPS: A Harry niech idzie do diabła, bo jest głupi.
PPPS: Miłego wieczoru :)
~A.
Bardzo miło, że tak uważasz, sama go uwielbiam, choć nie wiem, czy to nie egoizm z mojej strony, ale nieważne :P Osobiście uważam małego Leto za takie słoneczko tego opowiadania i nie żałuję niczego w jego kreacji, nawet tego, że był i jest zbyt ogarnięty, jak na takie małe dziecko, ale cóż, Danny w Lśnieniu też nie przypominał swoim zachowaniem i inteligencją przeciętnego pięciolatka. Oczywiście nie porównuję swojego opowiadania do tego wybitnego dzieła Kinga, po prostu daję przykład tego, że na potrzeby tekstu można co nieco podrasowywać. No bo czy Scotty byłby taki fajny, gdyby ledwo co dukał i tylko się ślinił? Nie sądzę :)
UsuńNudnych rodzinnych scenek Ci u mnie dostatek, nigdy ich nie braknie :)
Harry pójdzie do diabła, przynajmniej w pewnym sensie ;D
ja te miłe rodzinne scenki bardzo lubię, bo fajnie lekko się czyta i poza tym lubię wyobrażać sobie Jaya w roli głowy rodziny, przykładnego ojca i dobrego męża xD
OdpowiedzUsuńco do tego snu, to ja już myślę, że to na serio i w ogóle a tu takie zaskoczenie i nocny koszmar xD dałam się wrobić :P
Scotty! chyba pod każdym rozdziałem z udziałem tego malca będę pisała że kocham tego dzieciaka xD i ogólnie bardzo lubię jak opisujesz dialogi i reakcje dzieci w tym opowiadaniu :D
teraz tylko czekam jak wyjaśni się akcja z gwałtem Harry'ego.
pozdrawiam! ;)
Jak tak samo, stąd te wszystkie sceny :)
UsuńI bardzo dobrze, w sumie chciałam wywołać taki malutki dreszczyk i byłam ciekawa, czy ktoś się da na to złapać ;)
Ja też to lubię, bo to naprawdę świetna zabawa, przez chwilę znów mogę się czuć jak dziecko, którym tak bardzo chciałabym być. Chyba cierpię na syndrom Piotrusia Pana :D
W przyszłym rozdziale wszystko będzie jasne :) Również pozdrawiam i dziękuję za komentarz :)
No i na najnowszy rozdział nadszedł czas. Idę dzisiaj jak burza, zamierzam skomentować u Ciebie wszystko, co mam do skomentowania, póki mam wenę do tego, chęci i czas., bo później różnie może być:) Poza tym jestem przed koncertem Rhcp i powoli zaczyna mi odbijać:D
OdpowiedzUsuńNie wiem dlaczego, ale to nadal czasami nie do pomyslenia, jakim człowiekiem, ojcem i w ogóle stał się teraz Jared, kiedy ma przy sobie pełną rodzinę. Martwi się o żonę, o córkę, dba o nich dokładnie tak, jak powinien. W zasadzie miło się o tym czyta, że facet, dla którego nic się nie liczyło na poważnie, po tym jak znów spotyka miłość swojego życia, umie odbudować swoje życie i uczynić je takim, jakie być powinno. No i pierwszą córkę Mary traktuje tak, jakby była jego własną. Nie pochwalam tylko tego, że tak bardzo ulega Courthey, z pewnych wzgledów to zrozumiałe, ale z drugiej strony nie można być aż tak przychylnym na pewne zachowania, zwłaszcza w takim wieku. A może to po prostu wynika z tego, że ja nie lubię, kiedy dziecko próbuje takimi zachowaniami wymusić pewne rzeczy na dorosłym.
Pożagnania, nawet te króciutkie bywają ciężkie. Sama ich nienawidzę, więc wiem, co czuje Mary i Courtney. Dla dzieci to czasami jeszcze trudniejsze, niż dla dorosłych. Ale to na szczęście tym razem tylko jeden dzień. Rozbawiła mnie wzmianka o tym, że Jared wyhodował potwora w postaci Sary. Podoba mi się to, w jaki sposób ją wykreowałaś, chociaż pojawia się bardzo rzadko w opowiadaniu. Podoba mi się również troska Jareda o Shannona. Nawet w realnym świecie nie opuszcza mnie uczucie, że oni są sobie naprawdę tak bardzo bliscy. I wiesz co? Bardzo mi się to podoba, tak ich więź.
Umarłam, kiedy Shannon skomentował postępowanie Sary. Ona naprawdę zachowuje się jak Emma:d Spotkanie z Claire? Nigdy bym się tego nie spodziewała, ale i takie sytuacje się zdarzają.
Nie powiem, niezłe ciarki szły mi po plecach, kiedy czytałam o porwaniu Scotty'ego. Na szczęście to był tylko sen, ale tak realistycznie opisany, że po prostu aż przerażający. Marion ma rację, Jared jest osobą publiczną, ktoś mógłby się kiedyś pokusić o porwanie któregoś z jego dzieci. To okropna rzecz, ale miejmy nadzieję, że nigdy się nie spełni.
Gwałt? Nie powiem, troszkę mnie to zaskoczyło, ale nie wiem dlaczego, pasowałoby to do Harry'ego. Jestem ciekawa, o co konkretnie chodzi. Czekam na kolejny rozdział:)
W życiu nie wierzę w takie przemiany, ale opowiadanie to nie życie, można sobie w nim snuć takie nierealne wizje :)
UsuńSara jest jedną z tych postaci, na które nie miałam dokładnego pomysłu i które tylko na chwilę wynurzają się z cienia,bo nie mam pojęcia jak je kreować, jakie na dłuższą metę mają być, więc miło widzieć, że komuś ta kreacja się jednak podoba :) Czasami mniej to więcej, czy jakoś tak. Dobra, nie filozofuję, bo to do niczego nie prowadzić. Wiesz, nie mam rodzeństwa, ale jestem w stanie sobie wyobrazić, że to jest bardzo wiążąca relacja i staram się to tutaj pokazywać między braćmi Leto. Zawsze się boję, że wyjdzie nienaturalnie.
Mogę od razu napisać, że Scotty na pewno nigdy nie zostanie porwany, nie ma się o co martwić :)
Zajebisty sen Marion, pisz dalej bo świetnie ci to wychodzi
OdpowiedzUsuńPrzyznaję bez bicia, że musiałam pobieżnie ogarnąć ten rozdział, by przypomnieć sobie, o jaki sen w ogóle chodzi. Pamięć nieco szwankuje, ale starość nie radość. Ale ja nie o tym, cieszę się, że się spodobał, z tego co sobie przypominam, starałam się by wyszedł w miarę przyzwoicie. Piszę, ciągle, nieprzerwanie, cały czas piszę. Dziękuję za miłe słowa, rzadko kiedy trafiają się pod archiwalnymi rozdziałami :).
Usuń